Na wyżynach/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na wyżynach
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Na mogile Kryszpinowej szron odzierał z płatków ostatnie astry i nieśmiertelniki, szklił się na pożółkłej darninie. Dzień był posępny, i zmrok wczesny pokrywał cmentarz pusty. Dyzma dnia tego długo bawił w miasteczku, bo właśnie sądzono sprawę Abla i wydano wyrok. Skazano go dość względnie, wobec wyznania winy i łagodzących okoliczności zabójstwa, na trzy lata ciężkich robót. Wobec tego Teofila z dzieckiem miała pozostać na miejscu pod opieką Dyzmy.
Zaraz po wyroku wysłano skazanego do miasta gubernjalnego. Dyzma z Teofilą przeprowadzili go kawał drogi i pożegnali ze łzami. Potem z powrotem młodzieniec poszedł w odwiedziny do babki na cmentarz, jak to nazywał w myśli.
Los jego i byt był teraz w Lipowcu świetny. Zastępował właściciela, rządził, był najwyższą instancją. Olekszyc został dyrektorem w Holendrach, ale dwie fabryki stały znowu względem siebie obojętne, zawistne, ludzie nawet z sobą się nie łączyli, formując dwa obozy, gotowe do zaczepki o byle co.
Dyzma u furty cmentarnej konia zostawił i zarosłemi ścieżkami ruszył w kąt, gdzie wśród mogił ubogich świecił krzyżyk staruszki.
Oczyścił grób z suchych liści i badylów, pomodlił się, a potem usiadł przy nim i przymknąwszy oczy, ujrzał babkę jak żywą. Począł jej się w myśli spowiadać.
Szelest przerwał jego zamyślenie; podniósł oczy i bardzo zdziwiony ujrzał przed sobą Elżunię.
Stała również zdumiona niespodziewanem spotkaniem, a potem rzuciła się ku niemu i objąwszy za szyję, przytuliła się do jego piersi.
— Ty tutaj! O Boże! Jakżem szczęśliwa!
Dyzma mimowoli ramieniem ją otoczył i do siebie przygarnął. Była bo jak cień blada, mizerna, wycieńczona chorobą czy troską.
— Co się z tobą dzieje? Niepodobnaś do siebie! — rzekł przerażony.
— Zabierz mnie do siebie, choć na godzinę spokoju! — szepnęła błagalnie.
— Mąż twój nierad będzie tym odwiedzinom.
— Mój mąż i Alboż on dba o mnie? Nie spostrzeże mojej nieobecności! — odparła z goryczą.
Usta jej drżały, jakby co chwila łkaniem miała wybuchnąć. Była rozstrojona, znerwowana, chora widocznie.
— Zmów pacierz za babkę! Potem pojedziemy razem! — rzekł wzruszony.
Upadła na mogiłę i załkała z głębi piersi. Dał jej się wypłakać, potem dotknął ramienia i pomógł wstać.
Wyszli na drogę. Powozik jej stał obok jego bryczki. Kazał stangretowi jechać do Lipowca, a ją zabrał do siebie.
Podczas drogi nie mówili ani słowa. Głowę złożyła mu na ramieniu i ciężko wzdychała.
Dopiero, gdy się znaleźli sami zupełnie w jego mieszkaniu, rzekła smutno:
— O Dyzma! Tyś wiedział, przed czem mnie bronisz... Cóżem ja szalona uczyniła!
Czuł, że nie czas było na wyrzuty i triumf, więc łagodnie spytał:
— Cóż ci? Niedobry jest mąż dla ciebie?
— On żadnym nie jest. Ja go nie widuję prawie. To maszyna, cyfra, moneta — nie człowiek.
— Jakże możesz żądać, aby dla ciebie wyrzekł się obowiązku?
— O nie! Niech pracuje, zbiera, oszczędza, ale niech ma litość nade mną! Niech mnie nie zostawia na poniewierkę Tony, na dowcipy Olekszyca. Cóż ja tam znaczę? Poco jestem? Nie jestem ani towarzyszką, ani sługą nawet. Tony jest wszystkiem. Ona rządzi w domu, ona gospodaruje; z nią on wieczorami rozmawia.
— Czemuż i ty nie rozmawiasz?
