Na wyżynach/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na wyżynach
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

W ciągu zimy Dyzma rzadko spędzał od razu kilka dni w Holendrach. Obowiązki mechanika spełniał zastępca pomocnik, a on zastępował Rudolfa w przeróżnych interesach. Była to posada bez nazwy, bardzo zaszczytna i wymagająca zaufania ze strony pryncypała.
Bywał wysyłany z pieniędzmi, po obstalunki, kontrolował sklady miejskie, kupował towary i machiny, za powrotem zdawał sprawozdanie, odbierał zwykłe pochwałę, parę dni urlopu, a następnie nowe polecenie. Owe dni urlopu zajmowały mus odwiedziny grobu babki, potem przelotne widzenie Elżuni, i znowu ruszał w świat.
Podczas tych wycieczek dwukrotnie był u Franka w Rydze. Chłopak go nie cieszył. Był jakby osowiały, zatopiony w swych naukach, manjak mechaniki i fizyki. Źle wyglądał: pochylony, z głową w ramionach od ciągłego ślęczenia nad rysunkami, blado żółty na twarzy, kaszlący przy zmęczeniu. Ożywiał się, gdy mówił o swym fachu; poza tem milczał, rachując bezustannie w myśli i bębniąc palcami po stole.
Dyzma nie zdołał z niego nic wykrzesać: ani zajęciu rodziną, ani żalu po babce, ani chęci rozrywki i przyjemności. Zrozumiał, że nić, wiążąca ich, zerwała się bezpowrotnie, że rozeszli się bardzo daleko i stracili się na zawsze. Coś podobnego odczuwał i z Elżunią. Dziewczynka była dla niego serdeczna, witała radośnie, ale gdy zostali dłużej z sobą, tracili wątek rozmowy, i przymus pewien panował, i przeświadczenie, że wiele rzeczy pozostało niedomówionych.
Zresztą Elżunia nie skarżyła się na samotność, wyglądała szczęśliwa i zadowolona z losu.
W mieszkaniu były zawsze kwitnące kwiaty w doniczkach, wielka czystość i porządek; ona zawsze zajęta robótką lub czytaniem.
Zaabsorbowany swemi zajęciami i żalem po babce, Dyzma nie pytał jej, skąd kwiaty ma, ani co czyta. Gdy odpoczął, przebrał się i posilił, szedł do miasteczka na nabożeństwo.
Zima miała się ku końcowi, gdy pewnego razu, idąc z cmentarza, spotkał Teofilę. Pozdrowił ją i minął, ale ona mu zastąpiła drogę.
— Czy pan znowu z mogiły idzie? Co prawda, to lepiejby pan żywych pilnował, niż umarłych. Babka za to pewnie wdzięczna nie jest, że pan swe obowiązki opuszcza!
— W jaki sposób?
— Czy pan bielmo ma? Czemu pan siostry nie pilnuje?
— Zdrowa Elżunia. Nie jej nie brak.
— Pewnie! — ironicznie i z gniewem rzekła Teofila. — Nic nie brak, tylko dobrej sławy. Czy pan ją hodował na kochankę dyrektora waszego?
Dyzma zbladł i oniemiał z wrażenia.
— Co pani powiedziała? — wyjąkał po chwili.
— A toć o niczem innem w okolicy nie mówią. Ten Szwab umyślnie pana pędza po świecie, żeby mu nikt nie zawadzał, i romansuje z waszą siostrą w oczach całej fabryki. Pośmiewiskiem jesteście. Ja zrazu do oczu im skakałam, aż mnie zmusili do milczenia. Teraz gadają, że pan wie o tem i pozwala. Oto coza korzyść ze zbytniego żalu i wycieczek na cmentarz!
— To jest fałsz! — wybuchnął.
— Prawda! Ja na wiatr nie mówię. Byłam w Holendrach, umyślnie wieczorem, i czatowałam. Niemiec przyszedł do, was o dziewiątej, wyszedł o jedenastej. Zresztą niech pan się sam przekona: proszę zabawić do wieczoru i wtedy niespodzianie się zjawić.
— To fałsz, fałsz! — wołał oburzony, drżący.
Teofila ruszyła ramionami, odwróciła się i odeszła obrażona. Dyzma, jak nieprzytomny, pobiegł ku Holendrom.
Zmierzchało, gdy stanął na miejscu. Przez drogę przeszedł cały szereg sprzecznych myśli i wrażeń. Nie wierzył, a przecie u drzwi lęk go zdjął. Wracał niespodzianie, bo odchodząc, zapowiedział Elżuni, że u Ablów zanocuje. Nieśmiało otworzył drzwi, serce mu bardzo biło. Posłyszał za ścianą śmiech Elżuni i głos Rudolfa. Krew mu uderzyła do twarzy... Wszedł. Dziewczynka zwijała czarną włóczkę, którą jej Rudolf podawał. Na stole leżał bukiet cieplarnianych konwalij i książka w czerwonej oprawie.
Na skrzyp drzwi obejrzeli się oboje i struchleli.
Dyzma stanął w progu i milczał, zdławiony wrażeniem. Wreszcie postąpił parę kroków, otarł czoło z potu. Przez ten czas Rudolf odzyskał przytomność i zimną krew.
— Mówiono mi, że pana tu zastanę! — rzekł Dyzma głucho. — Dałbym życie, żeby to było fałszem. Ludzie mówili prawdę, niestety, a pan przyszedł do swego sługi, jako krzywdziciel i złodziej!
— Co takiego? — spytał Rudolf, wstając. — Pan mówisz, jak nieprzytomny.
— Mogę być nieprzytomny z żalu. Zabrał mi pan jedyny skarb i własność na tej ziemi — to dziecko! Szanowałem pana i służyłem wiernie, a pan ją pozbawił dobrej sławy, tę sierotę biedną!
— Zaczynam rozumieć. Ktoś panu powiedział, ze korzystam z sympatji panny Elżbiety i bawię się tutaj. Myli się pan w swych obraźliwych słowach. Bywam tu jako znajomy i gość, i tylko przez wzgląd na rozdrażnienie pana, puszczam płazem ubliżające zarzuty.
Kłamstwo! — wybuchnął Dyzma. — Spójrz pan na nią i śmiej swe wykręty powtórzyć! Ona jeszcze udawać nie umie, jej twarz jest wyznaniem, żeś pan ją obałamucił, duszę ukradł, uczucia zmysłami oplatał... żeś ją zgubił! A jam był ślepy i wierzył. Teraz przejrzałem i ratować ją muszę przed zatraceniem. Idź pan stąd i nie powracaj! Jutro nas tutaj nie będzie. Pomści mnie na panu Bóg!
Rudolf pobladł; zdawało się, że rzuci się z palbą na Kriszpina. Elżunia poskoczyła, zatrzymała jego ramię, stanęła między nimi.
— Idź pan, idź! — poczęła błagać.
— Z szalonym to jedyny sposób. Odejdę, ale pamiętaj pan, że nie daruję, ani panu pozwolę siostry krzywdzić. Pana to oburza, żem bez pana pozwolenia ją poznał. A ja panu zapowiadam, że, gdy zechcę ją dalej widywać, obejdę się bez pańskiego upoważnienia! Dziś więcej nie powiem, boby to wyglądało, że czynię pod naciskiem. Ale spotkamy się jeszcze!
Ukłonił się Elżuni, i jakby Dyzmy nie było, rzekł do niej:
— Do widzenia, pani! Postaram się jak najprędzej.
Gdy zostali sami, głuche milczenie zaległo pokój. Dyzma cisnął czoło w ręku, tak rozdrażniony, że słów nie miał. Elżunia ukryła twarz w dłonie i płakała.
— Dyzma! — szepnęła wreszcie nieśmiało. — Powiedz mi, w czem zawiniłam? Ja nie uczyniłam nie złego!
— Czułaś się winną, kiedyś się kryła z tą znajomością i wizytami. Oszukiwałaś mnie!
— Nie, o nie! Tyś mnie nigdy nie spytał, co robię, co myślę, jak czas spędzam, i nigdy ciebie w domu nie było. Pan Rudolf nie bywał tu tajemnie, nie mamy nic do ukrywania. Było nam obojgu samotnie i pusto w domu...
— Więc by się rozerwać i zabawie, podałaś swą sławę na języki fabryki i miasteczka.
