Na wyżynach/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na wyżynach
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Był słotny, jesienny wieczór. Mury fabryczne, przesiąkłe wilgocią, były podwójnie ponure. Po całej osadzie snuł się swąd dymu, tłoczonego deszczem ku ziemi, ludzie snuli się bez humoru, monotonna woda szumiała przy foluszach, wszystko nastrojone było posępnie i mglisto.
Od tygodnia fabryka miała ten pozór. Od dnia, gdy listopad zapanował, pan Fust położył się, by nie powstać. Powalił go atak paraliżu; doktorowie nie robili żadnej nadziei życia, przepowiadali długą agonję.
Dotychczas stan był jednostajny. Ciało bezwładne, głowa jeszcze wolna i przytomna. Mówił jednak mało, odurzony tą klęską, zajęty śmiercią, którą czuł już blisko, zatopiony w myślach, skryty w swej duszy.
Wypadek się stał pod nieobecność Rudolfa. Stara kuzynka Truda, zarządzająca domem, rozesłała depesze. Pani Tony, bawiąca z mężem w Warszawie, przyjechała pierwsza z doktorami. Zabawiła trzy dni, a nie mogąc doczekać się końca, odjechała, polecając, aby ją w razie pogorszenia wezwano.
Wobec przytomnych, bystrych oczu ojczyma nie śmiała szperać po biurkach, a chory nie pozwalał wynieść się z gabinetu. Tu spędził życie, tu pracował, tu chciał umrzeć.
Po odjeździe Tony był jakby weselszy. Kazał przywołać starszych oficjalistów fabrycznych, zalecał im, by pilnowali porządnego ruchu fabryki. Potem ich pożegnał, dziękował za służbę.
— Pamiętałem o was. Zostańcie na starem miejscu! — szeptał, spoglądając po zafrasowanych twarzach.
Przed wieczorem spytał o Rudolfa. Oznajmiono mu, że przyjedzie nad ranem.
Umilkł, niepokój przemknął mu po twarzy.
— Rad ranem, to dobrze! Idźcie spać wszyscy! Niech tu Skin przyjdzie!
Przybyłemu nic nie rzekł, ale ten z oczu zrozumiał, że chce z nim sam zostać, i ofiarował się czuwać przy chorym noc całą. Zmęczona kuzynka Truda chętnie na to przystała, odszedł felczer i najęta dozorczyni.
Chory jakby spał. Po północy Skin zdrzemnął się, ukołysany ciszą; słychać było na dworze monotonne spadanie deszczowych kropel.
— Skin! — zawołał szeptem Fust.
Stary się ocknął i aż się przeraził gorączkowym wyrazem twarzy chorego.
— Kryszpinowa żyje?
— Żyje jeszcze, ale bardzo słaba.
— Widziałem ją tylko co... Razem pójdziemy. Która godzina?
— Pierwsza.
— O, to już czas... Rudolf będzie nad ranem. Skin, Dyzma się o mnie dowiadywał?
— My wszyscy o panu myślimy.
— Wy Dyzmę skrzywdziliście niesłusznie. On ode mnie nigdy nic nie miał i mieć nic chciał. Jabym go chciał przed śmiercią zobaczyć. Nie prawdaż, jaki on do matki podobny? Moja Ania!.... Skin, sprowadź mi Dyzmę zaraz!
— A jakże pan sam zostanie?
— Zostanę. Z łóżka nie ucieknę przecie. Członki już nie moje. Powiedz mu, że ja go proszę, aby zaraz przyszedł. Przyprowadź go! Mnie się spieszy. Mój kurs spada bardzo szybko; jutro będę szmatą bez wartości. Idź, idź! Nikogo nie budź, niech śpią!
Skin pocichu wysunął się z pokoju.
Fust myślą szedł krok w krok za nim. Do Kryszpinów był kurs daleki i bardzo ciemna noc. Skin się potykał na kamieniach, opanowany niepokojem prawie biegł, w głowie mu szumiało. Nareszcie ujrzał światełko w ostatnim domu i wszedł. Drzwi były niezaryglowane. Nie bali się złoczyńców biedacy...
Wewnątrz Skin zatlił zapałkę, minął sień, jeden pokój, nieśmiało otworzył drzwi.
Był w sypialni staruszki. Lampa, paląca się przed srebrzystą Bogarodzicą, oświetlała posłanie, a na niem wychudłą postać i białą, prawie już martwą twarz babki. Przeźroczyste jej ręce spoczywały na kołdrze, oczy wpadło i blade patrzały w obraz.
U stóp posłania, na ziemi, wpół siedząc, drzemał Dyzma, wyczerpany już miesięcznem czuwaniem i dzienną pracą. Był tak zmęczony, że stępiał na ból i rozpacz, i ta śmierć okrutna, która mu wydzierała skarb najdroższy, znajdowała go bez jęku, bez wyrazu, bez czucia.
Skin zawahał się chwilę w progu, ale go tamta groza pędziła naprzód, zbliżył się więc i Dyzmę trącił w ramię.
Młodzieniec głowę podniósł i przedewszystkiem spojrzał na babkę. Roiło mu się, że to jej duch, odchodzący już na wieki, budzi go. Ale ona żyła, tylko nie zwracała oczu z obrazu, dla ludzkich rzeczy zupełnie obojętna.
Spostrzegł wtedy Skina i w swem znękaniu ani się zdziwił jego obecności, ani spytał o powód.
— Dyzma, chodź ze mną!
— Dokąd? Czy to już ranek? Dzwonili?
— Nie. Pan Fust umiera. Chce ciebie pożegnać.
— Niech mu Bóg będzie miłościw! Ja tu sam, nie mogę odejść.
— Przecie umierającemu nie odmówisz! Zbudź sługę, niech cię zastąpi, zaraz wrócisz! Śpiesz się, on może skończyć lada moment! Musisz iść!
Jak automat Kryszpin wstał. Zrozumiał, że odmówić nie może, ale jak ciężką próbę przyjmował ten obowiązek. Zbudził służącą, ręce babki ucałował i wyszedł z ciężkiem westchnieniem.
Szli milczący w deszcz, w ciemność.
— Czemu sobie do pomocy siostry nie wezwiesz? — ozwał się wreszcie Skin.
— Lada dzień przyjedzie. Pisałem, wzywając. Franek przyjechać nie może. Zajęty...
— Zamęczysz się i zachorujesz.
— Nie. Nic mnie nie boli! — odparł apatycznie.
— Wiesz, poco cię pan Fust wzywa? Wyjdziesz od niego bogaczem!
— Byłbym bogaczem, gdybym tę moją umierającą mógł zatrzymać, lub razem z nią pójść.
Weszli do pałacu i po chwili cicho skrzypnęły drzwi od gabinetu.
Fust niespokojne oczy podniósł i odetchnął głęboko, widząc Dyzmę.
Ten ledwie teraz zrozumiał, poco tu przyszedł. Zbliżył się do łóżka.
— Dziękuję ci, żeś przyszedł. Chciałem cię zobaczyć. Widzisz, martwy już jestem. Odbyłem swoje. Co chwila czekam ostatniego razu tej kosy. Dokąd ja pójdę? Ciemno przede mną...
— Do Boga wszyscy idziemy! — szepnął Dyzma.
— Twoja matka tam!... Jakie to życie krótkie! Onegdaj, zda się... ona tu była... moja Ania! Słuchaj, czy ty mnie wspomnisz, gdy umrę?
— Wspomnę!
— A jak?
— Będę się modlił za pana.
— Nie masz do mnie żalu? Mów śmiało, jam już martwy.
— Za cóż mam mieć żal?
— Wydziedziczyłem was... strąciłem nisko... na sam dół społecznej drabiny.
— Dobrem swem miał pan prawo rozporządzać wedle woli. Za pracę, za chleb, wdzięcznym panu szczerze. Mało warte dla mnie to, co zostawić na ziemi trzeba. Niech pan się nie trapi nami! Wdzięeznem, szczerem sercem wspominać pana będziemy.
— Powiedz mi: wuju! Wyście moja krew. Ja o tem zawsze pamiętałem, tyłkom milczał do czasu. Kto umie służyć, potrafi rządzić! — dodał ciszej.