— Bo oni wciąż rachują. Ja tego nie umiem. Te ciągłe cyfry mi obmierzły, odurzają mnie, nienawidzę ich. Czyż człowiek żyje na to, by tylko zbierać i pomnażać, czyż nie ma innych myśli, uczuć, wrażeń, zajęcia, nad rubel przeklęty? A dla nich to Bóg; czczą go, dusze mu zaprzedali. To ich ideał, cel, jedyne upodobanie. O, ja teraz rozumiem, dlaczegoś mnie bronił przed nimi! Pomiędzy nami jest przepaść. Trzeba ją złotem zapełnić, nie sercem i duszą, jakem ja uczyniła!
Załamała ręce i patrzała na brata z bezmierną żałością.
— A ja mu wierzyłam!... Chciałam go nawrócić, duszę jego dla Nieba pozyskać. On duszy nie ma, on nigdy o niej nie pomyśli. Jakże ma wiarę zmienić, Kiedy on żadnej nie posiada? Tony do reszty mi go odebrała. Teraz mu ciążę tylko. Mógł się ożenić bogato, zagrodziłam mu drogę do świetnego losu, jestem fantem bezużytecznym, który go bawił chwilę, teraz zawadza. Mój Boże, gdybym mogła umrzeć!
— Bluźnisz! Człowiek nie żyje tu dla szczęścia. Powinnaś nauczyć się rezygnacji. Życie długie!
— Życie! O, to, co przebywam, to nie życie. Nie pozwolono mi zająć się ubogimi, odebrano wszelką domową pracę, bom nie umiała zbierać miedziaków od fabrykantek. Tony wyszydziła mój każdy ruch; sto razy dziennie wymawia mi ubóstwo, nie mam żadnej swobody; co uczynię, podlega pogardliwej krytyce. A Rudolf to widzi i słyszy i co najwyżej na moje skargi i prośby ramionami ruszy, myśląc, o cześ innem. Pół roku to cierpię i zda się wieki, a ty mówisz o życiu. O niedługo mego życia!
Rzuciła się ku niemu i tuląc do serca, szeptała rozpacznie:
— A teraz właśnie chciałabym żyć. Moje dziecko będzie mnie potrzebowało. Będę miała prawdziwe kochanie. O Dyzma, zabierz mnie na ten czas! Takam słaba i nieszczęśliwa. Tony mnie zamęczy, ona nie chce, bym dziecko miała.
— Jakże! Toć twój mąż pewnie także dzieckiem się cieszy? Będzie cię oszczędzał.
— On! Gdym mu powiedziała, odparł, że to zauważył, żem zbrzydła, i że na urodziny kupi mi na prezent Lipowiec. Teraz już pewnie o nim zapomniał. Zupełniem sama, zupełnie. Cudzym dla nich jest mój ból, cudza radość i dziwaczne zasady i myśli. Nauczyłam się milczeć, by drwin i lekceważenia nie słyszeć. Cała dusza mnie boli i widzę, jak Olekszyc patrzy, na mnie szyderczo i triumfuje. O, i on także pracował, by Rudolfa ode mnie odciągnąć.... Teraz służba nawet spełnia me rozkazy, jak z łaski; każdy dla mnie niechętny. I zaco? Nikomu nic nie odbierałam, nie zazdrościłam, nie krzywdziłam. Ukochałam człowieka całą duszą, chciałam w cichości w jego domu żywot spędzie i za szczęście, które odczuwałam, każdemu dobrze czynić. Nie, nic jam nie winna!
Podniosła swe śliczne, żałosne oczy z rozdzierającą skargą do brata.
On jej stroskaną głowę do siebie przygarnął i nie zdolny narazie ze wzruszenia rzec słowa, delikatnie złote jej włosy gładził. Cała jego dawna czułość dla dziecka, któremu jakby ojcem był, ożyła na nowo. Życieby dał za tę istotę, jak kwiatek wdzięczną, jak kwiat złamaną, gdy ledwie żyć zaczęła.
Elżunia w pieszczocie tajała. Przymknęła oczy i jakby zasypiała w ciszy i spokoju, czując, że jest zrozumianą i przecie nie samotną zupełnie.
— Jeśli twój mąż nie będzie temu przeciwny, przyjeżdżaj często do mnie — rzekł wreszcie. — Pan Brück zostawił mi swobodę w swojem mieszkaniu. Będziesz miała ciszę, i gwarzyć będziemy o dzieciątku, twojem. Widzisz, bieda twoja prędko minie. Gdy się maleństwo urodzi, odzyskasz swoje szczęście. Tego kochania nikt ci nie odbierze, tego bogactwa będzie ci Tony nawet zazdrościła, i odnajdziesz męża przy kołysce. Teraz siły zbierz i cierp do czasu. Bóg ci za to utrapienie sowicie wynagrodzi.