— O Dyzma, i cóż to znaczy, gdym niewinna? Bóg widzi me myśli i sumienie.
— Więc nie kochasz tego Niemca? Nie gadał ci nic o swoich uczuciach?
— Ja go kocham, ale to nie wstyd i nie hańba! — szepnęła Elżunia.
— Owszem, bo on cię oszukuje i wyzyskuje.
— On mnie kocha! Jego dusza do mnie należy!
— Jego dusza należy do interesów i pieniędzy. Podobał ciebie dla twej urody, a ty wierzysz! Ale dosyć tego! Odchodzę, ty zbieraj rzeczy i pakuj. Za godzinę wrócę z wozami.
Elżunia, jak automat, spełniła polecenie.
Gdy Dyzma wrócił z najętemi furami, poczęto spiesznie ładować sprzęty.
W głuchą noc to się działo, nikt nie widział, i gdy nazajutrz zbudziła się fabryka, Kryszpinów nie było już w osadzie. Czasowo Dyzma złożył manatki u Ablów i poszedł prosić o służbę w Lipowcu.
Olekszyc przyjął go z ironicznym uśmiechem. Zrozumiał, co się stało.
— Trochę za późno opuściłeś Holendry — rzekł — ale słowo się rzekło, posadę masz. Cóż, jakże zdrowie panny Elżbiety? Żałujesz teraz pewnie, żeś mej propozycji nie przyjął?
Dyzma tylko ramionami ruszył.
— Kiedy mogę się sprowadzić? — spytał urzędowym tonem.
— Choćby zaraz. Każę zwieźć twe manatki, tymczasem wskażę ci mieszkanie.
Mieściło się ono w nowym domku, którego okna zakratowane wychodziły na ogród pałacowy. Przed domem płynęła rzeka.
— To ci będzie przypominało stary młyn w Holendrach i niedaleko będziesz miał do roboty. Te magazyny nad wodą będą pod twym zarządem. Jutro ci je zdam i nauczę naszej rachunkowości. No, jakże cfi się podoba?.
— Dobrze. Dziękuję!
W tej chwili najbardziej wstrętna praca dogadzałaby Dyzmie, byle Elżunię uratować. Zresztą zajmował posadę tymczasowo, z myślą, że, gdy zbierze trochę grosza. dalej ją wywiezie, gdzieby jej nikt nie mógł ubliżyć.
Teraz postanowił jej pilnować i strzec na każdym kroku.
Przeprowadzka odbyła się prędko. Pozłożyli się w małych pokoikach i nazajutrz Dyzma stanął do roboty, poleciwszy siostrze, by nikogo nie przyjmowała. Z magazynów zresztą widział swe domostwo i mógł śledzić ruch każdy.
Upłynął tydzień jeden i drugi. Elżunia straciła rumieńce, miewała zapłakane oczy, ale spełniała ściśle wolę brata. Drzwi jej były zamknięte, nie wychodziła za próg.
Ludzie byli jej bardzo ciekawi, opowiadano bajki, na Dyzmę patrzano jak na dziwoląga, szeptano za jego plecami. Było to ciężkie życie.
Pani Tony, dowiedziawszy się od Olekszyca o całem przejściu, uradowała się niezmiernie, że spłatano figla bratu, z którym była w najgorszych stosunkach. Max Brück postanowił Elżunię poznać i zdobyć. Olcekszyc był pewny, że teraz byle rzekł słowo, dziewczyna odda mu rękę.
Zaczął też u nich bywać, zrazu co niedziela, potem codzień. Przynosił książki, opowiadał o swej karjerze i wyśmiewał się z Holendrów i Rudolfa. Pewnego razu rzekł otwarcie, brutalnie:
— Drży Niemczysko o Holendry. Za pięć lat damy mu pudla, fajkę i pieniądze na małpę, niech idzie z nią i sztuki pokazuje. Więc ukartował sobie zdobyć pannę Elżbietę, żeby mieć prawo do spadku. Oho, Niemiec umie rachować, obmyślił świetny interes! Szkoda, że się przeliczył!
Dziewczyna zadrżała oburzeniem i wyszła z pokoju. Potem płakała długo, gorzko. Łzy teraz często bywały w jej oczach, a uczucie tajone, samotne, prześladowane, rosło do potęgi kultu. Uważała siebie i Rudolfa za niewinne ofiary ludzkiej niesprawiedliwości, utworzyła sobie cel i powołanie z jego nawrócenia, żyła tylko marzeniem o nim.
Opór i wola Dyzmy pobudziły ją do buntu; była gotowa bronić swego ideału, dać zań wszystko, nawet życie.
Pewnego wieczoru brat usiadł obok niej i rzekł:
— Elżuniu, Olekszyc oświadczył mi się o ciebie.
— Cha, cha! — roześmiała się szyderczo. — Więc to on rachuje na mnie, jako na sukcesorkę Fusta!
— Nie! Byłaś jeszcze dzieckiem, gdy o tem mi mówił.
— Byłam też dzieckiem, gdy już pokochałam innego. Nienawidzę Olekszyca!
— Jednakże jest to człowiek zacny, zawdzięczamy mu wiele. W nędzy niegdyś dzielił się z nami chlebem, Frankowi dał wykształcenie. Wiem na pewno, że ciebie bardzo kocha. Pomyśl rozsądnie, spokojnie, nie odrzucaj go lekkomyślnie!
— Ja go znam innym. On mnie nie kocha, bo mi dokucza, i nie jest twoim przyjacielem, bo buntował na ciebie Holendry. Opowiadano mi te intrygi. Teraz ja czuję, że nie mnie on pragnie, ale testamentu Fusta. Wszak o tem wciąż mówi. Więc nie zmuszaj mnie do tego wstrętnego związku, pozwól mi przy sobie zostać. Ja nie mogę krzywo przysięgać przed ołtarzem.
— Dziecko, tamto było szaleństwem. Powinnaś zapomnieć.
Dziewczynka przytuliła się do niego, porwana nieprzepartą potrzebą wyznania i pieszczoty:
— Mój najdroższy, zapomnę, gdy umrę. Nie mogę, nie chcę, nie powinnam inaczej. O, to moja świętość, moja modlitwa! On taki samotny, taki biedny, nikt go nie kochał, nikt w jego duszę nie wejrzał. Powiedział mi, że żyje, odkąd me serce pozyskał, duszę swoją mi oddał. Nidy, nigdy go nie opuszczę!
— Ależ on nawet wiarą naszą pogardza...
— Nie, on jej nie zna. Ale mi obiecał poznać i pokochać. Ja go uczyłam; słuchał uważnie. On nasz będzie!
— Elżuniu, tobie się śni to wszystko. To nie kochanie w nim, to szał. Ten Niemiec, wyhodowany i wzrosły w rachunkach, nie pojmuje uczucia. Ja go znam; on nie wie, co litość, co miłosierdzie, co łagodność. On cię opętał jak wąż ptaka, on nic nie dotrzyma. Opamiętaj się!
— Jeśli prawdą jest, co mówisz, to zostanę z tobą i będę się — za niego modliła całe życie! — szepnęła Elżunia.
Płakała długo, przytulona do piersi brata, a on, rozczulony mimowoli, postanowił Olekszyca już nie wspominać, ale zarazem nie dać jej i tamtemu na niedolę.
— Nie będziemy szwagrami, Stachu — rzekł do Olekszyca nazajutrz. — Elżunia ci odmawia.
— Taak?... — stropił się technik narazie. — A to szczególne! Doprawdy! No, dziwny gust! Woli zatem, żeby ją sobie palcami pokazywano.
Winszuję! Gniew i śmiertelną obrazę miał w oczach.
— To jest zapłata za to, com dla was uczynił! — wybuchnął. — Myślałem, że będziesz wdzięczny. No, pokazuje się, że bez wekslu niema oddania długu. Będę wiedział teraz, z kim miałem do czynienia!
Wyszedł, trzaskając drzwiami, i od tej pory przestał bywać, a do Dyzmy odzywał się tonem zwierzchnika i tylko w kwestjach służby. Poza tem zerwały się stosunki.
Krzyszpinowie zostali zupełnie osamotnieni. Złe języki rozniosły po osadzie mnóstwo plotek. Najwięcej opowiadał Olekszyc i Miciński, który tu zachował swą nienawiść do rywala. Pewnego dnia Dyzma z magazynów spostrzegł Rudolfa konno, zatrzymującego się przed jego mieszkaniem.