Dyzmę niepokój o babkę ogarniał, a nie wiedział, jakby się uwolnić. Obejrzał się mimowoli na drzwi.
— Chcesz odejść? — rzekł Fust. — Niedługo cię zatrzymam... Uważaj, tam na biurze klucz leży przy łańcuszku od zegarka. Otwórz nim średnią szufladę!
Dyzma spojrzał na Skina, niechętnie spełniając polecenie.
W szufladzie leżał arkusz papieru i gruba, stara księga, związana czarną tasiemką.
— Weź papier i spal go nad lampką! — rozkazał Fust, śledząc z widoczną uwagą każdy ruch Dyzmy.
Chłopak znowu na Skina spojrzał.
— Pal, kiedy każę! — szepnął stary.
Sekundę czerwonawa jasność płomienia oświetlała pokój. Fust wciąż w Dyzmę się wpatrywał.
— Jakiś ty do matki podobny! — szepnął. — Czy ona mi przebaczyła swą nędzę i opuszczenie?...
— Moja matka była szczęśliwa; powtarzała to do ostatniej chwili, I nie była opuszczoną, bo nas troje miała przy sobie, cośmy ją jak świętą kochali.
— Przy mnie nikogo niema! — wyszemrał Fust. — Pyłem zawsze sam... Dyzma, weź tę książkę! To po twojej matce pamiątka. Ona z niej czytała, gdy była jeszcze u mnie. Zachowaj ją przez jej wspomnienie! To była jej własność, niech ci służy.
— Dziękuję!
— Siostrzyczki twojej niema, już jej nie zobaczę. Pokaż jej mój grób! Spieszno ci odejść?
— Babka umierająca leży.
— Wiem. Ona ci wszystkiem... Powiedz, może masz jakie żądanie do mnie?
— Nie. Nic mi nie brak.
— Szczęśliwyś! Bądź-że całe życie takim i niech cię szczęście i w dostatkach nie opuści. Żegnajże, daj mi swą rękę, weź moją i uściśnij na rozstanie.
Dyzma przykląkł u posłania i pocałował martwą rękę chorego.
— Daj Boże spotkać się w naszem wspólnem dziedzictwie na wieki! — wyszeptał wzruszony.
— Dziękuję ci... lżej mi teraz! — rzekł Fust. — Jeślibym żył jutro, przyjdź na chwilę.
— Przyjdę, jeśli u mnie śmierć nie zabierze babki.
Raz jeszcze ucałował rękę starego i do drzwi się zwrócił.
— Twoja książka! Zabierz ją! — zawołał Fust.
Dyzma wrócił i wziął książkę. Skin przeprowadził go do sieni.
— Co to za papier był, coś spalił?
— Nie wiem. Nie spojrzałem nań.
— O, to coś bardzo ważnego. Może to był dawny testament... W nowym pewnie o tobie nie zapomniał, a może wszystko zapisał. W czepkuś się rodził. Ot, będziesz jeszcze nam panował.
Dyzma ramionami ruszył.
— Jabym tylko chciał sam sobie panować. Ktoś jedzie! Słyszycie! — dodał.
— To dyrektor zapewne! Do widzenia... muszę wracać do starego. Jutro wstąpię do was, może będzie potrzeba. Moja żona radaby wam dopomóc w czuwaniu. Cóż to, jesteś przecie wśród przyjaciół. Każdy usłuży.
— Dziękuję — rzekł Dyzma, niknąć w ciemności.
Uśmiechnął się smutnie. Jakże ofiarny był teraz — Skin! A przecie babka chorowała oddawna, a nikt się z pomocą nie kwapił. Wizyta u Fusta wróci mu przyjaciół, tylko on nimi już się cieszyć nie potrafi.
Turkot zbliżał się tymczasem. Wkrótce powóz zrównał się z nim, minąwszy pałac. Kto i dokąd jechał? Do Lipowca chyba. W ciemności zaprzęgu poznać nie było można. Przemknął i znowu w ciemności się stopił.
Dyzma szedł prędko, gnany niepokojem. Tuż koło domu powóz znowu go minął, tym razem ku pałacowi dążąc.
Sekundę zdziwił się chłopak, ale wnet wrócił myślą do babki. Bawił bardzo długo; da rana musiało być niedaleko.
Ojciec umarł nad ranem i matka o brzasku; godzin tych bał się Dyzma, najcięższe dla niego były do czuwania.
Zmokły, z głową zwieszoną, wszedł do domu. Bez światła trafił do sypialni. Spojrzał tam i oczom nie wierzył: przy posłaniu, na kolanach klęczała Elżunia, łkając.
Babka patrzała na nią bez słów, z uśmiechem szczęśliwości.
— Elżuniu! — zawołał z wybuchem radości.
Obejrzała się na niego i wyciągnęła obie ręce.
— Patrz... niema jej! — rzekł głucho, oczyma wskazując umierającą. — Od dwóch tygodni mowę straciła, ale widzi cię i cieszy się. Dzięki Bogu, żeś już przyjechała!
Objął rękoma jej złotą głowę i namiętnie do piersi przytulił.
— Ale jakżeś przyjechała? Sama?
— Nie. Z panem Rudolfem — odpowiedziała.
Zdziwił się.
— Jakże? Prosiłaś go o to?
— Nie. Jedziemy razem od Krakowa. Przełożona odesłała mnie na kolej z księdzem kapelanem. Pana Rudolfa zobaczyłam na platformie. Ukłonił mi się, więc kapelan, dowiedziawszy się, że to twój dyrektor, powierzył mnie jego opiece i takeśmy razem jechali.
Widocznem było z tonu, że ani przełożona, ani kapelan, ani Elżunia nie znajdowali w tej opiece nic niestosownego. Więc i Dyzma po chwili namysłu postanowił kwestji nie podnosić.
Tymczasem blask radości zgasł na twarzy staruszki, oczy zamknęła i zdawała się usypiać.
Dyzma usiadł przy Elżuni i poczęli rozmawiać cichutko.
Dziecko wyrosło na dziewczynę smukłą i ładną, jak kwiat. Chłopak napatrzyć się jej nie mógł. Miała oczy jak bławatki, twarzyczkę delikatną, usta, jak różowe korale, i za serce chwytający wdzięk w spojrzeniu i głosie.
Bóg mu zabierał opiekunkę, a w zamian oddawał to śliczne, młode stworzenie, aby był jej ojcem i miał w domu serce sobie oddane. Gdy mu tak szczebiotała cichutko, przytulona pieszczotliwie do piersi, czuł, że jej ból i rozpacz łagodniała, że do duszy napływała otucha i energja. Miał jeszcze dla kogo żyć i komu służyć.
Dzwonek, zwołujący do pracy, przerwał im rozmowę. Zdał tedy chorą staraniom siostry, opowiedział, jak ma z nią postępować i spokojniejszy ruszył do fab ryki.
Podczas obiadu zastał Elżunię śpiącą, i Skinową przy chorej.
W sieni stały dwa wielkie kufry.
Nie pytana, Skinowa wyrecytowała mu wszystko, co się stało podczas tego pół dnia.
— Furgon fabryczny przywiózł te tłumoki ze stacji. Dyrektor tu był przed godziną, pytał o pana. Zaraz po jego odejściu namówiłam do snu pannę Elżbietę. Ja tu zabawię do wieczora. Na noc przyjdzie Balcerowa. Wam koniecznie trzeba odpocząć. Bóg wie, jak długo jeszcze wypadnie czuwać.
— Dziękuję pani bardzo za pomoc, ale jeśli nas wspieracie jak swoich, dlaczego nazywacie mnie panem, a siostrę panną Elżbietą? Ci sami my, jak byliśmy przed intrygą i rozbratem z fabryką.
— Ej, co przeszło, nie warto wspominać! Głupstwo się stało. Miciński zbuntował; my zawsze zostaliśmy przyjaciółmi. Nie narzucałam się, bo myślałam, że mnie odepchniecie. Teraz każdy żałuje awantury i rad was przeprosić. Wy też zapomnijcie urazy!
— Nie miałem żadnej nigdy.