— O, dziękuję ci stokrotnie. Zdaje mi się, żem odżyła. Gdyś był w więzieniu, chciałam cię odwiedzić, ale byłam niezdrowa, więc Rudolf mi zabronił. Marzyłam, żeby cię spotkać, bo wprost przyjechać bałam się. Myślałam, że się bardzo gniewasz na mnie... Ale tyś dobry, tyś mi przebaczył! Widzisz, ja bez mocy byłam dla Rudolfa, jam go bezmiernie ukochała. Nie mogłam się oprzeć. Chciałam mu dać szczęście i sama je osiągnąć. A teraz widzę, że mu nie wystarczam, i to mnie tak boli!
— Nie ty jedna. Człowiek jeden drugiemu nigdy nie wystarczy, gdy dusze idą osobno. Ale teraz nie czas ci się cofać. Młodość skończyłaś, marzenia i szał minęły, przed tobą obowiązki. Gdym się opierał twej miłości, to przez żal nad młodemi latami twemi. Chciałem, byś dłużej jeszcze pozostała swobodną i dzieckiem. Ano, Bóg inaczej chciał. Terazbym tylko pragnął trochę ostrych kamieni z pod stóp twych usunąć i trochę słońca rzucić ci na twarzyczkę. Zapomnij, żem niegdyś był ostry, będę teraz na ciebie patrzał, jak na ukochane dziecko. Czas ci do domu, przeprowadzę cię pół drogi i czekać będę znowu. Przyjeżdżaj, masz moje serce ci oddane.
Przeprowadził ją pod same prawie Holendry, pożegnali się serdecznym uściskiem i wrócił z duszą pełną nadziei, że ją pocieszy i wzmocni, gdy się częściej będą widywali.
Codzień jej oczekiwał, ale nie przyjeżdżała. Tydzień, dwa, miesiąc. Niepokojem zdjęty pojechał pewnego dnia do Skinów, by zasięgnąć wieści. Stary ogłuszył go opowiadaniem o sprycie Olekszyca, o ulepszeniach fabryki, o rozszerzeniu warsztatów, tysiąc nowin i ploteczek mieszając do gawędy. Skinowa wiedziała, że Elżunia coraz częściej niedomaga, że Tony, jak dawniej, rej wodzi w pałacu, że Rudolf jej się boi, jak Fust niegdyś, i że ona i Olekszyc zawładnęli nim zupełnie. Nad losem Elżuni ubolewali wszyscy, bo lubili ją serdecznie.
Zrozumiał tedy Dyzma, że jej zapewne wzbroniono odwiedzać go, i smutny wrócił do domu. Głuchy smutek ogarnął go znowu, i już przestał jej oczekiwać w długie, jesienne wieczory.
Pewnego dnia, gdy po dziennem zajęciu przygotowywał tygodniowy raport do wysłania Brückowi, zameldowano mu Olekszyca. Zdziwiony był tą wizytą, kazał prosić.
Pan dyrektor wszedł z gęstą miną i bez wstępu rzekł ostro:
— Chcę się dowiedzieć, czy wiesz o oszustwie Franka?
— Od pół roku na listy moje nie odpisuje.
— Zapewne zbyt zajęty był obmyślaniem sztuki, którą mi spłatał. Przed tygodniem zajął miejsce w Petersburgu na swoją rękę i raczył mnie tylko dzisiaj o tem zawiadomić, wcale się nawet nie tłomacząc. Ciekaw jestem, co ty mówisz na to gałgaństwo? Jednem słowem okradł mnie na sześć tysięcy rubli. Dałem się okpić, jak dudek.
Krew uderzyła do twarzy Dyzmy.
— Nikt ci twych tysięcy kraść nie myśli. Mogę je przyjąć na siebie i ratami wypłacić.
— Mocno obowiązany. Ja tu wiekować nie myślę i czekać na twe raty. Ja potrafię Franka odzyskać przez sąd i pewnie to uczynię. A łotr!... Napisz mu, żeby wracał, bo inaczej do więzienia go wpakuję. To jedno; a drugie: napisz do swego Brücka, co mi da za Lipowiec. Rudolf go chce kupić, daje pięćkroć. Jeśli Brück nie da mi piętnastu tysięcy, ja zrobię, że Lipowiec nie będzie wart i stu. Wierzysz, że to mogę uczynić?
— Wierzę i do pana Brücka napiszę, ale wątpię, czy cokolwiek skorzystasz.