To zuchwalstwo wobec gawiedzi fabrycznej oburzyło go do głębi. Chciał wszystko zostawić i biec, ale obowiązkowość przemogła. Pół godziny było do dzwonka; wiekiem mu się ten czas wydał. Nareszcie wyrwał się i pobiegł co tchu.
Rudolf teraz był gotów na spotkanie z nim.
— Zdaje mi się, że składam wizytę we właściwej porze! — rzekł, podając mu rękę.
Dyzma się skłonił zdaleka.
— Nie jesteśmy panu równi, aby życzyć sobie odwiedzin — odparł. — Nie bywał pan nigdy u fabrykantów!
— Przecie wolno mi wybierać stosunki i znajomych wedle swej woli i upodobania. Gdyby pan nie był uprzedzonym, nie widziałby pan w tem nic dziwnego, że odwiedzam krewnych mego ojczyma.
— Nie wyróżniał nas pan nigdy przez tyle lat z szarej masy swych podwładnych. Tak powinno pozostać.
— Podwładnym moim pan nie jesteś teraz i domu mi swego wypowiedzieć nie możesz.
— Dlaczego? — spytał hardo Dyzma.
— Ponieważ, zyskawszy wzajemność siostry pana, proszę o jej rękę.
— Bardzo słaba racja. Reki mej siostry ja panu nie dam.
— Dlaczego? — spytał Rudolf bez gniewu, z odrobiną ironji, jak człowiek pewny swego.
— Dlatego, że was wszystko dzieli. Różnica wiary, pojęć, sfery towarzyskiej i stanowiska. Nie dam jej, bo panu nie wierzę, że ją uszanujesz i uszczęśliwisz.
— Ta kwestja należy do niej samej. Jeśli mi oddała swe uczucie, ja tylko mogę ją uszczęśliwić.
— Lub zabić za życia. Raczej niech nie zazna szczęścia, niż ma po niem mieć cały żywot wyrzutów i niedoli.
— Czy pani nie przemówi za mną? — rzekł Rudolf, zwracając się do Elżuni.
Zbliżyła się do brata i objęła go za szyje.
— Mój drogi, nie patrz tak srogo, nie mów takich słów! Jam szczęśliwa, a one mnie strasznie bolą.
— Dziecko, ja prawdę mówię, a ty nie jesteś przytomna. Tam nie twoje miejsce w tym pałacu. Ja cię tam nie dam, choćbyś mnie znienawidzieć miała! Ja wiem, że zginiesz tam, jak kwiat na mrozie. W tym domu nikt nie kochał!
— Co do mnie, prawda — odparł Rudolf z uśmiechem. — Pierwszy raz kocham i ostatni! — dodał ciszej.
— Iść chcesz tam! — mówił Dyzma dalej gorąco. — A wiesz ty na co?... Na chwilowy szał, potem na poniewierkę, na pośmiewisko, między obcych, niechętnych!
— Moja żona będzie domu mego królową! — przerwał Rudolf.
— Nieprawda! Gdy szał minie, pan ją opuści, zostawi w domu, powróci do interesów i rachunków.. A ona z panem nie potrafi rachować i zbierać; ją wypieściła inna atmosfera. Ona potrafi tylko kochać i cierpieć. Z tem zostanie samotna. Nie chcę patrzeć na jej cierpienie, nie dam jej wyzyskać. Nie, sto razy nie! Gdybyś pan był szlachetnym, powinienbyś nie mącić jej spokoju i uczuć, odejść i zostawić nas!
— Wiec stanowczo odrzuca pan mą prośbę?
— Tak!
— To pana ostatnie słowo?
— Ostatnie. Idź pan z Bogiem!
— Uczyniłem wszystko, co było moim obowiązkiem względem pana. Żegnam! To pan postępujesz bez litości i uczucia. Dla fantazji i mrzonek dziwacznymi poświęcasz pan siostrę.
Skłonił się sztywno, Elżuni rękę podał, głęboko się pochylił i wyszedł.
Elżunia teraz nie płakała. Głuchy żal i uraza błysnęła w oczach. Wydał jej się katem, krzywdzicielem, egoistą. Tłómaczyła sobie ten opór, jak Rudolf objaśniał: samolubną chęcią zatrzymania jej jak najdłużej w domu.
Straciła serce dla brata.
Znowu ubiegło kilka tygodni. Parę razy próbował Dyzma rozmowy poważnej z siostrą. Napotykał chłód i upór zawzięty. Umilkł tedy, w duszy tając gorycz i zniechęcenie. Spodziewał się najgorszych następstw, przestał nawet pilnować, poddał się złemu losowi, zniechęcony i zmęczony moralnie.
Aż pewnego wieczoru nie znalazł Elżuni w domu. Wyszła na przechadzkę i nie wróciła. Bardziej z obowiązku, niż z nadziei odzyskania, popędził do Holendrów. Napróżno! Pałac stał pustką. Rudolf wyjechał, niewiadomo, dokąd i na jak długo.
Stamtąd Dyzma udał się do księdza, lecz ten także nic nie słyszał; nie byli u niego, ślubu nie brali.
Dotarł do stacji drogi żelaznej; tam ich widziano — pojechali do Warszawy, może dalej. Poszedł biedak do Olekszyca i w rozpaczy wszystko wyznał, prosząc o pieniądze, aby ich gonić: Olekszyc przyjął to szyderskim śmiechem.
— Pieniędzy nie dajemy przed kwartałem, a zresztą niema czego gonić. Ma twoja siostra, czego chciała. Jak nią się nacieszy i rzuci, wtedy sama do ciebie wróci. Bądź spokojny!
— O Boże, Boże! — zajęczał chłopak, padając jak martwy na krzeszło w swem pustem mieszkaniu.
Po wybuchu rozpaczy i żalu zapadł w zupełnąa apatję. Nawet fizycznie się zmienił. Zżółkł, zestarzał, wychudł, robił wrażenie widma. Zasklepił się, zdziczał, z ludźmi zerwał stosunki, pracował jak maszyna, wolny czas spędzał na rozmyślaniu o śmierci.
Wokoło niego mówiono tylko o tym skandalu; potępiano go bardziej, niż dziewczynę. Był — znowu jak pod pręgierzem opinji.
Nareszcie postanowił wyjechać, ruszyć w świat. Roiły mu się, jako kąt spokojny, klasztory ubogie we Włoszech lub w Austrji, gdzie go przytulą może, pozwolą spełniać najcięższą robotę, i modlić się, i zerwać ze światem. Mogiła babki była jedyną rzeczą, która go trzymała na miejscu. Kochał ten ustronny kąt cmentarza i ten kopiec darniny z czarnym krzyżykiem.
Zbyt był ubogi, by kamień jej położyć z napisem, więc tylko kwiatami grób stroił, brzozę płaczącą zasadził i spędzał tu swe święta, rozmawiając ze zmarłą.
Teraz, gdy myśl odejścia coraz wyraźniej go nurtowała, żal mu było, że ten wzgórek chwasty porosną, ludzie stopami rozdepczą, a za lat kilka grabarz kości wyrzuci. Kilka razy przychodził na ostatnie pożegnanie i pozostawał dalej na służbie.
Zdawało mu się, że wskroś ziemi widzi żałosne oczy staruszki, proszące o opiekę.
Wiosna tymczasem kwitła w całej pełni, kraj się maił i woniał, i ciepłem ogarniał, jak pieszczotą.
Pewnego dnia Dyzma poszedł do Ablów. Teofila swe pierworodne malutkie dzieciątko huśtała w kołysce i była tem macierzyństwem jakby przeistoczona. Wypiękniała, a zarazem nabrała słodyczy i łagodności. Dyzma chłopaka do chrztu trzymał, Ablowie jedni zachowali dla niego serce i przyjaźń.
Teofila powitała go ze szczerą radością.
— Dziękuję Bogu, że pan przyszedł. Abel się powlókł z berlinką. Będzie mi raźniej, gdy pan zabawi. Utrapienie mam z tym waszym Brückiem. Ciągle się tu wałęsa i zaczepia. Boję się Ablowi słowo rzec, bo zrobi kryminał, ale doprawdy cierpliwości nie staje.
— Na długo Abel wyjechał?