— No, to dzięki Bogu, zgoda. Cała fabryka wróci do was, zobaczycie. Bądźcież o chorą spokojni! Ależ śliczności wasza Elżunia! Prawda to, że ona zaręczona z Olekszycem?
— Nie pora myśleć o tem, gdy babka kona.
— No, pewnie, pewnie. Tak tu plotą. A pan Fust podobno już i mowę stracił. Dyrektor mówił Elżuni, że doktor liczy życie na godziny. Telegrafowano po Brükową. Mój ty Boże, toż tu będą awantury!
Dyzma zajrzał do babki, i nie czekając dzwonka, wrócił do roboty, byle nie słuchać trajkotania kumoszki. Wychodząc już, spostrzegł księgę, darowaną przez Fusta na stoliku, więc ją do kuferka schował. W ciągu dnia dyrektor spotkał go parę razy, ale nie przemówił. Nareszcie Dyzma sam go zaczepił.
— Mówiono mi w domu, że pan mnie potrzebował.
— Nie. Wstąpiłem, aby zwrócić twej siostrze pozostałe z drogi pieniądze.
— Dziękuję panu stokrotnie za opiekę nad nią.
— Niema za co. Nie miałem żadnego kłopotu.
Powiedział to niezwykle uprzejmie i dodał:
— Choroba babki musi cię drogo kosztować. Możesz wziąć forszus w kasie.
Łaska to była niesłychana, ale Dyzma korzystać z niej nie myślał. Dzięki oszczędności i pracy nad normę miał zapas z tych dwóch ostatnich lat, a nie chciał przebierać w kasie, szczędząc grosza na dalsze potrzeby. Ucieszyła go jednakże propozycja, jako dowód, że dyrektor był z niego rad.
W domu, wieczorem zastał już trzy kumoszki. Zamiast jednakże czuwać nad chorą, zabawiały się gawędką, piciem herbaty i oglądaniem strojów Elżuni, wydobytych z kufrów i rozrzuconych na sprzętach.
Zajęcie to wobec śmierci, spodziewanej co chwila, wzburzyło go do gruntu.
— Elżuniu, kto jest u babki? — spytał.
— Śpi spokojnie! — zakrzyczały opiekunki.
Nic nie rzekł, poszedł do sypialni i drzwi za sobą zamknął.
Chora nie spała. Spojrzała nań smutno i niemą prośbą. Może się żaliła na gwar, może tęskniła za nim przez cały dzień, może chciała czegoś oddawna, a nikt jej nie rozumiał.
Bezmierna żałość go opanowała, bo zrozumiał, że Elżunia nie cierpiała tyle, co on, odwykła od babki, nie czuła już straty. Może to samo myślała i umierająca, bo gdy on nad nią stał i rozmyślał, oczy jej napełniły się łzami, a ręce wyciągnęły ku niemu.
Runął na kolana przy niej i zapłakał. Położyła mu ręce no głowie, jak zwykle, gdy była jeszcze zdrową i nauczała w te noce ciche, gdy byli zupełnie sami.
Po chwili do pokoju wśliznęła się Elżunia, za nią kobiety opiekunki. Skinowa spojrzała na twarz chorej i pokręciła głową.
— Zdaje się... dochodzi! — szepnęła.
Dyzma wstrząsnął się cały, ale głowy nie podniósł.
— Warto się pomodlić! — rzekła druga.
— A pewnie. I gromnicę trzymajcie w pogotowiu!...
Elżunia poczęła płakać i tulić się w kąt. Strach ją zdejmował, zgroza. Byłaby uciekła, ale wstać nie miała siły. Spojrzała na Dyzmę. Za nic nie klęczałaby tak blisko... Te ręce na jego głowie były jakby rękoma szkieletu.
Tymczasem jedna z kobiet dobyła książki i utarłszy nos, jęła czytać monotonnie modlitwy za konających. Dwie pozostałe odpowiadały, wzdychając.
Lampka przed obrazem poczęła pryskać, za ścianą deszcz bił o szyby, kapał z dachu.
— Wybaw ją, Panie, jakoś wybawił Dawida z ręku Saula i z ręku Goljatowych!
— Amen.
— Wybaw ją, Panie, jakoś wybawił Piotra i Pawła z więzienia!
— Amen.
— I jakoś wybawił Teklę męczenniczkę z trojakich okrutnych mąk!
— Amen.
Kto konał — babka, czy on sam? Dyzma W tej chwili nie wiedział. Obłęd ogarniał go, w głowie chaos, członki martwiały, zamierało serce.
Tak, to życie było tem, do czego je modlitwa przyrównywała. Saulem złośliwym, dzikim Goljatem, więzieniem, trojaką, okrutną męką — ale on teraz zatrzymać je chciał, nie chciał śmierci, buntował się z bólu oszalały. Poderwał głowę. Czuł, że ręce babki robią się sztywne, chłodne, puścić go nie chcą. Porwał je i do piersi przytulił.
— Nie odchodź! — krzyknął z jękiem.
Ale ona otworzyła w tej chwili oczy wielkie, jasne, wpatrzone w coś bardzo pięknego zapewne, bo poczęła się uśmiechać, oddech tamując, jakby z wielkiego wrażenia. Poruszyła głowę, jakby i ciało za duszą miało podążyć do bram więzienia, które się jej rozwarło nagle...
Skinowa rzuciła się do gromnicy, zaświeciła jej nią w oczy.
Konająca uśmiechała się wciąż i odetchnęła głęboko, jak człowiek po przebytym trudzie. Głowa opadła jej na poduszki, blask oczu zgasł, ręce się rozsunęły. Zapanowała wielka cisza.
W tej chwili ulatywała dusza, jak ptak z klatki....
Dyzma osunął się na ziemię i stracił pamięć i czucie.
Po chwili trąciła go Skinowa.
— Usuń się, wstań, wyjdź stąd!
Wstał, usunął się.
Tak, poco on potrzebny? Babka już nie cierpiała. Leżała uśmiechniętą, ale nie jego już była... niczyja... Boża!
Kobiety wnet go za drzwi wypchnęły, nie opierał się. Był zbyteczny.
W drugiej izbie na zydlu siadł, i w tej chwili poczuł wszystkie kilkotygodniowe niewczasy, zmęczenie, wyczerpanie zupełne. Jedną myśl, jedno miał pragnienie: ulecieć za nią, spotkać się poza światem i razem pozostać. Czuł się niezdolnym do boju na świecie bez niej, do życia wśród ludzi bez niej. I wołał jej w głębi duszy rozdartej, wołał jak dziecko matki, i był tak słaby, że nawet ten jęk przez gardło nie przechodził.
W tej chwili do izby wszedł Skin i rzekł:
— Umarł nasz stary!
Elżunia, wtulona w kąt, poczęła płakać.
— I babuni niema! — rzekła żałośnie.
Skin westchnął.
— Żona moja u was?
— Tak. Ubierają babunię.
— Ano cóż! Młody może, stary musi umrzeć. Taki rzeczy porządek. Wasza babka nie mogła wyzdrowieć, to i szczęśliwie, że cierpieć przestała. Święta była, niebo posiadła. Ale pan Fust konając ryczał, gwałtem bronił się śmierci, chciał żyć. Ostatnie słowo: „Dyzma“ krzyknął. Jakby ciebie o ratunek wołał... Straszna była chwila. Dyrektor dał trzydniowy urlop fabryce. Pogrzeb w niedzielę. Odpoczniesz trochę.
Teraz dopiero spostrzegł, że Dyzma go nie słucha; miał wzrok szklisty, ani kropli krwi na licach.
— Oo mu? Toć omdlał. Dajcie mu wódki, panno Elżbieto!
Dziewczyna poskoczyła do brata, chciała go objąć za szyję, ale on nagłym ruchem usunął ją, kurcz skrzywił twarz, i ochrypłym głosem, rzekł:
— Nic mi nie jest. Zbierz te szmaty!
I wskazał rozrzucone po sprzętach sukienki, jak je zastał po przyjściu z fabryki. W jego zbolałem sercu utkwił cień niechęci do siostry za to zajęcie dziecinne i za to żałosne spojrzenie ostatnie, jakiem go babka pożegnała.
Czuł się sam w bólu po niej, jak się wtedy uczuł sam w bezgranicznem kochaniu.