— Dlaczego?
— Dlatego, że pan Brück zbyt jest rozumny, by się naraził na szantaż.
Olekszyc podskoczył, oburzony, że go odgadnięto.
— Głupiś! Wziąwszy piętnaście tysięcy, wyjadę stąd. Dosyć mam służby w tym kącie. Zresztą te same pieniądze da mi Ułm za ten interes. Macie wóz i przewóz. Trzecia sprawa: jaką cenę naznaczysz w tym roku za drzewo opałowe do fabryki?
— Dwanaście rubli.
— Dajemy dziesięć, i jeśli nie sprzedacie nam, przepowiadam, że je sami spalicie. Wszystko to napisz do Brücka. Niech się dobrze namyśli nad odpowiedzią.
— Napiszę! — rzekł lakonicznie Dyzma.
Olekszyc usiadł i rozparł się wygodnie.
— Cóż? Tobie się zapewne roi, że jesteś czemś znakomitem od czasu, jak Brück zrobił cię swym totumfackim! — zaczął z ironicznym uśmiechem.
— To samo mi się roi, co zawsze — odparł Dyzma sucho.
Myślał wciąż o Franku i rad był co rychlej pożegnać gościa.
— Widzę, że masz żal do mnie za zeznanie w sprawie „Brück — Abel“. Ale dalibóg, byłem pewny, że ręki do tego przyłożyłeś.
— Nie mam o to żalu. Wszyscy to samo myśleli. Pośpieszne sądy zwykle bywają krzywe. Zresztą, ty mnie nie znasz.
— Max był dobry kompan. Szkoda mi go!
— To ci porachowanem będzie! — rzekł Dyzma.
— Co? Że go żałuję? Ano to żałuję też twojej siostry. Niejedwabny ma żywot. Ale ma, czego chciała. Patrząc na nią, myślę, że jestem pomszczony!
— I to ci porachowanem będzie! — powtórzył Dyzma.
— Może mi przestaniesz prorokować!... Dziwnie przyjmujesz kolegę i towarzysza.
— Dawno przestałeś być jednym i drugim. Zbyt daleko rozeszły się nasze drogi, aby jaki łącznik mógł pozostać. Nie należy ci się ode mnie nic więcej, oprócz pieniędzy. Tak chciałeś. Pieniądze odzyszczesz. Cóż więcej możemy mówić? Tyś wielki, możny i rozumny, ja głupi i mały. Polecenie twe spełnię.
Olekszyc powściągnął zły humor i dowcipy.
— Nie myślałem ci ubliżać. Urazy zapominam łatwo. Kto inny nie darowałby ci odmowy ręki siostry.
— Nie masz mi nic do darowania. Rozporządziła nią ona sama.
— Nie winszuję wyboru. Jeśli dłużej to cierpieć będzie, co teraz, niedługo wytrzyma. Rudolf widocznie zapomniał o testamencie Fusta.
— A tobie to jeszcze chodzi po głowie! — ruszył ramionami Dyzma.
— Holendry będą za lat cztery wasze. Przysięgnę.
— Twe przeczucia bywają, niefortunne! — uśmiechnął się Kryszpin.
— To wyjątek. Zwykle trafiam. Chcesz, to ci powiem, czem tutejsza historja się skończy. Odziedziczycie Holendry. Franek zostanie dyrektorem, ty je urządzisz po swojemu, zbankrutujesz i sprzedasz. A wiesz, kto je kupi?.. Ja!
— Oho! Dobrze zbierasz widocznie.
— Nie bardzo. Ktoś inny dla mnie zbiera.
— Tak? Myślisz o ożenku widocznie...
— Ano, tak. I mam partję dużo lepszą, od twej siostry. Zobaczysz!
— Szczęść Boże! — rzekł obojętnie Dyzma.
— Nie ciekawyś, kto?
— Powiedz, jeśli chcesz.
— Brückowa...
— Ona!
— Nie inaczej. Ona już beze mnie obejść się niepotrafi; potrzebny jej jestem. Gdy zagrożę wyjazdem, zgodzi się na wszystko. Rudolfa bezustannie podejrzewa, a skontrolować go beze mnie nie zdoła, więc mnie za nic z Holendrów nie wypuści. Mój projekt zaś jest taki: Skoro od ołtarza babę obiorę z pieniędzy, wtedy będzie mi posłuszną. Kupimy za bezcen Lipowiec, potem od was Holendry, i wtedy poznają daleko Olekszyca. Co? Dobrzem obmyślił?