— Na dziesięć dni.
— A potem prędko znowu ruszy?
— Nie wiem. Poco się pan pyta?
— Chciałbvm z nim się zabrać.
— Dokąd?
— Ot, w świat. Obmierzło mi w Lipowcu. Trudno wytrzymać to ciągłe naigrawanie z nieszczęścia. Dziewczyna ciężko zgrzeszyła, ale co im do tego? Ni cierpieć, ni płacić za nią nie będą. Zejdę im z oczu, może prędzej zapomną...
Teofila zamilkła, poruszając monotonnie kołyską; twarz jej powlekła się rzewnem współczuciem.
— Codzienne docinki i dwuznaczniki równych, jawna niechęć zwierzchników! — mówił dalej Dyzma. — Cierpiałem dla Boga, ale czuję w sobie bunt, więc nic nie zasłużę! Chciałem braciom służyć i pomagać, odtrącili mnie; miałem ten swój skarb święty i kochanie, odeszła mnie; hodowałem brata, nauka go opętała; to dziecko mi zostało — sponiewierał zły człowiek. Może mi Bóg tem znak daje, żem dalej nic kochać, o nic dbać nie powinien, tylko o Niego. Możem zasłużył na spokój. Pójdę, poszukam go w jakim klasztorze.
Teofila westchnęła głęboko.
— A jeśli Elżunia będzie nieszczęśliwą, do kogoż ona pójdzie po serce i opiekę? — rzekła.
— Wybrała sobie serce i opiekę! — odparł głucho.
— Nie powinien jej pan potępiać. Kochanie nad śmierć silniejsze. Pan tego nie rozumie. Tylko głupi ją sądzi. Nie poszła na rozpustę, ani swawolę. Żoną jest i panią. Ludzie z Holendrów opowiadają, że pan Rudolf teraz inny, bardziej łagodny i mówmy, a ona chorych i ubogich odwiedza, za serce każdego chwyta.
— Więc gdy tak jej dobrze, skądże ma przyjść nieszczęście, na które mi czekać każecie? — rzekł, ramionami wzruszając.
— U Boga miarę swą każdy ma. A ja myślę, że nie jest pan wolny od obowiązków i odejść stąd nie ma prawa. Kto wie, co jutro będzie?...
— Moje życie już skończone, to wiem! — za mruczał. — Ze śmiercią babki porwała się we mnie dusza.
— A wstyd panu to mówić! Czy tak ona pana uczyła? Czy nie strofowałaby za to słowo? Oj, panie, wyście mi niegdyś byli mistrzem, a teraz ja wam będę. Myślałam dawniej tak samo; potem mnie, kobiecie, wstyd się zrobiło takich dumek. Powiedziałam sobie: „Teofilo, dosyć myśleć o swej żałości, boli to... więc drugim tego nie zadawaj!“ I ot, tak robiłam, zgryzłam złe myśli, i Bóg mnie nagrodził tą drobiną. Mam znowu kogo kochać, wolno mi znowu być szczęśliwą.
Wyjęła dziecko z kołyski i całowała je, do piersi tuląc.
Dyzma umilkł. Mówiła prawdę. Zamyślił się, głęboko w serce wpadło mu jej słowo. Już nie śmiał wspominać o odejściu. Powrócił do pracy, odzyskał trochę otuchy i prosto ludziom patrzał w oczy.
Parę razy ofiarował się ludziom z pomocą, z usługą, wyręczył w nocnej służbie chorego lub słabego wynajdywał najbiedniejszych i dzielił się z nimi groszem i chlebem, powoli zjednywał ich sobie. Zaczęto go nawet wyzyskiwać, korzystać; poddawał się, nigdy dosyć nie mając trudu.
Wreszcie najniechętniejsi musieli umilknąć. Godzien ktoś do niego zabiegał, o coś prosząc; zaczęli go witać uśmiechem, zapraszać do siebie. On sam czuł, jakby się podnosił z ciężkiej choroby.
Cztery miesiące starania i poświęceń, a już znowu był zwycięzcą i odzyskał wiarę w siebie.
— Słuchajcie-no — rzekł mu raz Abel — a toście cudu dokazali! Cały ten naród do was idzie, jak muchy na miód. Gdybym was nie znał, tobym powiedział, że szachrujecie w magazynach, ale wy nawet mnie, swemu kmotrowi, nie darujecie funta, więc chyba znacie praktyki czarnoksięskie.
Pierwszy raz oddawna Dyzma się roześmiał.
— Czują, żem im z serca życzliwy! — odparł.
Abel, który. dozorował osobiście wyładowywania berlinki ze szmatami, fajkę zapalił i rzekł po chwili namysłu:
— Macie wy kogo znienawidzonego?
— Nie.
— To wam zazdroszczę! — zamruczał Niemiec ponuro. — Ja mam. Dajcie mi radę, jaką śmierć zadać waszemu Brückowi?
— Oszaleliście! Wierzycie przecie żonie...
— Wierzę, alem przysiągł go sprzątnąć.
Spojrzał na Dyzmę, a ten aż się przeraził wyrazu tych bladych, zimnych oczu.
— Poszedłbym do Ulma i powiedział o rzece — szeptał Abel dalej. — Alem wam milczenie poprzysiągł, więc nie pisnę do śmierci. Zresztą poco ma tamten gałgan się wzbogacać? Zabiję chłystka i basta.
— Opamiętajcie się, człowieku! Jakie prawo macie zabijać, jego i swoją duszę zatracać! Grzech myśleć nawet o tem!
— Wiem, ale mi pięści same się zaciskają. Chodzi, szołdra, po wybrzeżu i gwiżdże, i kobiecie sromotne rzeczy gada. A on jakie prawo ma? Powiedzcie!
— Jakaż racja wam być złym! Zastąpcie mu drogę i wygadajcie żółć z pod serca.
— Ja gadać nie umiem, chyba tem! — i podniósł pięść olbrzymią.
Dyzma zrozumiał, że w tej chwili żadne perswazje skutku nie odniosą, postanowił tedy ze swej strony pilnować.
Wieczorem snuł się na drodze do miasteczka, ale Brücka nie spotkał. Przez parę dni następnych również napróżno czatował. Nareszcie dojrzał go pewnego wieczoru, jadącego konno w towarzystwie! Olekszyca. Opowiadali sobie pieprzne anegdoty i śmiali się cynicznie.
Dyzma ukłonił się i zastąpił drogę.
— Czego pan chcesz? — spytał Brück.
— Chcę powiedzieć panu parę słów na osobności.
— Słucham.
Brück konia powstrzymał, a Dyzma proszącym tonem szepnął:
— Niech pan nie zaczepia więcej Ablowej, bo może być nieszczęście.
— Cha, cha, cha! — roześmiał się Brück. — Pan nie lubisz konkurencji! Ano ja właśnie lubię w zabawie pieprzyk niebezpieczeństwa!
I nie słuchając więcej, konia popędził, by opowiedzieć zdarzenie Olekszycowi.
Dyzma, tem bardziej zaniepokojony, na przełaj przez łąki nad rzekę podążył, w stronę miasteczka. Naturalnie jeźdźcy go wyprzedzili. W oberżv Brück zostawił Olekszyca i konia, sam ruszył ku osadzie Ablów. Wszedł śmiało do domu, i nie zważając na obecność gospodarza, przysiadł się do Teofili.
Abel spojrzał nań i zaraz wyszedł.
Nie zraziło to natręta: owszem wytłomaczył sobie, że Niemiec praktyczny zostawia mu umyślnie swobodę.. Stał się więc jeszcze bardziej natarczywym.
Ale Teofila nie była do zdobycia. Odejście męża napełniło ją strachem o najgorsze następstwa; bez ceremonji uciekła do alkierza i zaryglowała drzwi.
Brück prosił i szeptał, obiecywał tysiące, Nareszcie począł kląć i o Dyzmie robić przycinki. Gdy i to nie skutkowało, plunął i wyszedł.
Dalej niewiadomo, co z nim zaszło. Olekszyc czekał cierpliwie godzinę i dwie, wreszcie zniecierpliwiony ruszył na zwiady.
Domostwo Ablów było ciemne i głuche; wszyscy spali, Na jego stukanie Niemiec się ukazał, rozespany, więc zły.
— Kto tam? Czego?
— Ja. Niema tu pana Brücka?