Elżunia przeraziła się jego tonu, nie zrozumiała, czem go uraziła, i drżąc, poczęła sprzątać swe skarby, ale jej duszyczka w tej chwili zamknęła się dla tego brata i czuła dla niego tylko trwożne uszanowanie.
— No, Dyzma, Bóg daje, Bóg bierze! — począł pocieszająco Skin. — Straciłeś wiele, może w zamian wiele zyszczesz. W życiu zawsze jest równowaga. Na kiedyż pogrzeb?
— Nie wiem. Brata chcę sprowadzić. Zaraz wyślę depeszę. Trumnę trzeba robić, księdzu dać znać.
— No, stolarzy ci zaraz przyślę, a depeszę też wyprawię. Co mogę, to ci zrobię. Ty wiesz, żem ci był i jestem wiernym przyjacielem, ano, może będę jeszcze sługą.
Uśmiechnął się domyślnie i zwracając się do Elżuni, dodał:
— Może wam czego brak w gospodarstwie, lub śpiżarni? Powiedzcie mojej żonie! Wszystko, co mamy, na wasze usługi. Do widzenia tymczasem! Załatwię, co pilniejsze.
Wyszedł. Pomimo słoty, chłodu i nocy w osadzie gorączkowy ruch panował. Ludzie się snuli z domu do domu, toczyli rozmowy na deszczu i wichrze.
— Umarł Fust i Kryszpinowa. Uważacie: palec Boży! Poszli razem na sąd.
— Fust Kryszpinom wszystko zapisał.
— Chodźmy nieboszczkę nawiedzić!
— Słyszę, Dyzma zostawia Rudolfa na dyrektora.
— Ej nie, brata sprowadza. Rudolf po pogrzebie precz pójdzie!
— Oj, mówiłem, było Dyzmy nie jątrzyć! On nas dobrze ponotował.
— Nieprawda! Babka kazała mu przysiąc, ze po jej śmierci księdzem zostanie. Sprzeda Holendry, ino siostrę z Olekszycem zeswata.
— Wścieknie się Brückowa, jak się dowie o testamencie.
— A wiecie na pewno?
— Jakże! Skin czytał. Stary Dyzmie go oddał do rąk.
— Jednakże sumienie go ruszyło! Co prawda, to słusznie zrobił.
— At, jak się komu zdaje. Rudolf też niemało pracy położył i zna swój fach. Jak Dyzma zapanuje, to inaczej będzie. On tak... trochę narwany. Nie jego głowa do takiego wielkiego interesu.
I takie to gwary toczyły się w ową noc śmiertelną. Zmarłych ledwie darzono przelotną wzmianką, nikt ich nie żałował. Fala życia niosła myśli w przyszłość doczesną, tak marną i krótką, a tak przecie dla żywych zajmującą i ważną.
Od rana tłumy, postrojone świątecznie, — poczęły płynąć do pałacu. Stał teraz otwarty, zimny, dostępny dla najniższego fabrykanta.
Gapili się też ludziska na przepych sali śmiertelnej, gdzie wśród lasu roślin cieplarnianych leżał Fust uroczysty, w czerni, na twarzy surowy. Przy zwłokach straż trzymali oficjaliści fabryczni. Siedzieli po kątach i gwarzyli, tęskniąc tylko po cygarach i papierosach.
Tłum gapiący się szeptał swe uwagi; mało kto się pomodlił. Tylko gdy z dalszych pokojów wchodził Rudolf, szmery cichły, wszyscy przybierałi oficjalne postawy i miny.
Rudolf wchodził z obowiązku, znudzony, zajęty czem innem, lustrował porządek, rzucił jaki rozkaz, uwagę i znikał znowu. Fust był widowiskiem.
Tłum z pałacu ciągnął do Kryszpinów. Staruszka leżała w pierwszej izbie, na ubogiem posłaniu; kilka świec się paliło, a na ścianie nad jej głową srebrna Bogarodzica rzucała na twarz jej swe blaski. Uśmiechała się i po śmierci swym uśmiechem łagodnym, słodkim, pełnym nieziemskiej szczęśliwości. Nienowe, czarne szatki miała na sobie, a w ręku różaniec, wytarty częstem użyciem. Czasami, gdy przeciąg zakołysał światłem, było złudzenie, że przesuwa paciorki i szepce modlitwę.
Nikt tu nie szeptał i nie gapił się, bo nie było na co. Tłum klękał, jak przed majestatem i tylko słychać było westchnienia, czasem łkanie, a twarze przeciągały się namysłem głębszym, a wyszedłszy, ludzie jeszcze czas jakiś milczeli.
Dyzma nie odstępował zwłok. Gdy się tu umieścił, długo patrzał, potem ręce jej i nogi ucałował i wyszeptał:
— Tyś już nie moja, i to już nie ty, ale nie odstąpię tej ziemskiej pamiątki twej aż do grobu.
I pozostał bez pożywienia i snu, obojętny na czas i ludzkie twarze, skulony przy ścianie, ze wzrokiem w nią utkwionym, niczem, prócz sztywności rysów, nie zdradzając cierpienia.
Wielu z odwiedzających zbliżało się do niego, ale nikt przemówić nie śmiał, tylko ściskali mu dłoń w milczeniu.
Tak dzień cały przetrwał. Nad wieczorem przyjechał Olekszyc, odnowił znajomość z Elżunią i na jej prośby poszedł po Dyzmę.
— Wyjdź — szepnął — mam ci do powiedzenia coś ważnego.
— To mów!
— Tutaj nie będę. Chodź!
Na wpół gwałtem wyprowadził go do jadalni.
— Wezwałeś Franka, ale on przyjechać nie może. Wysłałem go w zeszłym tygodniu do Berlina. Wróci ledwie po pogrzebie.
Był to jeszcze jeden cios.
— Obstałowałeś grób?
— Może Skin o tem pomyślał. Ja nie mogę.
— Jak to nie możesz?... Czyś ty dziecko? Przecie obowiązek spełnić powinieneś. Moje konie stoją na ulicy. Jedź do parafji i załatw formalności. Nikt za ciebie trudzić się nie będzie. Skin zajęty Fustem, a — fabryka plotkami. Rób sam, co do ciebie należy! Pieniądze masz?
— W kasie.
— To idź do kasy, a przedweszystkiem zjedz cokolwiek, bo z sił opadniesz zupełnie!
Trzeźwy, urzędowy ton Olekszyca dotknął Kryszpina, ale zarazem wstrząsnął jego apatją. Pomyślał z goryczą, że jest sam, że musi działać, musi żyć. Zdławił w sobie ból, żeby go nikt nie widział, bo czuł, że Olekszyc nie zawaha się drwić z niego wobec całego świata.
W milczeniu tedy wypił szklankę herbaty i wyszedł z domu. Szedł do kasy, ale objaśniono go, że zamknięta na trzy dni. Wstąpił tedy do pałacu i może on pierwszy szczerze się za Fusta pomodlił.
Przy zwłokach spotkali się z dyrektorem. Rudolf zaczepił go pierwszy.
— I u was żałoba. Szczerze współczuję twemu cierpieniu. Może potrzebujesz pieniędzy!
— Jeśli pan łaskaw!
— I owszem, ale lada chwila oczekuję siostry. Nie mogę odejść. Przyślę ci za parę godzin.
Turkot rozległ się przed gankiem. Była to Brückowa z mężem. Rudolf wyszedł na jej spotkanie.
Powitali się w sieni dość obojętnie i Briück zaraz zauważył:
— Przez miesiąc tego zaduchu i swędu nie pozbędziesz się z domu. Nie zwlekajcie z pogrzebem, bo ja nie wytrzymam! Tony, nie baw tam długo, przez litość!
A Tony, zdejmując okrycie, pytała brata:
— Znalazłeś testament?
— Nie. Może jest u rejenta w Warszawie.
— Myślisz? A jeśli kto w czasie choroby go zniszczył?
— Któżby?
— A Kryszpinowie? Powiadają, że Dyzma bawił przy nim całą noc, palił jakieś papiery. Gotówki dużo znalazłeś?