— Nie wiem. Dla mnie to wszystko wstrętne. Gotujesz sobie nieszczęście tu do śmierci, za które nagrody tam poza ziemią nie weźmiesz. Wedle mych pojęć, to interes fatalny.
Olekszyc pogardliwie się roześmiał, ale już więcej o swych projektach nie mówił, i niedługo zabawiwszy, zaczął się żegnać.
— Wstąpię do waszego technika. Podobno grywają u niego w karty.
— Nie wiem. Nikt mnie nie zaprasza na karty, bo nie mam o nich pojęcia.
Tegoż dnia Dyzma napisał do Franka i do Brücka. Odpowiedzi przyszły w parę tygodni.
Brück lekko traktował groźby Olekszyca.
„Powiedz mu — pisał — że parękroć mniej lub więcej teraz nic mi nie znaczy, a Lipowca nie sprzedam, bo córka go lubi, i chce, jeśli jej siły pozwolą, spędzić tam przyszłe lato“.
Smuga radości oświeciła poważną twarz Dyzmy; serce zabiło mu mocno.
Uczucie ciche i nieziemske żyło mu na dnie duszy, do dziewczyny, której dni dobiegały kresu. Modlił się za nią codzień, a często, gdy się zapomniał, myślał o niej, jak się myśli o gwiazdach.
Była to miłość, jeśli miłość być może bez nadziei i bez przyszłości; była to jedyna jego tajemnica i osobiste, ludzkie marzenie. Ucieszył się, że ją ujrzy, ale wnet list Franka zatarł całą radość.
Pisał, że zerwał z Olekszycem, bo ma inne powołanie. Spotkał bogatego człowieka, który gotów poświęcić fundusz na wynalezienie maszyny do latania. Pomysł ten dawno tkwił w głowie Franka. Jest pewny, że kwestję ostatecznie rozwiąże.
Następowały trzy kartki wyjaśnień i cytat, zakończone rysunkiem przyszłego latawca. List był pisany bez ładu i związku, wciąż przerywany mrzonkami o projekcie wynalazku; ani wzmianki o zobowiązaniu zerwanem i tysiącach Olekszyca. Widocznem było, że pisał manjak.
Dyzma w pierwszej chwili chciał jechać do niego, ale nie śmiał bez pozwolenia Brücka; napisał więc tylko, wzywając Franka do siebie.
Troską swą nie miał z kim się podzielić, bo Elżunia nie dawała o sobie wieści, więc tylko Teofili się poskarżył pewnego sobotniego wieczoru, wstąpiwszy do niej, jak to czynił zwykle od czasu zesłania Abla.
Pokończywszy rachunki tygodniowe i naradziwszy się o interesach, gwarzyli zwykle parę godzin, siedząc u komina i bawiąc się dzieciakiem. Teofila na skargę jego zamyśliła się chwilę i rzekła:
— Różne wasze drogi i powołania. Nie trzeba go surowo sądzić, bo może pan jego nie rozumie. Może on ma swoją mądrość i stworzy osobliwość. Pieniądze Olekszyca trzeba zwrócić, bo pan mu ojca zastępował, a teraz, gdy o swych siłach stoi, hamować nie należy.
— A jeśli umysł jego nie wytrzyma? Mnie lęk chwyta, że on jakby się mieszał...
— Pan w tem winy mieć nie będzie. Stanie się, jak Bóg zechce.
Dyzma westchnął i smutno w ogień się zapatrzył. Na drodze wył chłodny wicher i padał deszcz ze śniegiem w nieprzebitej jesiennej ciemności. Kryszpin myślał, że winien nie był, prawda, ale że życie było smutne i samotne, i że nie miał już nikogo z tych, których kochał i wychowywał, i że nie byli szczęśliwi, a on im nic pomóc nie mógł.
Wstał ociężale i żegnać się począł. Teofila przeprowadził.. go na podwórze i zaświeciła latarką, aż trafił do swego konia i bryczki. Potem zatarasowała drzwi na noc i do snu się zabierała, kołysząc dziecko. Wicher, zda się, wzmagał z każdą chwilą, a śnieg bił w szyby.
— Będzie biedakowi zła droga! — pomyślała serdecznie kobieta, nasłuchując.
Wtem usłyszała kołatanie we wrota, tak natarczywe, że się zerwała bez namysłu, okryła się chustą i wyszła na podwórze.
— Kto tam? — spytała z dłonią na ryglu.