— Był, ale już dawno poszedł.
— Dokąd?
— Nie wiem. Byłem wtedy u powroźnika. Żona mówiła, że mało co zabawił.
Olekszyc wrócił do oberży. Brücka nie było. Coraz bardziej zaniepokojony, pojechał do Lipowca. Brück nie wrócił. Panika ogarnęła wszystkich. Skoro świt, zbudzono panią Tony. Nie czas było na tajemnice.
Tymczasem wśród wrzawy i gorączkowego ruchu, na podwórzu ukazał się Kryszpin, wodą ociekający, bez czapki i surduta, blady jak trup. Nie mógł mówić ze zmęczenia, ręką ku rzece wskazał i położył się w trawie, bez ruchu, wyczerpany zupełnie.
Rzucili się wszyscy ku rzece.
Po rosie ślad Dyzmy był widoczny na łąkach. Doprowadził do gąszczów łozy, gdzie Brück leżał okryty szlamem, bez życia. Śmierć była gwałtowna, na twarzy był siny, krew broczyła z ust i uszu.
— Utonął! — poczęto szeptać.
Pani Tony przypadła do niego, załamała ręce, skamieniała ze zgrozy. Olekszyc posłał pierwszego z brzegu gapia po policję do miasteczka.
— To jest mord. Poszedł do Ablów w nocy, zadusili go i wrzucili do rzeki. Gdzie Kryszpin? Przyprowadźcie go!... On coś wie!
— Mogę teraz do Lipowca nie wracać! — zamruczała pani Tony. — Nie mam dziecka!
Coraz większe zbierało się zbiegowisko. Nikt o robocie nie myślał, warsztaty stanęły. Po godzinie tysiąc ludzi było na placu. Przybyła policja, spisano protokół.
Kryszpin zeznał, że będąc w nocy nad rzeką, posłyszał plusk i dojrzał płynącego z wodą człowieka. Skoczył tedy w nurt i wydobył go. Był bardzo blady, gdy to opowiadał, i mówił niechętnie. Urzędnik policyjny bystro mu w oczy patrzał, tym wzrokiem do reszty go odurzając.
Po chwili wszyscy wlepili oczy w Kryszpina, zaczęto szeptać o Teofili, i nim zwłoki przyniesiono do Lipowca, opinja ludzka już wydała wyrok.
Olekszyc opowiedział spotkanie Brücka z Dyzmą, przestrogę i groźbę tego ostatniego. To przekonało wątpiących. Mordercą mógł być tylko on. Utopił, a potem dla odwrócenia podejrzeń wyłowił i dał znać.
Zawrzało w całej okolicy. W dzień pogrzebu sędzia śledczy wezwał Dyzmę do siebie. Gdy tam szedł, — smutny był; uważali to wszyscy, utrwalając się w swem przekonaniu. Sędzia już przesłuchał Olekszyca i Ablową. Abel tegoż rana odpłynął z berlinką. Dyzma powtórzył swą opowieść.
— A dlaczego byłeś nad rzeką tej nocy?
— Noc piękna, poszedłem na przechadzkę.
— A z wieczora groziłeś panu Brückowi?
— Nie; prosiłem, by tam nie jechał.
— Dlaczego?
— Bo mi Ablowa oddawna uskarżała się na nartręctwo pana Brücka.
— Ablowa była twoją kochanką?
— Nie, nigdy.
— Więc dlaczego się nią opiekowałeś? Ma przecież męża do obrony i opieki.
Dreszcz przeszedł po ciele Dyzmy.
— Mąż rzadko bywa w domu! — rzekł.
— Chociażby. Twoja troskliwość jest dziwna. Z wieczora przepowiadałeś nieszczęście, w nocy wydobyłeś topielca z wody. Wiesz, że on był uduszone przed wrzuceniem do rzeki. Czem dowiedziesz, żeś tego sam nie uczynił?
— Ja! — chłopak zatoczył się i za głowę porwał. — Mój Boże, ja go ratować chciałem!
— Przed czem? Przed kim?
— Przed... przed... wodą — zająknął się.
— Więc zaprzeczasz, jakobyś był sprawcą mordu?
— O Jezu! — jęknął.
O ścianę się oparł, długą chwilę milczał, potem począł płakać.
Ale żal nad sobą trwał krótko. Napłynęła mu do duszy fala bohaterskiego poświęcenia, żądza ofiary, zawziętość do cierpienia niewinnie. Łzy zaschły. Wyprostował się, zmężniał i spojrzał prosto w oczy sędziego.
— Ja żadnej krwi nie mam na sumieniu! — rzekł. — Jeśli pozory mnie skazują, będę cierpiał. Więcej nic nie powiem. Może mnie pan sądzić. Wyjaśniać sprawy ja nie będę.
— Będziesz aresztowany. Nie wiesz, co jest więzienie. Radzę ci życzliwie, powiedz prawdę!
— Powiedziałem, żem niewinny. To wszystko, co rzec mogę!
I nie powiedział też nic więcej, a po śledztwie nie wrócił do Lipowca. Zamknęły się za nim rygle więzienia i zginął, jak kamień, rzucony we wodę.
Do Lipowca zjechał Brück stary, rażony jak gromem żałobną wieścią. Syna już znalazł w grobie; w milczeniu głuchego buntu wysłuchał szczegółów wypadku. Jechał z Florencji, gdzie Hertha gasła powoli, ale beznadziejnie. Los go tak chłostał, a w nim te ciosy budziły zaciekłość dziką przeciw potędze wyższej nad jego miljony, niedostępnej, a strasznej w swej bezwzględnej sprawiedliwości. „Za skarby — nieszczęście!“ — zdawała mu się mówić.
Gdy dowiedział się o aresztowaniu Kryszpina, zdziwił się, nie wierzył.
— On zabił? To niepodobna! Dlaczegóż on! Może mąż tej kobiety?
— A nie! — odparł Olekszyc. — Abel o wszystkiem wiedział, tolerował, sprzedałby żonę. Pan Brück obiecał mu nowy holownik. Marzył tylko o tem. On teraz pewnie przeklina mordercę, który mu zepsuł interes.
— A pan wiedziałeś o tem wszystkiem i dopomagałeś? Rola najnikczemniejsza na świecie! — burknął stary, w którym gniew poczynał buczeć i szukać ofiary.
— Wiele ten cierpi, kto służy! — westchnął Olekszyc.
— Kto prawy, wspólnictwa rozpusty cierpieć nie będzie.
Olekszyc poczerwieniał, obrażony.
— Za taką psią służbę, com tu miał tyle lat, dziwnie mi pan płaci. Syn pański, oprócz rozpusty, nic nie czynił. Bezemnie nie miałby pan Lipowca dotychczas.
— Ale miałbym może syna, gdybyś pan dobry, nie zaś zły wpływ miał na niego. Usługi pańskie były szczodrze opłacane.
— Tak pan sądzi, a ja przeciwnie. Odrzuciłem temi czasy kilka świetnych propozycyj, przez życzliwość dla pana.
— Następnej świetnej propozycji możesz pan nie odrzucać. Mogę w każdej chwili uwolnić pana od psiej służby.
— Zatem proszę mnie uwolnić natychmiast. Komu mam zdać posadę?
— Mnie samemu.
— To najlepiej. Rychło przyjdzie dzień. gdy na dyrektora nie będzie stać Lipowca. W chudej farze sam pleban dzwoni!
Roześmiał się szyderczo i wyszedł.
W pół godziny potem do biura wpadła Tony, zasapana z wrażenia.
— Pan oddalił Olekszyca! Zginiemy bez niego! Takiemu zdolnemu człowiekowi można wiele wybaczyć.
— Pani mu nawet wybaczała podjudzanie bezustanne złych nałogów Maxa! — rzekł ostro stary. — A ja powiem teraz całą prawdę: To wy oboje doprowadziliście go do tego końca. Pani byłaś złą żoną, dlatego on zginął!
— On był nadzwyczaj idealnym mężem! — odparła ironicznie. — Był szubrawcem i skończył jak szubrawiec. Na co zasłużył, to dostał.