— Żadnej. Zresztą wszystkich szaf nie przeglądałem... Kryszpinowie nie mają do niczego prawa; ich matka zrzekła się dziedzictwa.
— Dokument ten jest?
— Zapewne!
— Co ci? Mówisz, jak lunatyk; „zapewne“, „może być“ — jakby tu nie o nas chodziło!
Spojrzała bystro w oczy bratu, a on poczerwieniał lekko i wzrok spuścił. Brück roześmiał się i poklepał go po ramieniu.
— Słowo daję, Rudi, wyglądasz na zakochanego! Poznałeś kogoś zagranicą? Przyznaj się?
— Takie brednie! — ruszyła ramionami Tony. — Chodźmy tam... hu, jak tu zimno!
Weszli do sali pośmiertnej. Lokaj Brücków wniósł za nimi wieńce, które pani położyła u stóp katafalku. Potem spojrzeli na dekorację sali, na zmarłego i wyszli.
Po chwili podano obiad. Mężczyźni zaczęli mówić o wspólnych znajomych i stosunkach, ale Tony uparcie wracała do interesów.
— Wyślij depeszę do rejenta z zapytaniem o testament! Nie pojmuję twojej opieszałości!
— Czegóż mam się gorączkować? Po pogrzebie pojedziemy do Warszawy i rzecz się wyjaśni. Przecie ani ty, ani ja nie jesteśmy nędzarzami, ani nas stąd nikt nie wypędza.
— Zwarjowałeś! Ja chcę wiedzieć, co mam.
Rudolf zimno się uśmiechnął.
— Część prawną po matce już wzięłaś. W Holendrach jest tylko część moja i Fusta, którą może zapisał na cele dobroczynne.
— Jak to? Żadnej, części nie brałam! Te trzykroć to był mój posag, przeznaczony przez ojczyma. Pozostałem podzielimy się na połowę.
— Tak sądzisz? — rzekł ironicznie. — Pozwól-że mi zatem wziąć także posag... przed działem!
Rumieńce uderzyły na twarz Tony. Brück popatrzał na nią i skrzywił się z niesmakiem. Rozparł się na stole i obserwował drwiąco rodzeństwo. Pomimo dwuletniego wpływu żony pozostał burszem i lekkomyślnym. W Lipowcu ona rządziła wszystkiem, a on oszukiwał ją pokątnie i romansował z córkami oficjalistów, lub hulał u ojca w Berlinie.
— Przeczuwałam, że zechcesz mnie skrzywdzić! — wybuchła Tony. — Ale pamiętaj, że umiem też rachować i swego dopilnuję!
— Owszem, rachuj i pilnuj! — odparł zimno Rudolf. — Ale przedewszystkiem poznaj testament!
— Co mi wciąż testamentem grozisz? Znasz go, Fust go napisał może pod twem dyktandem. Możeś go sam zniszczył!
— Byłaś tu przede mną. Trzeba było pozostać i pilnować. Zastałem ojca bez żadnej opieki, bo Truda się rozchorowała; żył przy mnie kilkanaście godzin, i była to agonja.
— A potem szperałeś po biurkach.
Rudolf nareszcie stracił cierpliwość.
— Więc nazwawszy rzecz po imieniu, masz mnie za złodzieja! — wybuchnął, blednąc.
Tu Brück zauważył konieczność interwencji.
— Moi drodzy, jesteście oboje w tej chwili nierozsądni, Rudi widocznie myśli zgoła o czem innem, a ty, Tony, mordujesz go interesami. Przecie Fust był akuratnością wcieloną: znajdziecie wszystko w testamencie. Niechby nam lepiej Rudi opowiedział, w kim się kocha.
Żona spojrzała nań z najwyższą pogardą, ale powściągnęła zapalczywość i umilkła.
— No, opowiadaj, Rudi! — dopominał się Brück. — Cóż, żenisz się może? — Nie rób tego głupstwa!
— Uprzejmy jesteś! — syknęła Tony.
— Moja droga, jesteśmy w rodzinie. Zresztą nie myślałem w tej chwili o tobie, ale o wszystkich mężach, których żony — znałem.
Rudolf mimowoli uśmiechnął się, ale Tony nie zrozumiała dwuznacznika i przyjęła łaskawie tłómaeczenie.
— Czy myślisz tu nocować — zagadnął Brück.
— Naturalnie.
— Ja nie. Nie lubię towarzystwa nieboszczyków. Wrócę do domi i jutro stawię się na pogrzeb. Może chcecie dla pompy, aby i lipowiecki personel był w orszaku?

— Bóg wie co! — oburzyła się Tony. — Tysiąc osób ma świętować, kiedy jest tyle obstalunków. Także projekt do ciebie podobny!

— „Der Elephant von Senegal,
Das ist mir ganz und gar egal!“

zanucił Brück, wstając od stołu.
— Wiesz co Rudi? — dodał po chwili namysłu: — Każ mi osiodłać konia. Nie cierpię karety!
— A mnie, jeśli łaska, daj klucze od ojca biura! — rzekła Tony do brata.
— Dziś rano urzędnik podatkowy opieczętował gabinet! — odparł Rudolf ze złośliwą przyjemnością.
— Taak?... Więc nie mam tu co robić?
— Spocznij sobie! — zaśmiał się mąż.
Tony poczęła oglądać sprzęty w salonie, zapewne w myśli wybierając co lepsze dla siebie.
Mężczyźni wyszli i po chwili Rudolf wrócił sam.
— Max odjechał?
— Tak, spotkał u zwłok Olekszyca, kazał mu dać drugiego konia i odjechali.
— Ten Olekszyc, to jego zły duch! — mruknęła posępnie.
— Dlaczego go nie wydalisz?
— Wolę znajomego łotra, niż nieznajomego.
Usiadła w fotelu i patrząc ponuro przed siebie, mówiła z goryczą:
— Gdyby nie on, Max zbankrutowałby dawno. Cóż on jest?... Hulaka, próżniak, utracjusz. Niema nic takiego, coby ten człowiek szanował. Olekszyc mi potrzebny. To on stworzył Lipowiec, teraz z niego korzysta, więc dba i pracuje, nie dla mnie, ale dla siebie. Wolę mieć dyrektora oszusta, niż głupca!
Rudolf usiadł naprzeciw niej i słuchał w milczeniu. Myśl jego była gdzieindziej.
— Powiedz mi, Rudi, czemu się nie żenisz z Herthą Brück? — zagadnęła nagle.
— Dlaczego?
— Bo to miljon.
— Ona za mnie nie wyjdzie! — odparł obojętnie.
— Warto się postarać.
— Nie mam czasu. Ojczyma praca spada mi na barki.
— Powinieneś się przecie ożenić.
— Poco? Mówisz wbrew swoim interesom.
Ruszyła ramionami.
— Na cudze nigdy nie rachuję, a swego strzegę. Możesz przybrać sobie do pomocy dyrektora.
— Nie warto. Może testament mnie wydziedziczyć.
— Cóż wtedy uczynisz? — spytała niespokojnie.
— Ano, pójdę służyć.
— Brednie! Każdy testament można obalić. Nie pozwolę ci ustąpić bez walki.
Zamigotały jej oczy.
— Dwadzieścia lat naszej pracy utrzymało Holendry. One nasze... muszą być nasze! Jeśli stary testował na Kryszpinów, zgnieciemy tych nędzarzy pieniędzmi. Należy tylko usunąć od nich Olekszyca.
— Dlaczego?
— Chce się żenić z ich dziewczyną. On coś czuje. Młodszego wychowuje swym kosztem, będzie go miał w ręku. Jeden Olekszyc straszny. Oni to piony.
Rudolf podniósł głowę, rumieniec przemknął mu po twarzy, a oczy zapałały gniewem. Nic nie odparł, ale wstał po chwili i spojrzał na zegarek.
— Zmęczony jestem haniebnie. Muszę trochę zasnąć. Dobranoc ci, Tony!
Uścisnął jej rękę i wyszedł. W pokoju swym chwilę chodził od ściany, do ściany, potem włożył na siebie palto, kapelusz i bocznemi schodami wydostał się do ogrodu, nad rzekę.