— Ja — odparł zmieniony głos Dyzmy. — Prędzej otwórzcie!
Furta skrzypnęła. Dyzma wszedł, niosąc kogoś na rękach.
— Jezu! Co to? — krzyknęła Teofila.
Dyzma nie odpowiedział nic. Wszedł do izby i tam na ławie swój ciężar złożył. Potem na kolana padł.
— Boże miłosierny! Może już nie żyje! — jęknął.
Teofila zaświeciła lampkę. Na ławie leżała Elżunia nieruchoma, sina z zimna, w zabłoconej odzieży, otulona jak dziecko w burkę Dyzmy.
Nie mówiąc nie, Teofila wzięła się do ratunku. Prędko rozebrała ją, położyła w swą pościel, okryła starannie, roztarła skostniałe ręce. Dyzma pomagał jej, dygocząc całem ciałem z wrażenia.
Po chwili Elżunia otworzyła oczy, spostrzegła brata, wyciągnęła do niego ręce.
— Jesteś! — szepnęła. — Zatrzymaj mnie!... Nie oddawaj im!.... Ja nie chcę tam umierać!
Zaczęła płakać nerwowo, potem zbladła i omdlała, jęcząc okropnie.
— Co się tu dzieje! — zawołała Teofila.
— Znalazłem ją na drodze do Lipowca — odparł. — Sił jej snać nie stało... Siedziała pod krzyżem i jęczała. Koń się uląkł, wysiadłem. Rzuciła się do mnie, wołając ratunku. Zabrałem i wróciłem do was. Nie chciałem wieść do Lipowca... Za wiele tam ludzi. Mój Boże, i tę mi zamęczą, niebogę!...
Teofila zwróciła się do chorej i nagle szepnęła przerażonym głosem:
— Na Boga, leć pan po doktora! Sami nie damy rady.
Dyzma wybiegł, jak warjat. Szczęściem, koń jego stał dotąd przed wrotami. Zawrócił go i pognał do lekarza. Godzina minęła jednak, nim go rozbudził i przywiózł. Na pierwszy rzut oka doktor spoważniał i machinalnie potarł łysinę.
— Tu, mój łaskawco, ciężka komplikacja! — szepnął. — Do rana może ci przybyć siostrzeniec, albo ubyć siostra!
Elżunia straciła przytomność. Nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje, i Dyzma. Godziny się wlokły, jak wieki. Nareszcie blask późny rozjaśnił izbę i razem z nim rozległ się płacz niemowlęcia.
Elżunia drgnęła na ten głos, po twarzy jej, skrzywionej od bólu, potoczyło się łez kilka.
— Dyzma! — szepnęła. — Daj mi go, daj!
Teofila podała jej niemowlę. Popatrzała na nie, uśmiechnęła się przez łzy i znowu zwróciła się do brata.
— Weź je za swoje! Ja czuję, jak mi życie ucieka. Ja ci je oddaję... na własność. Nie oddawaj im, ono twoje. Będziesz je kochał, uczył, będziesz go strzegł od nich. Weź je!...
Dyzma pochylił się nad nią i ucałował jej ręce. Potem dziecko wziął na ręce i przytulił do serca. Łzy mu leciały gradem po licach. Nie mógł rzec ani słowa.
— Nie rozdrażniaj pan chorej, usuń się! — rzekł doktor.
— Nie, nie! — zaprzeczyła Elżunia. — Niech pan po tu zostawi! Mnie już nic nie zaszkodzi. Jabym teraz chciała księdza. Poproście proboszcza, niech przyjdzie, dzieciątko me ochrzci, mnie na drogę opatrzy. Moi drodzy, nie odmawiajcie mi! Ja bez tego się nie uspokoję.
W tej chwili turkot się rozległ na podwórzu. Teofila wyjrzała i wyskoczyła do sieni. Z powozu wysiadł Olekszyc.
— Jest tu Kryszpin? — spytał ostro.
Teofila stała w progu, z pięściami na biodrach, sapiąc złowieszczo.
— Jest! Więc cóż? — odparła.
— Gdzieście podziali panią Ulmową?
— A tobie co do tego?
— Przyjechałem po nią.
— Ty! A tobie co do niej? A pilnuj swoich machin, gadzino, i swoich palaczów w fabryce! Pani Ulmowa jeśli tu jest, to po nią przyjdzie mąż, nie ty — sługo! Marsz do swojej roboty, a w cudze sprawy nosa nie wtykaj!
— Policję wam tu sprowadzę, jędzo!