Brück porwał się od biura i wybuchnął:
— Pani wiedziałaś, jakim był, bom to pani uczciwie przed ślubem powiedział. Był urwis i lekkomyślny, ale miał serce, a pani mu to serce zabiłaś. Poślubiłaś moje miljony, nie myślałaś o niczem, tylko o kursie papierów i pomnożeniu swych kapitałów. On nie miał domu, tylko biuro, nie miał żony, tylko giełdziarkę i kasjera. Interes się nie udał. Teraz nie masz pani Lipowca, bo nie masz męża.
— Mam intercyzę ślubną, i brata, który nie pozwoli mnie skrzywdzić! — zakrzyczała pani Tony.
— Intercyza będzie spełnioną bez interwencji brata pani. Sumę zabezpieczoną otrzyma pani w każdej chwili.
— Nie wyjadę stąd, póki swego nie wezmę. Na to niech pan będzie przygotowany.
— Jutro wypłacę pani wszystko!
Na to zapewnienie uspokoiła się wdowa i tegoż dnia wysłała Olekszyca z listem do brata.
Rudolf na pogrzebie był, ale po spełnieniu tej formalności więcej się nie pokazał. Gdy list przeczytał zasępił się i odprawił Olekszyca, obiecując odpowiedź na jutro.
Po załatwieniu roboty poszedł na obiad do domu i zaraz na wstępie spotkał na sobie rozkochane oczy Elżuni, i dwoje ramion objęło go pieszczotliwie za szyję, tuląc z namiętną czułością.
Pocałował ją dość lekko i rzekł:
— Miałem dziś list od siostry. Brück odbiera jej Lipowiec. Chce przyjechać na czas jakiś tutaj.
— Biedna, o niech przyjedzie! Będę ją cieszyła, jak potrafię.
Rudolf się roześmiał.
— Po czem? Po mężu? Wyobrażasz sobie, że go żałuje! — zaśmiał się.
— Jabym ciebie nie przeżyła!
— Ty! Ty jesteś stworzona na bluszcz! Ale Tony jest sama dębem. Nie potrzebuje podpory! Naturalnie przyjąć ją muszę, ale niechętnie. Dwie kobiety w domu to stanowczo za wiele!
— O nie! Będę miała towarzystwo. Ciebie mam tak mało. Całe dni jestem samotna.
— Zawsze przesada! Poświęcam ci więcej czasu, niż na to pozwalają interesa nawet. Dawniej pracowałem dużo więcej. Teraz opuszczam dla ciebie wiele spraw.
— Z początku bawiłeś dłużej w domu! — szepnęli nieśmiało.
— Nie zrozumiałabyś, więc ci nie będę liczył, ile to mnie kosztuje tysięcy. To darmo; jesteś żoną fabrykanta, nie arkadyjskiego pasterza! Nie chcesz tego pojąć i z tem się pogodzić.
— Nie mogę, Rudi! Zanadto cię kocham!
Łzy napełniły jej oczy. Spojrzała żałośnie.
— Jeśli kochasz, to się do mnie zastosuj! Jesteś mi bardzo drogą, ale pieszczotami żyć nie można. Czy nie dostanę dzisiaj nic innego na obiad?
Żartował, ale czuć było pewien niesmak i przesyt w głosie.
Elżunia oderwała się od jego piersi i poszła do jadalni, ale dławiło ją coś w gardle, ściskało w sercu. Przez dwa miesiące wiele przeżyła, poznała najwyższą szczęśliwość, była czas jakiś jak zaczarowana, upojona: teraz poczynała się budzić, zstępować na ziemię, i przed nią występowały punkta czarne, coraz głębsze, ciaśniejsze widoki. Nieubłagana równowaga żywota prowadziła ją po szczytach do przepaści.
Przy obiedzie Rudolf się odezwał:
— O bracie twym złe wieści, Coraz więcej pada na niego podejrzeń. Nie wiem, czy się z tej hecy wydobędzie.
— Mój drogi, jedyny, pozwól mi go odwiedzić w więzieniu! — zawołała, składając ręce.
— Za nic! — rzekł stanowczo, ostro, bezwzględnie. — Obraził mnie, zerwał sam stosunki. Tego ja nie darowuję! Powinnaś rozumieć, że jesteś moją żoną i że masz obowiązki dla mego honoru.
— On cię nie znał i jest teraz tak nieszczęśliwy! Sam jeden, bez opieki, w więzieniu.
— A kto zaręczy, że nie winien?:
— O nie, nie! On dobry, on mnie tak kochał! Teraz myśli, że i ja go opuściłam!...
— Czego chciał, to ma. A że jest głupi lub szalony, to nie nasza wina. Dosyć o tem! Wiesz, jak mnie drażni, gdy czego bezsensownego żądasz, jak dziecko!
Elżunia umilkła pokornie. Płakałaby, ale i płacz go drażnił, więc cichutko dławiła łzy i wmawiała w siebie, że tak, jak on chce, jest zapewne najlepiej. Coraz częściej teraz wspomniała Dyzmę w myślach swych samotnych, tęskniła do niego, chciałaby go przejednać, opowiedzieć swe uczucia, spytać o radę. Do Franka pisała po ślubie, otrzymała nierychło list krótki i suchy; na marginesie papieru rzucony był szkic techniczny. Nie odezwała się więcej, zasmucona do głębi duszy.
Najboleśniejszą jednakże dla niej rzeczą była kwestja wyznania Rudolfa. Przed ślubem uroczyście jej obiecał zmianę wiary. Mieli pojechać do Włoch, w Rzymie odbyć ten akt, spędzić parę miesięcy w podróżach. Dojechali zaledwie do Drezna, gdy interesa wezwały go z powrotem. Teraz nieśmiałe jej wspomnienia i wzmianki zbywał obojętnie. Właściwie żadnej wiary nie posiadał, nigdy do Boga się nie odzywał, nigdy o Nim nie myślał. Elżunia modliła się za niego i za siebie, wyczekiwała cierpliwie, że słowo dane przypomni, zresztą czuła, że żadnego wpływu i mocy nad nim nie ma.
Czasami zapytywała sama siebie: Dlaczego ją poślubił? Nie czuła już kochania w jego czynach i słowach. Pałac mężowski był dla niej złotą klatką, nie miała żadnego towarzystwa i mało zajęcia przy licznej i wyborowej służbie.
Odwiedzała chorych i ubogich, ale Rudolf po niejakim czasie zabronił jej tych wycieczek, bo widząc nędzę i dzikość, poczęła go prosić za każdym, i musiał jej wciąż odmawiać. Drażniły go te opowiadania. Ustępstwa i złagodzenie przepisów nazywał wstępem do ogólnego rozprzężenia, a instytucje dobroczynne finansową ruiną.
— Zlituj się, nie udawaj swego brata! — rzekł. — Ja wiem najlepiej, co czynić i jak!
W takiej chwili ich wzajemnych stosunków wracała do Holendrów owdowiała Tony.
Stary Brück jednego dnia pozbył się jej i Olekszyca. Opłacił ich oboje i pożegnał bez żalu. Potem zamyślił się, komu oddać zarząd, bo bawić długo nie mógł z powodu niezdrowia ukochanej córki. Lipowiec chciał sprzedać, musiał więc utrzymać w całej świetności. Techników mógł dostać wielu. Zatelegrafował do Berlina, i czekając odpowiedzi, przypomniał sobie Kryszpina.
Był to człowiek, którego zapamiętał dobrze, któremuby powierzył nadzór sumienny, ufał, jak sobie samemu. Człowiek ten był w więzieniu pod zarzutem morderstwa jego syna.
Brück kazał podać konie i ruszył do sędziego śledczego.
Sprawa, zamiast się wyjaśnić, gmatwała się coraz bardziej. Podejrzenia bardzo poważne obciążały Dyzmę, on sam milczał uparcie; tylko ludzie świadczyli za nim. Przeszłość miał bez zarzutu, każdy go chwalił, opowiadał cnoty i żywot bez skazy. Jedynie zeznania Olekszyca były dla niego fatalne.
Zrazu zgnębiony i jakby zalękły, teraz codzień był swobodniejszy. W więzieniu modlił się lub śpiewał, tak niefrasobliwy i spokojny, jakby mu nie groziło nic złego i hańbiącego.
Stróże i dozorcy pierwszy raz w życiu widzieli takiego więźnia, odchwaić się go nie mogli.
— Chciałbym go odwiedzić! — rzekł Brück.
Sędzia przystał z całą uprzejmością, dał kartkę do nadzorcy więzienia.
— Może pan czego się dowie od niego!