Nikt tamtędy nie chodził, nikogo nie spotkał. Zawahał się chwilę przed domostwem Kryszpinów i wszedł do sieni.
Blask bił ze stancji na prawo, blask katafalkowych świec. Zatrzymał się na progu.
Dwie kobiety drzemały w kątach, niemowa sługa poprawiała światło. Elżunia klęczała u zwłok, drżąc nerwowo. Obejrzała się i wstała żywo. Nie wyglądała zdziwiona ukazaniem się tutaj pryncypała. Cofnął się do sieni, szła za nim milcząca, otworzyła drzwi dojadalni i znaleźli się zupełnie sami.
Wtedy on wyciągnął do niej rękę i rzekł głucho:
— Przyszedłem może ostatni ze współczuciem, alem myślał o pani dzień cały.
Podała mu rękę i łzy ciche poczęły jej biec po bladej twarzyczce. Rękę tę zatrzymał w swej dłoni i zbliżył się o krok. Oczy jego zapałały złowieszczym ogniem, usta drżały.
— Myślałem o pani! — powtórzył szeptem, w którym się dławił wybuch. — Zdaje mi się, żem oszalał!
Elżunia spojrzała na niego i mimowolnym lękiem zdjęta, cofnęła dłoń. Wtedy on siłę woli wybuch pohamował.
— Pani się mnie boi? — rzekł z wyrzutem. — Nie może być! Pani jedna mnie się nigdy nie bała. Pamięta pani te jabłka, niegdyś, na progu farbiarni? Byliśmy wtedy przyjaciółmi...
— Pamiętam — odparła. — Pan był bardzo dobry dla mnie i życie mi uratował. Nie, nie lękam się pana. Panby mi nie mógł zrobić przykrości.
— To barbarzyństwo, że pani pozwalają czuwać tak późno przy zwłokach. To nie dla pani wrażenie, ani widok. Zbladło dziecko i nikłe jak cień — dodał pieszczotliwie.
— O, mnie tak straszno i ciężko! Tak się boję śmierci! Mój Boże, to takie okropne!
— Nie trzeba tam tyle przebywać, nie trzeba o tem myśleć. Dlaczego pani sama? Gdzie brat?
— Pojechał do księdza. Wróci rychło. Ale on teraz inny. Odepchnął mnie — od siebie, nie śmiem się zbliżyć do niego. Takam sama.
— A pan Olekszyc? — zagadnął, patrząc na nią bystro.
— Odjechał do Lipowca.
— Ten powinien pocieszać. Wszak jest pani narzeczonym!
— Nie, o nie! — wzdrygnęła się z wyraźnym wstrętem. — On nie wierzy w Boga!... Nie cierpię go!
— I ja nie wierzę w Boga. Czy i mnie pani nienawidzi?
— O, niech pan wierzy! Będę się modliła za pana.
— Może mnie pani nawróci! — szepnął, spoglądając na nią gorąco..
Zarumieniła się i silniej drżeć poczęła.
— O, pan powinien wierzyć! Pan taki szczęśliwy!
Zaśmiał się szyderczo.
— Myśli pani? A przecie to fałsz. Nie wiem, co jest szczęście. Nie mam nikogo na świecie i nikt mnie nie kocha.
Cień pokrył mu twarz. Dziewczyna spojrzała na niego; oczy jej znowu napełniły się łzami.
Długą chwilę stali tak blisko siebie, słowa nie mówiąc, wreszcie on począł do niej mówić rozgorzałemi oczyma, pożerać jej piękność i wdzięki wzrokiem, pełnym żądzy.
Był istotnie jakby oszalały, sam jeszcze nie rozumiejąc potęgi, która raz pierwszy w nim się ozwała.
I ona nie wiedziała, co to jest, co się z nią dzieje. ’ Pragnęła oczy zamknąć i tak śnić, tak marzyć, czuć bez końca.
Turkot daleki zerwał ciszę. Rudolf się wzdrygnął, wściekłość prawie przemknęła mu po twarzy. Elżunia zmienionym, sennym głosem rzekła:
— To Dyzma wraca.
— Żegnam zatem panią, a raczej do widzenia. Tu są dla brata pieniądze. Proszę spocząć zaraz, uczynić to dla mnie!
Podali sobie ręce. On jej dłoń do ust podniósł, nim zdołała cofnąć, i wysunął się jak cień z domu. Elżunia pozostała jak pijana, bez jednej myśli w głowie. Całe życie skupiło się w sercu, które biło, jak szalone.
Gdy Dyzma wszedł, klęczała znowu u zwłok, ale ani się bała śmierci, ani myślała o babce. Bezmierna szczęśliwość rozpierała jej piersi.
Dyzma nie wrócił sam. W miasteczku Teofila do niego się wprosiła, ofiarowując tak serdecznie pomoc, że odmówdć nie śmiał. Mąż jej Abel zajął się grobem, i oboje szczerze okazywali mu prawdziwy życzliwość.
Kobieta okazała się nadzwyczaj użyteczną, bo nie dała Dyzmie zatopić się napowrót w smutku. Musiał iść do sklepu, do oberży, do stolarza, krzątać się w domu, a nad ranem zmusiła jego i Elżunie do snu, obiecując zwłok nie odstąpić.
Nazajutrz nikt nie nawiedzał Kryszpinów. Cała fabryka ruszyła za trumnę. Fusta, i gdy pod wieczór Abel zajechał z karawanem, mała tylko gromadka ruszyła za wozem, wiozącym staruszkę.
Dyzma trumnę ramieniem obejmował, Olekszyc przyjechał po Elżunię, Ablowie jechali w końcu z niemową. Deszcz ustał i blade słońce zachodu towarzyszyło orszakowi. Karawan trząsł po kamieniach, Dyzma za każdem uderzeniem trumnę mocniej obejmował, jakby tym zwłokom chciał jeszcze oszczędzić trudu, i tak minęli lasy i Lipowiec, aż ich dzwon kościelny powitał.
Trumnę zostawiono w kościele, Kryszpinów zabrali do siebie na nocleg Ablowie.
Berliniarz przez te lat parę stał się zamożnym człowiekiem. Nabył spory szmat wybrzeża, pobudował domostwo, założył ogród, urządził porządną kolonję.
Uszczęśliwiony z gości, przyjął ich dostatnią wieczerzą, w wielkiej izbie, służącej za jadalnię i kuchnię zarazem.
Znowu Dyzma musiał rozmawiać, jeść, pić, być jak wszyscy. Gadatliwy Abel nie dał mu chwili spokoju. W drugim końcu stołu Olekszyc dość niefortunnie bawił roztargnioną Elżunię.
Wreszcie Olekszyc odjechał, Teofila zabrała Elżunię na noc do siebie. Mężczyznom posłano w jadalni, i Abel wnet zasnął, chrapiąc przeraźliwie.
Na kominie ogień tlał czerwono, za oknem deszcz pluskał monotonnie. Dyzma na stole wsparty zapadł w odrętwienie wpółsenne.
Ból jego był tępy, znieczulał i zmartwiał. Myślał, że nie ma już nic do roboty, że babce tak zimno i pusto w kościele, że do domu wracać nie ma poco, że już przed nikim nie ma duszy otworzyć, że jest sam, i żyć nie wie jak. Wszystko to mu wirowało w głowie, tworzyło błędne koło bez wyjścia.
Nie pamiętał, czy spał tej nocy, instynktownie wyglądał brzasku, a gdy świt obielił okno, wstał i jak lunatyk poszedł pod kościół. Dzwonnik go tam znalazł, leżącego krzyżem u progu. Mówił pacierze, ale ich treści nie rozumiał.
Kościół napełnił się szybko. Ludzie z Holendrów napłynęli jak mrowie, na podziw mieszkańców miasteczka. Trumnę zaniesiono na barkach do grobu, tłum zaległ cmentarz.
Cicha, uboga staruszka miała pogrzeb miljonowej pani. Dyzmę poruszyła do głębi ta ofiarność kolegów. Wierzył, że czynią to dla niej. Tylko sceptyk Olekszyc i Abel trzeźwy przyglądali się temu krytycznie.
— Szczęśliwe bydło! — pomyślał technik. — Dzień po dniu ma widowisko i okazję do próżniaczej gawędy.