— Policja wie, co do niej należy. Pani Ulmowej stąd teraz nikt nie ruszy. Radzę ci siedzieć cicho. Trzeba było jej wczoraj pilnować! Ruszaj do swojej Brückowej i powiedz jej, żeby się pakowała, bo jak brat wróci i dowie się, coście zrobili, wyrzuci ją przez okno. Marsz! Do mego domu nie wejdziesz!
— Zobaczymy! — krzyknął Olekszyc, siadając do powozu.
Teofila zawołała parobka i posłała go na probostwo.
— A proś dobrodzieja zaraz! — upominała.
W izbie tymczasem doktor wziął Dyzmę na stronę:
— Telegrafuj pan do Ulma! Stan jest bardzo groźny. Staraj się pan także o mamkę! Ja pójdę trochę odpocząć i wrócę. Jeśliby się pogorszyło, dajcie znać.
I wyszedł. Dyzma stał bezradny wobec nowego ciosu, nie wiedział, co czynić.
Elżunia, wyczerpana zupełnie, leżała podobna do trupa. Dziecko kwiliło żałośnie. Teofila wzięła je na ręce i utuliła.
— Poślij pan po Skina! — szepnęła. — Będzie wiedział, gdzie się pan Ulm obraca i w razie potrzeby zaświadczy wolę chorej.
Była to rozsądna rada. Kryszpin ją spełnił i powrócił znowu do łoża siostry.
Ocknęła się i rzekła żałośnie:
— Zlitujcie się... księdza! Mnie tak ciężko!
Dyzma się porwał z miejsca, ale w tej chwili na podwórzu rozległ się zgłuszony dźwięk dzwoneczka i sylwetka proboszcza mignęła w oknie.
Elżunia uśmiechnęła się radośnie; próbowała się poruszyć. Ksiądz wszedł do izby. W szarem świetle jesiennego dnia zabłysły posępnie dwie świece przy Hostji.
Usunęli się wszyscy na chwilę spowiedzi. Gdy ich wezwał dzwonek Komunji, twarz chorej była jasna i pogodna: na widok ten otucha wstąpiła w serce Dyzmy.
— Zostawisz mi ją, Boże dobry! — szeptał błagalnie.
Ale Elżunia czuła, że kres się zbliża...
Około południa przybył Skin. Depeszę wysłał natychmiast do Warszawy, gdzie Rudolf bawił od tygodnia. Brückowa telegrafowała od siebie.
Stary za głowę się brał i płakał szczerze, patrząc na Elżunię.
— Brückowa ją zabiła! — szeptał Teofili. — On ją lubił i szanował, póki ta jędza nie wróciła. Potem podburzała go bezustannie, aż rozbiła ich zgodę. Bodajby ją piekło pożarło! Biedny Dyzma, biedny!... Hodował-ci, hodował, na taki koniec!
Tu zmysł praktyczny wziął przewagę.
— A pomyśleliście o mamce? — zagadnął.
— Ja go wykarmię! — odparła Teofila.
— Jakże? Pan Rudolf go zabierze.
— Niedoczekanie! — oburzyła się. — Ona go Dyzmie oddała. Nie ustąpimy.
— Ale! Ojciec prawo ma!
— Taki ojciec! Nie będzie chciał, ni śmiał!
— Nie wiem! — pokręcił głową Skin. — To dziecko — to może Holendry.
Pod wieczór Elżunia wpadła w gorączkę. Rysy się zmieniły, głos ochrypł. Miała malignę i gadała bez związku.
Wyprawiono drugą depeszę do męża, bo go wciąż wołała z rozdzierającym serce żalem i tęsknotą.
Tak w męce przeszła noc i dzień. Pod wieczór uspokoiła się, przestała majaczyć. Było już zupełnie ciemno, gdy powóz zajechał przed dom. Dyzma wyszedł i drzwi otworzył.
Spojrzeli na siebie z Rudolfem, nie jak wrogowie, ale jak ludzie jednako nieszczęśliwi.
— Żyje? — zagadnął głucho Rudolf.
— Żyje, wzywała wciąż pana! — odparł Dyzma. — Ale teraz nie wiem, czy już pozna. Mnie już nie widzi...
Cicho wsunął się Rudolf do izby. Jedna lampka oświetlała umierającą. Obecni na jego widok wysunęli się wszyscy; tylko Dyzma usiadł przy lampce i zatopił się w modlitwie.