Brück pojechał do więzienia. Wprowadzono go do małego pokoiku z okratowanem oknem, bez żadnych sprzętów, oprócz zydla i stołka, na którym właśnie Dyzma jadł swój krupnik z chlebem.
Na widok starego zerwał się z ziemi bardzo zdziwiony.
— Mój Boże! Pan tutaj! — wyjąkał, ręce składając.
— To mniej dziwne, niż to, że ty tutaj! Wstydź się, chłopcze! Czyś oszalał? Ja wiem, że ty jeden możesz sąd objaśnić. Przecie we mnie nie wmówisz, żeś ty był sprawcą. Jeśli sobie i mnie dobrze życzysz, dopomożesz prawdzie!
— Na Boga przysięgam, żem nic nie widział. O panie, jam tylko z przeczucia ostrzegał. Całe miasteczko było oburzone, bałem się wypadku. Gdym ratował, myślałem, że żyje, że ktoś złośliwy figiel popełnił!
— Kłamiesz! Znasz sprawcę. Powiedz: To Abel sam uczynił?
— Nie wiem panie. Nie godzi się nam posądzać. Bóg wie!
— Ależ człowieku, tymczasem ciebie mogą męczyć miesiące, lata...
Dyzma spoważniał, spojrzał mu głęboko w oczy.
— Wiem, panie, ale myślę, że te miesiące, czy lata porachowane mi będą w bożą służbę. Na świecie nie mam obowiązków, nikomu już nie jestem potrzebny. Tutaj spokojnie i cicho. Nieszczęśliwy ten, który popełnił czyn, za który mnie więżą; ja — nie!
— Oszalałeś! Niewola to zawsze męczarnia, a zatajanie przestępcy to występek przeciw wszelkim prawom.
— Modlę się za nim, by mu sumienie kazało grzech wyznać. Jeśli to uczyni, będzie mu darowanem, choćby go sąd skazał. Jakie ja mam prawo rozporządzać cudzem sumieniem?
— Chłopcze, ja ciebie stąd wezmę na porękę. Nie chcę, aby ktoś za mego syna cierpiał niewinnie.
— Kiedy ja nie cierpię, panie. Mnie w duszy lekko i spokojnie. Gdyby ludzie wiedzieli, jakie szczęście daje ofiara, wydzieraliby sobie moją teraźniejszą dolę.
— Ależ ciebie skazać mogą!
— To i co? Im dalej pójdę, im głębiej, tem bliższy będę swego celu. Dziękuję panu za życzliwość, ale mi nic nie trzeba.
— Jak sobie chcesz, ale ja ci zmarnować się nie dam. Nie chcesz się bronić, ano, to ja cię obronię.
— Jak Bóg postanowi o mnie! — szepnął Dyzma.
Brück podał mu rękę i wyszedł, do głębi wzburzony. We drzwiach więzienia spotkał kobietę, otuloną chustką, z dzieckiem na ręku. Miała także pozwolenie na odwiedzenie Dyzmy.
Gdy stanęła przed nim, z wrażenia mówić nie mogła, osunęła się na zydel i tylko patrzała mu w oczy wzrokiem osłupiałym.
— Chrześniaka mi pani Teofila przyniosła. Dziękuję! — uśmiechnął się do niej Dyzma, biorąc dziecka z rąk i całując w pucołowate policzki.
— Rośnie, jak na drożdżach! — dodał.
— Za niego — pan tutaj siedzi! — szepnęła.
— Co wam się roi! Brück może zginął przypadkiem i basta!
— Nieprawda! Przysięgnę, że to ten nieszczęśliwiec go zadławił! O Boże, Boże, krew spadnie na to dziecko! Przeklęte ono!
— Abel jeszcze nie wrócił?
— Nie wspominajcie go! Lepiej mu było się nie rodzić. Do czego, do kogo wróci? Nie do mnie i nie do dziecka. Od wczoraj wyniosłam się z domu.
— A dzisiaj niech pani wróci! — rzekł stanowczo.
— Za nic! — warknęła.
— Musi pani wrócić. On może niewinny, jak ja. Nie mamy prawa potępiać. Wróci pani i przyjmie go. Inaczej ja się was wyrzekam i moją mękę weźmie pani na sumienie. Poco pani tu przyszła? Przeklinać? Jam tego słuchać nie przywykł i nie będę!
Mówił ostro i gniewnie. Kobieta podniosła się i otuliła dziecko.
— Przeklinam i przeklinać będę: ludzi — za ich oszczerstwa, rozpustę i fałsz; Abla — za jego duszę potępioną. Piekło dla nich wszystkich!
— A ja panią błagam: wróć do domu! Niema potępienia dla skruchy, a niema skruchy bez modlitwy. Więc pani nie klnij, lecz módl się! Wspomnij babkę moją, wspomnij nasze poznanie! Módl się!...
Teofila wybuchnęła płaczem okropnym. Dyzma różaniec z piersi zdjął, i jakby nikogo nie było, począł półgłosem odmawiać modlitwę.
Po długiej chwili kobieta, nie przerywając mu pacierzy, ucałowała jego rękę i wyszła. Szła do domu. Zdaleka ujrzała berlinkę z powrotem; przyśpieszyła kroku, serce jej mocno biło. Abel siedział w izbie z głową pochyloną, posępny.
Na jej widok trochę się rozchmurzył.
— Mówili mi parobcy, żeś się wyniosła.
— A tak. W domu straszno samej. Teraz wracam już.
Niemiec znowu głowę zwiesił.
— Nie pocałujesz dziecka? — spytała drżącym głosem.
— Bardzom zmordowany.
— Jeść ci dać?
— Niegłodnym!
Rozmowa się urwała.
— Wzywano cię do śledztwa — ozwała się po chwili.
— Skąd ja co mogę wiedzieć? — zamruczał.
— Nikt nic nie wie, a Kryszpin tymczasem na Sybir pójdzie!
— Ot, gadanie! Brück pociemku w rzekę wpadł i utonął. To jasne.
— Taak?... Tylko był zduszony. Palce mordercy sino na szyi odbite, kołnierz poszarpany. Dyzma na Sybir pójdzie, a ten, za kogo on pójdzie, niech Boga do śmierci nie wspomina, bo go Pan Jezus wykreślił na wieki ze swej pamięci. Będzie za nim ten trup chodził i zły-duch patron! Dyzma wie, za kogo cierpi, ale będzie milczał, lecz nie umilknie na chwilę sumienie w owym zbóju.
— A mnie co do tego? — mruknął Abel.
— Bo cię Dyzma od śmierci wyrwał, więc powinieneś mu być życzliwy. Odwiedzisz go?...
— Gdybym to miał czas! Mąkę jutro ładuję!
— On miał czas pilnować ciebie nocami po całodziennej robocie.
— Tobie on zawsze w myśli i na języku.
Wstał i poszedł do roboty. Minęło dni kilka. Abel czynność swą spełniał, ale bez zwykłej ochoty. Nad rzeką stawał często posępny, nocami kręcił się na posłaniu, wieczorem z izby nie wychodził.
Wkoło niego ciągle mówiono o zamordowaniu Brücka i o Kryszpinie. Zdawało mu się, że ludzie przy tem szczególnie na niego patrzą. Zaczął przebąkiwać, że interes z Lipowcem jest dla niego za mały, że gotów go ustąpić innemu, a sam wynieść się do kraju, gdzie go jakoby bezdzietny a bogaty stryj wzywał.
Mąkę tymczasem prędko ładował, szykując się znowu do dłuższej podróży.
Nagle pewnego wieczoru Teofila ciężko zachorowała. Leżała w gorączce, nieprzytomna. Wezwany doktor zapowiedział tyfus. Abel porzucił wszelkie zajęcia, dni i noce siedział nad chorą i dzieckiem, które pozbawione pokarmu, płakało bezustannie, nie chcąc przyjmować mleka.
Biedna kobieta bezustannie majaczyła w malignie. Brück młody, szlamem okryty, stał u progu i kiwał na nią. Jęczała, broniła się przed tą zmorą.