Abel, wychodząc z cmentarza, trącił żonę i chytrze się uśmiechnął.
— Wiesz ty? Fust pewnie im zapisał grubo, kiedy znowu mają tylu przyjaciół.
— Daj mu Boże wszystko dobre! — odparła Teofila, goniąc wzrokiem złotą głowę Dyzmy wśród tłumu.
— A przestań-że go oczyma zjadać! — roześmiał się Abel. — Czy ci nie wstyd?
Ruszyła ramionami po swojemu, wyzywająco.
— Nigdym nie kłamała, ani znam, co wstyd. Przez niego zostałam uczciwą kobietą, za niegobym życie dała. Nie kryłam tego przed tobą.
— To prawda. Nie mam do was złości! Ty jesteś zuch-kobieta, a on mnie od śmierci uratował. Tylko ty na innych nie patrz! Tego ci daruję.
— Na innych! — oburzyła się. — Ty mi tego drugi raz nie powtarzaj, bo mam twarde pięści.
Abel zgromiony usunął się o krok, ale żartobliwie dodał:
— A ten lipowiecki pan? Trzy razy spotkałem go około przystani.
— Jak go czwarty raz spotkasz, to go wykąp! — zaśmiała się obojętnie.
Dyzmę i Elżunię odwiózł Olekszyc do Holendrów i odjechał zaraz, wiecznie gnany obowiązkami i niespokojną naturą.
Dom był wystygły, pełen śmiertelnych resztek, świec, zieloności zwiędłej, bezładny i posępny.
— Trzeba sprzątnąć! — nieśmiało rzekła Elżunia.
— Trzeba! — odparł, patrząc z żalem na te szczątki, które muszą zniknąć, bo po nich przejdzie życie.
— Zajmiesz jej pokój! — ozwał się po chwili.
— Oj nie, Dyzma, ja się boję! — szepnęła, wzdrygając się.
— Boisz się — jej? Toć to nasz Anioł Stróż! — upominał. — W takim razie ja się tu przeniosę, a ty zajmiesz moją stancję! Tak, trzeba tu sprzątnąć. Jutro robota od rana.
W złą chwilę wróciła Elżunia do domu. Śmierć babuni nie dotknęła jej tak ciężko, jak Dyzmę, a jednak ona bodaj została największą sierotą. Bez pojęcia o życiu weszła w nie i nikt się nią nie zajmował. Była bez żadnej duchowej opieki. Dyzma zmienił się kompletnie. Milczący, smutny, pracował jak maszyna, w domu prawie się nie odzywał, o nic się nie troszczył.
Gospodarstwo domowe było nie na siły niedoświadczonej, szesnastoletniej dziewczyny, wychowanej w klasztorze. Zająć się niem chciała, a nie wiedziała, co robić, a brat ani jej uczył, ani pytał, co porabia po całych dniach. Z bezczynności zabawiała się czytaniem i marzeniami.
Domowe obowiązki spadły w całości na barki sługi niemowy.
Dyzma na wszelkie niedostatki był obojętny, a gdy miał trochę wolnego czasu, szedł do miasteczka na cmentarz. Więc i w świąteczne dni Elżunia była zupełnie sama.
Domek leżał opodal osady; błoto jesienne odstraszało kobiety, które zrazu często zaglądały. Dziewczynka nudziła się okropnie i płakała codzień z żalu i tęsknoty.
Wnet po pogrzebie Fusta Rudolf wyjechał. Ludzie gorączkowo oczekiwali jego powrotu i zmian wielkich, ale gdy wrócił i nic się nie zmieniło, wywnioskowali, iż Holendry zostały przy nim, i znowu zapomniano o Kryszpinach.
Tylko Skin wciąż żywił nadzieję i pewnego wieczoru przyszedł do Dyzmy na gawędkę.
— Nasz dyrektor pracuje jak przedtem. Co to ma znaczyć? — zagadnął.
— A cóż, Holendry jego, więc panuje! — odparł apatycznie Dyzma.
— To jednak zagadka. Ani wieści o testamencie. Przecie Fust by o nas pamiętał. Muszą być legaty. Chyba, że testamentu nie znaleziono! Wiesz, tybyś powinien się dowiedzieć.
— Ja? Dlaczego?
— Boś prawny spadkobierca. Zrzeczenie twej matki jest?... No, a w tej księdze, którą ci Fust dał, czy nic nie znalazłeś?
— Anim jej dotykał. Zresztą, dajcie mi pokój z tym spadkiem! Nie chcę nic, tembardziej pieniędzy!
— Tak nie można mówić. Nie chcesz ty, możesz nie brać, ale masz siostrę i brata!
W tej chwili wyszedł do izby Olekszyc i od progu wołał:
— Ot, figla urządził stary! Wiecie o testamencie?
— Co, co? — pytał Skin.
— Otworzono go? — Rejent pokazał kopertę i schował napowrót do szuflady. Fust kazał go otworzyć w pięć lat po swojej śmierci. Kapitały poszły na legaty. Brückowej omal szlag nie ubił. Stary zostawił oprócz tego prośbę do Ulma, żeby Holendry do otwarcia testamentu uważał za swoje, t. j. opłacił podatek spadkowy i zarządzał. Dochody mają się kapitalizować.
— Skąd pan wie to wszystko? — zagadnął Skin.
— Ano od Ulma i Brückowej. Byłem u niego na mocy plenipotencji Franka.
— A cóż Frankowi do Holendrów! — oburzył się Dyzma.
— To, że one są raczej jego, niż Ulmów, jeśli zrzeczenie waszej matki jest nieformalne. Otóż tego dokumentu Ulm nie posiada, ale wobec terminu Fusta musimy czekać. Za pięć lat będą dziwy. Może weźmiemy sobie pana Rudolfa za mechanika.
— A ja wam powiadam, że jeśliś Franka obałamucił do tego stopnia, to ciężką bierzesz na siebie odpowiedzialność, a małą będziesz miał korzyść, bo ja nie pozwolę, aby ktokolwiekbądź z nas wziął to, do czego nie ma sumiennie prawa.
— Warjat, słowo daję! — zaśmiał się Olekszyc.
Skin nie powtórzył wyrazu, ale potakująco głową kiwnął. Paliła go teraz inna ciekawość.
— A legaty jakie? — spytał.
— Do dziesięciu lat służby nic. Potem co rok po sto rubli.
— Będę miał tysiąc! — szepnął stary i zaraz za czapkę wziął i żegnać się począł, gnany żądzą rozniesienia wieści po osadzie.
Gdy odszedł, Olekszyc rzekł:
— Dyzma, pomówmy poważnie! Kto więcej dobrego zrobi pracownikom fabrycznym: ty, czy Ulm? Kto im będzie ojcem i opiekunem? A to są ludzie tyle lat wyzyskiwani, i biedni, i ciemni. W rękach handlarza będą zawsze trzodą pociągową, w rękach filozofa takiego jak ty, staną się ludźmi!
— Marzyłem o tem. Przekonali mnie, że to utopja! — odparł Dyzma smutno.
— Boś wtedy był jednym z nich. Trafiłeś na zawiść i intrygi. Jako właściciel, nie będziesz miał tych przeszkód. Zresztą pięć lat kawał czasu i możemy czekać cierpliwie. Ja ręczę, że testament Fusta będzie restytucją wam tego, co i prawnie i sumiennie jest waszą własnością. Za życia stary bał się Ulmów, po śmierci pracą swą wyposażył sługi, Rudolfowi zapłacił hojnie za jego pracę, a termin pięcioletni jest dla pełnoletności panny Elżbiety. To jasne. Widzisz, żem Franka nie obałamucał, ani krzywo sądzę. Wierz mi, pragnę dla was funduszu, bo wiem, że fundusz ten będzie dobrodziejstwem dla ludzi potrzebujących i nieszczęśliwych!
Zwrócił się do Elżuni i wesoło zapytał:
— Panna Elżbieta chciałaby być bogatą?
— Nie! — odparła dziewczynka. — Bogatemu trudno być szczęśliwym. Tyle rzeczy jest, których pieniądze nie opłacą.
— To frazes. KNajbardziej abstrakcyjne rzeczy dostępniejsze są przy pieniądzach.