Rudolf stanął wprost jej twarzy i patrzał z pod brwi z jakąś tępą rozpaczą. Nigdy nie myślał, że tak się skończy, i teraz dopiero może zrozumiał i ją, i siebie, i to, co złego uczynił, i co traci. Łez nie miały jego oczy, ale dusza zabolała pierwszy raz w życiu.
Wtem ona rozwarła powieki, wpatrzyła się w niego długo, łowiła myśl już ulatającą. Poznała go wreszcie, bo chciała się uśmiechnąć, poruszyła ręką.
— Rudi! — wyszemrała łagodnie.
Osunął się na kolana przy niej, i coś, jakby ryk, wydarło mu się z piersi.
Z wielką trudnością dotknęła ręką jego głowy.
— Rudi — powtórzyła żałośnie — daruj mi! Nie umiałam ciebie kochać... Źle ci było ze mną... Schodzę ci z drogi... Przebacz mi!
— Nie mów tak! — wyszeptał głucho.
— Mam prośbę do ciebie... ostatnią... — mówiła, dalej, zbierając ostatek sił.
— Co zechcesz, spełnię! — odparł, podnosząc głowę.
— Niech ci Dyzma rękę poda, a ty go kochaj... przez pamięć dla mnie. Nikt cię tak kochać nie będzie, jak ja, Dyzma!
Kryszpin wstał z kolan i znowu popatrzali na siebie ci dwaj ludzie, dwa bieguny, dwie sprzeczne moce.
— Bądźcie braćmi, a umrę, was obu błogosławiąc! — szeptała błagalnie Elżunia.
Wtedy tych wrogów moc nieludzka rzuciła sobie w ramiona, i zapłakali w uścisku, zbratani jednym bólem.
A ona poczęła się uśmiechać i promienieć.
— Rudi, dziecko już ochrzczone. Chłopak się twem imieniem nazywa, podarowałam go Dyzmie, żeby ci dziedzica wychował.
Rudolf się żachnął, ale milczał. Elżunia spostrzegła ten ruch i rzekła:
— Ty pojmiesz drugą, będzie sierocie źle! Nie masz czasu pamiętać o takiej drobinie. A Dyzma samotny, wolny, biedny. Zostaw mu tę po mnie pamiątkę!
Ulm głowę zwiesił i milczał.
Niespokojna przechyliła się do niego i nalegała:
— Uczyń mi to, Rudi! Przez pamięć na me serce i duszę, com ci oddała w ukochaniu. Jeśli mnie kochałeś choć chwilę, jeślim cię uszczęśliwiła choć trochę, — nie odrzucaj mej prośby, uszanuj mą wolę. Ja już ciebie więcej o nic nie poproszę, już ci nigdy nie dokuczę. O mój najdroższy, i ja ci za to krótkie życie dziękuję. Radam, że cierpię przez ciebie!
— Stanie się, jak chcesz! — rzekł wreszcie Rudolf.
— O dzięki ci, dzięki! — wyszeptała przez łzy. — Teraz pocałuj mnie i daj swą rękę! Spać mi się chce, spocząć. Nie odchodźcie! Tak mi dobrze z wami.
Przestała mówić i usnęła, cisnąc dłoń męża w swojej.
W sąsiedniej izbie Teofila usypiała dziecko i szeptał Skin. Nikt wejść się nie ośmielił.
Po chwili Rudolf obejrzał się na Dyzmę.
— Może wezwać doktora. Ja nie wierzę, by miała umrzeć. To niemożliwe!
Dyzma popatrzał długo na nią.
— Doktor już powiedział swoje. Czekajmy, co powie Bóg! — odparł głucho.
Świerszcz ćwierkał pod kominem, lampka pryskała, oddech chorej był prawie niedosłyszalny. Rudolf oczy przymknął, nie mógł już na nią patrzeć, lęk niepojęty go ogarniał.
Dyzma, zapatrzony w święty obrazek, przesuwał w palcach paciorki różańca. Duch jego był poza ziemią, u babki...
Wtem w sąsiedniej izbie dziecko zapłakało głośno; jednocześnie Rudolf drgnął.
— Co jej takiego? — zawołał, tamując oddech.
Dyzma się z kołan porwał i pochylił nad siostrą.
— Zgasła! — wyszeptał, a wargi miał białe i głos nie swój...
Wtedy Rudolf porwał się za głowę i zajęczał tak strasznie, że z sąsiedniej izby wpadła Teofila, zrozumiawszy, że wszystko, skończone.
I nie było już Elżuni na świecie, i zgasło drugie już Dyzmy kochanie...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.