Codzień doktor wychodził z gorszą miną. Abel czuł, że przychodzi na niego cios straszny. Godzinami pasował się z sobą, z instynktem zachowawczym, ze zgrozą. W kąt, gdzie bez przerwy wlepiała oczy Teofila, spojrzeć nie śmiał, a jednak wreszcie i on Brücka widział, jego rude faworyty, cyniczny uśmiech, krew zaskrzepłą na wargach. Abel rękoma zaciskał oczy i uszy, a zawsze widział i słyszał. Teofila prawiła ciągle bez ładu, ze strasznym uporem myśli prześladowczej. Czasami modliła się z rozdzierającą boleścią.
Nareszcie pewnego dnia doktor rękoma strzepnął, przyjęcia honorarjum odmówił i odszedł śpiesznie. Wtedy Abel zrozumiał, że wszelka nadzieja stracona. Jak stał, tak runął na ziemię, tłukąc głową o deski podłogi. Dziecko tego dnia wcale się już nie chciało odzywać; kobieta, czarna od gorączki, dyszała nierówno. Czuł Abel, że lada chwila śmierć wejdzie i wymiecie mu dom na pustkę, i że przed nim niema zmiłowania Bożego.
Przez cały ten czas pacierza nie odmawiał, i teraz głosu ni oczu nie podniósł. Nie śmiał się odzywać i prosić. Leżał zdeptany jak robak i krwawił głowę o drzewo.
Raptem zerwał się, rzucił się do kąta i schwycił skręt sznurów; ręce mu drżały, jak w febrze. Błędnemi oczyma spojrzał na belkę sufitu, stołek podstawił, sznur przez nią przeciągnął.
W tej chwili Teofila się poruszyła i poczęła mówić szeptem tajemniczym:
— Kto tam? Czy to ten znowu? Zabrać mnie przyszedł. Ja nie chcę! Zostaw mnie przy dziecku. Ach, Boże, to Kryszpinowa! O pani moja — o święta! Ratuj mnie! Wypędź go! O, ratuj!
Abel zatrzymał się, oddech zatamował. Był tak rozstrojony moralnie, że już wierzył w te gorączkowe obrazy. Kryszpinowa przyszła, bał się jej, zdawało mu się, że przy niej nie potrafi pętli zaciągnąć.
A Teofila szeptała dalej:
— O święta, ty się uśmiechasz... Takaś jasna... Ulituj się nad nami! Daj ratunek! Tyś wszystkim przebaczyła! Wszystkich kochała! Czego żądasz? Poszłabym na miejsce Dyzmy, alem nic nie winna. Ty wiesz. O, ty dobra, nie odchodź! Nieszczęście nas odstąpi przy tobie. Utul moje dziecko! Kto z nas tę krew zdejmie, co nas zabija!
Podniosła się trochę na posłaniu i wyciągała ku oknu dłonie, łamiąc je w rozpacznej prośbie.
Potem znowu po chwili:
— Na kogo pukasz w szybę? Na mnie?... Na Abla! Abel, słyszysz! Babka Kryszpina cię woła Idźże, idź!
Abel jak lunatyk do drzwi się skierował, otworzył je, wyszedł na ulicę i szedł, szedł, potrącając przechodniów, nie poznając nikogo. Przyszedł do drzwi sędziego, zadzwonił; wprowadzono go do gabinetu.
Wtedy przystąpił aż do biura, ciężko się na niem wsparł, chwilę daremnie chciał głos wydobyć; pot mu czoło okrywał. Wreszcie pięścią trzykroć w piersi się uderzył i rzekł jakimś dzikim głosem:
— Pisz pan: to ja zabiłem Brücka.
— Aaa! — wykrzykną! mimowoli sędzia.
Abel na nogach się zachwiał i dodał:
— Zabiłem go, teraz mi żona i dziecko umiera. Jeśli wyzdrowieją, snadź mi Bóg przebaczył; jeśli nie, wtedy niedługo mnie już więzić będziecie. Piszcie i uwolnijcie mnie do nich na jedną chwilę. O, byle Kryszpinowa przy nich zabawiła!
Sędzia zadzwonił. Spisano zeznanie i dwuch policjantów powiodło Abla do więzienia.
Po wybuchu popadł on w zupełną prostrację. Powtarzał tylko płaczliwie, jak dziecko:
— Żona umiera, dziecko umiera... Puśćcie mnie do nich na chwilę!
Jednocześnie sędzia kazał przyprowadzić Dyzmę.
Gdy chłopak się zjawił, był smutny, jakby go zawód spotkał. Bez wrażenia wysłuchał o swem uwolnieniu z pod zarzutu i poszedł wprost do zagrody Ablów. Wiedział od stróżów o wyznaniu Niemca i o chorobie jego żony. Teofilę zastał śpiącą mocno, czoło miała potem okryte, oddech równy. Zajął się więc dzieckiem, które słabe tylko dawało znaki życia, i odchuchał, je z wielką troskliwością. Wśród tych dwojga spędził dzień cały i dopiero nazajutrz rano poszedł do więzienia Abla. Na jego widok Niemiec się wzdrygnął, oczy spuścił.
— Przybyłem na chwilę z dobrą wieścią — rzekł Dyzma. — U was w domu zdrowie wraca.
Niemiec porwał się z zydla, rozjaśniała mu twarz.
— Bóg mi wybaczył! — wyjąkał.
— Przebaczy! — rzekł Kryszpin serdecznie.
Usiadł przy nim na ławie i począł mówić łagodnie, kojąco, do tej grubej, pierwotnej natury.
Po chwili Abel płakał na jego piersi.
Przebyli tak godzinę. Wezwano potem winowajcę do sędziego; poszedł skupiony, poruszony do głębi, spokojny o los rodziny, do której Dyzma wracał, obiecując zająć się, jak własną.
Ale już nazajutrz Brück, zawiadomiony o wypadku, zareklamował swego magazyniera, codzień wzywał coraz natarczywiej. Ludzie witali go okrzykami radości, gdy po dwuch tygodniach zjawił się w Lipowcu. Nie było nikogo z tych, którzy go potępiali i osądzili niegdyś. Teraz wyrażali w niebogłosy swe oburzenie na pomyłkę sądu, oskarżali gromadnie nieobecnego Olekszyca.
— Cóż, bohaterze? — powitał go Brück. — Strącono cię z twej ekstazy napowrót na ziemię! Trzeba wracać do obowiązku; na niebo jeszcze nie pora. Ten łotr berliniarz niech pleśnieje w katordze!
— Niech pokutuje! — poprawił Dyzma. — Biedny on teraz, bo wiele przebłagać ma. Kobieta jego ledwie z pościeli wstaje, dziecko ledwie zipie. Powierzył mi je w opiekę. Jeszcze z parę tygodni urlopu proszę, póki kobieta się nie wzmocni. A i potem, jeśli przy niej interes pozostanie, muszę naglądać.
— Nie dam urlopu, ale dam ci posadę swobodniejszą. Muszę odjeżdżać, córka mnie wzywa. Dyrektor nowy już jest; ciebie zostawię na mojem miejscu. Nie będę cię kusił wysoką pensją, tylko cię poproszę jak przyjaciela, byś mnie wyręczył. Zostało mi to jedno dziecko, i już nie na długo. Pozwól mi swobodnie nią się nacieszyć, a mego dobra dopilnuj.
— Niech pan jedzie w spokoju! — odparł bez wahania Dyzma. — Ile sił i zdolności, dopilnuję tego dobra. A tamto — dodał ciszej: — obyż Bóg panu uchował.
Obadwaj umilkli i zwiesili głowy.
Po chwili Brück ręką przeszedł po gorących powiekach i zamruczał:
— „I oto zostanie dom mój pusty“.
Spojrzał na milczącego Dyzmę i ujrzał wielkie łzy, toczące mu się po wąsach. W tedy obie ręce ciężko położył mu na ramionach i rzekł:
— Dziękuję ci za współczucie!. Ludzie rzadko je okazują bogatym. Myślą, że nam złoto wszystko wynagradza. A mnie ono naco teraz? Gdybym był ubogi, miałbym myśli walką o byt rozerwane.... a tak, one wszystkie wolne, i tylko wiele mam czasu na cierpienie. Mam miljony, dam je, niech tylko będzie towarzystwo ubezpieczeń od bólu...
Oderwał ręce z ramion młodzieńca, i gwałtem otrząsając się z przygnębienia, rzekł zwykłym tonem:
— Dosyć tego! Chodźmy do rachunków! Chciałbym pojutrze wyjechać. Czekałem tylko na ciebie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.