— Stachu — rzekł Dyzma ze smutnym uśmiechem — mnie się zdaje, żeś ty jeszcze nie był w krainie, gdzie pieniądze kursu nie mają.
— Mylisz się. Umiem i ja śnić i marzyć!
Westchnął, ale tak nieudolnie, że Elżunia nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Olekszyc zarumienił się gniewnie.
— Gdybym był bogaty, uwierzyłaby mi pani na słowo. Jestem zapracowany i biedny, więc nazywają mnie chciwym i materjalistą. Gdybym miał miljony i pracował, nazywanoby mnie obowiązkowym i człowiekiem zasad głębokich. Nic niema bardziej upokarzającego, niż walka z biedą.
— Nie walka z biedą, ale pożądanie pieniędzy! — rzekł Dyzma. — Nie ten jest biedny, kto nic nie ma — ten się nazywa pięknie, ubogi. Ten jest biednym, kto cierpi nad ubóstwem i pożąda być bogatym. Wymagania i potrzeby przewyższają zawsze możność, rosną jak chwasty. A kto może za siebie ręczyć, że potrafi użyć dobrze dostatku? Ja nie! Urodziłem się, dzięki Bogu, ubogim i chcę nim pozostać.
Olekszyc ruszył ramionami, zniechęcony do dalszych wywodów.
— Warjat! — zdecydował w duchu.
Nazajutrz o niczem w fabryce nie mówiono, tylko o testamencie Fusta — wszyscy byli niezadowoleni. Kto miał legat, uważał, że dostał za mało, kto nie dostał nic, wołał, że go skrzywdzono.
Rozpoczęły się swary, zazdrości, kłótnie, spory o ilość lat służby, o rachunek fałszywy, wyrzekania na Rudolfa.
On cały dzień wypłacał legaty, brał pokwitowania, niewzruszony reklamacjami, z głuchą niechęcią do tego tłumu, którego nienawidził, a zmuszony był wynagradzać. Wzburzony był testamentem, który przykuwał go do Holendrów, z nieświadomością, co będzie za lat pięć, wzburzony ogromną sumą legatów, wybuchami zawiedzionych nadziei siostry, nadmiarem pracy. Z czoła nie schodził mu ponury mars, a oczy, gdy spoczęły na kim z protestujących sumie legatu, zabijały zimną złością. To też w kancelarji panował nastrój niechętny, nikt nic dziękował, odchodząc, nikt nie błogosławił Fusta, a dopiero za drzwiami wybuchał pomruk niezadowolenia.
O zmierzchu czynność była załatwiona, i Rudolf zamknął kasę. Wracał do domu z teką pełną pokwitowań i rachował w myśli, że jednakże Fust niewiele zebrał przez tyle lat świetnych interesów. Potem pomyślał, że jednakże trudno mu będzie wydołać bez pomocnika w zarządzie i przechodził w myśli, kogoby ze swoich podwładnych na ten urząd naznaczyć. Wszystkich jednostajnie nie lubił i nikomu nie ufał.
Wreszcie znalazłszy się w gabinecie, stanął u okna i nagle wszystkie rachunki splątało mu wspomnienie ślicznej Elżuni, napędzając do skroni falę krwi i żądzy.
Przeklęte życie, a raczej przeklęte stosunki! Miał szaloną ochotę pójść do niej, wziąć w ramiona, pieścić; czuł, że dla posiadania jej popełniłby szaleństwo, a był skuty swem położeniem i obecnością Dyzmy. Musi go usunąć!
Siadł i rozmyślał, potem napisał list, dobył z kasy pięćset rubli i podnosił rękę do dzwonka, gdy lokaj wszedł i oznajmił:
— Pan Kryszpin prosi o posłuchanie!
— Niech wejdzie! — odparł zdziwiony. — „Będzie pytał o testament, jak ten Olekszyc“ — dodał w duchu.
Dyzma wszedł i, jak zwykle, u progu się zatrzymał.
— Proszę bliżej! Siadaj pan! rzekł Rudolf uprzejmie.— Właśnie miałem posyłać po pana.
Dyzma usiadł i na stole położył starą księgę.
— A ja panu to odnoszę — rzekł — i przepraszam, żem tyle czasu zatrzymał, ale? zaledwie wczoraj przypomniałem sobie, że pan Fust dał mi tę księgę przed śmiercią, jako pamiątkę po matce. Odnoszę, bo to dla mnie nie pamiątka. Jest to biblja protestancka, a między jej kartkami znalazłem kwit depozytowy banku na 50.000 rubli.
Rudolf drgnął, wyciągnął rękę, obejrzał księgę i kwit.
— Szczególna nieuwaga pana Fusta. Sumy tej właśnie mi brakowało w rachunku. Cóż pan myśli o tem?
— Nic. Niech panu służą to pieniądze. One nie moje.
Rudolf popatrzał na niego, nie dobrze rozumiejąc.
— I ja sądzę, że nie pańskie, ale muszę wvznać że jeśli to traf szczęśliwy, to skorzystać z niego nie mogę panu zabronić.
— A ja korzystać też nie jestem obowiązany. Gdybym miał legat, wiedziałby pan o tem. Ponieważ zaś wymieniony nie jestem, a zatem kwit ten znalazł się tu przez pomyłkę, więc go panu zwracam razem z księgą, która u mnie, katolika, nie powinna się znajdować w domu.
— Pan nie chce tych pieniędzy?
— Nie.
— Przecie pozwoli pan sobie służyć choćby połową, jako nagrodą za czyn tak bezinteresowny. Muszę przyznać, że nie znalazłby się drugi człowiek w takiem położeniu, któryby tak postąpił.
— Dziękuję panu, ale żadnej nagrody nie wezmę. Postąpiłem, jak uważałem za słuszne, i jestem pewny, że panby się bardziej dziwił, gdybym inaczej postąpił. Teraz mam prośbę do panu.
— Słucham.
— O urlop na jutro. Chwilowo załatwiłem bieżącą robotę.
— I owszem. Możesz się pan uwolnić. Pracuje pan tak sumiennie, że rad jestem panu dogodzić.
Pierwszy raz od śmierci babki uśmiech przemknął po twarzy Dyzmy. Uwierzył w szczerość pochwały.
— Za tę nagrodę dziękuję panu z całego serca. Niczegom nie chciwy, tylko zadowolenia chlebodawcy.
— Tak dalece rad jestem, że chcę panu polecić wyręczenie mnie w interesie. Pojutrze pojedzie pan do Rygi dla zakupu kotłów nowych. Jestem pewien, że nikt mi lepiej nie załatwi tej sprawy.
— Zrobię, co potrafię. Jeśli brata zastanę, ten mi doradzi i objaśni, czego nie będę umiał.
— To się dobrze składa. Na brata może pan zaczekać dni parę. Kotły powinny być dostawione na wiosnę. W każdym razie resztę szczegółów powiem panu przed wyjazdem. Teraz pan do domu spieszy?...
— Nie do domu. Pójdę zaraz do miasteczka, aby rano być w kościele.
— A zatem szczęśliwej drogi!
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Rudolf sprzątnął do kasy kwit depozvtowy i zamruczał:
— To głupiec! Szczęście mu gwałtem do rąk idzie! Ha, gdyby Tony przeczuła, jutroby tu przyleciała...
Otworzył Biblję. Był to piękny, starożytny egzemplarz, pisany w Augsburgu.
Cytata podkreślona wpadła w oczy Rudolfa:
„I kruszyłem szczęki złośnika, a z zębów jego wydzierałem łup“.
Czytał chwilę dalej księgę Hioba, ale myśl jego była daleka od słów.
Fust nie dla niego ten ustęp podkreślił. Dla siebie; zapewne, gdy osamotniony w sercu, bez domowego ogniska i przywiązania, uznawał swą winę krzywdziciela i cierpiał moralnie.
Wreszcie Rudolf księgę zamknął i na bok odłożył, potem spojrzał na zegar.
Była godzina dziewiąta. Dyzma zapewne daleko; za osadą; jeszcze nie późna pora...
Ubrał się tedy dyrektor i jak złodziej poszedł ponad rzeką do domku Kryszpinów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.