Na wyżynach/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na wyżynach
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Nazajutrz odbyła się burzliwa sesja wspólników oberży i sklepu. Dyzma dzień cały prześlęczał nad rachunkami z Millerową, która miała mało pamięci i wieczny strach o pieniądze.
Teraz do reszty straciła głowę, czując w powietrzu przewrót, który ją pozbawi wygodnego kawałka chleba i zagna napowrót z dziatwą do biedy lub ciężkiej pracy fabrycznej.
Lamentowała bezustannie i nie było sposobu uspokojenia jej. Jednakże rachunki się prawie zeszły, niedobór Dyzma wypełnił ze swej kieszeni i spokojnie oczekiwał końca.
Wspólnicy nie znaleźli nic do zarzutu i młody Werner, mianowany buchalterem, przyjął księgi, gdy stary Miciński wniósł kwestję kredytu.
Na to hasło wszyscy się zgodzili, że kredytów nie przyjmą.
— Ty nam je zapłać, a sam odbieraj! — zadecydowali.
— Dlaczego? Przecie samiśćie na nie zezwolili! — bronił się Dyzma.
— Pewnie. Bośmy rachowali, że zostaniesz na zawsze na miejscu. Teraz, kiedy ci pan Rudolf nie pozwolił z nami być i żyć i występujesz, zabieraj swoje ciężary.
Chłopak podniósł na nich oczy z niemym wyrzutem; ujrzał twarze surowe i zimne.
— Dajcie mi zwłokę! — rzekł.
— Ano, do niedzieli możemy poczekać, — rzekł Balcer — ale te kwity zabierz, a nam daj swój podpis na sto rubli.
Dyzma pokręcił głową, zęby zaciął i bez słowa protestu wystawił żądany rewers. Potem zabrał kwity i sięgnął po czapkę.
— Mogę już odejść? — spytał sucho.
— Jak chcesz!
Skłonił się i wyszedł. Krew mu huczała w skroniach; tak był rozdrażniony, że długo chodził wzdłuż rzeki, nim się uspokoił. W tej samotnej przechadzce natknął się na kogoś, co szedł w stronę pałacu. Spojrzał i bardzo się zdziwił, poznawszy starego Fusta. Usunął się, ale fabrykant stanął i rzekł:
— Cóż? Słyszę, że wyrzucają ciebie, jak trędowatego. Trudno polegać na jednostce, tem mniej na tłumie. Koniec taki był do przewidzenia. Jakże, może myślisz uciekać przed burzą?
— Nie, proszę pana. Zostanę, a choćbym nie chciał, to muszę.
I porwany żałością, opowiedział ostatnią sprawę i przykrość.
— A w statucie był punkt o kredycie? — zagadnął Fust.
— Nie, ale mi ustnie pozwolili, przekonawszy się, że bez tego handlu być nie może.
— Ty pisałeś statut. Jesteś dziecko. Będziesz miał naukę na życie, że oprócz dobrych chęci powinno być doświadczenie i nauka. Oni mają rację. Musisz zapłacić! Masz pieniądze?
— Nie, ale jutro obejdę dłużników, to mi oddadzą.
— No, no, no, tego tylko braknie! Nie zapłacą, a nieprzyjaciół sobie przysporzysz. Wtedy życie ci uczynią piekłem i będziesz musiał uciekać.
Umilkł chwilę, spojrzał badawczo na chłopaka i ciszej dodał:
— A jabym rad, abyś został. Weź odemnie te sto rubli i oddaj im! Niech będzie cicho!
— Dziękuję panu, ale nie wypada mi takiej sumy brać, nie zasłużywszy. Mogę zachorować, umrzeć. Któż za mnie w kasie zwróci?
— Ja cię do kasy nie odsyłam. Tu oto pieniądze, masz i milcz!
Rozpiął futro i z bocznej kieszeni dobył zwitek asygnat.
Dyzma się usunął zawstydzony, jakby go złowiono na kradzieży.
— Nie, proszę pana, dziękuję, nie! — jąkał.
Fust przystąpił blisko do niego i rękę mu na głowie położył.
— Weź, ja cię proszę! — rzekł głuchym szeptem. — Oddasz, jak zasłużysz. Nie darmo ci daję; chcę cię zobowiązać, abyś został. Rozumiesz: póki ja żyję, nie odchodź! Jest ci ciężko, kiedyś będzie lepiej.
Włożył mu pieniądze do kieszeni i prędko, niewprawnie pocałował w głowę. Potem odszedł, oglądając się, czy go kto nie widzi, zdyszany, z bijącem sercem.
Gdy Dyzma babce tę scenę opowiedział, pokiwała głową.
— Uboższy on od ciebie. Chciałby teraz lata cofnąć, inaczejby pokierował. Ale umarli śpią, i nie odrobi on swej doli za cenę Holendrów. Biedny on! Chciałabym go kiedy zobaczyć i pocieszyć, że pomarli bez żalu do niego.
— Chciałem za nim biec i pieniądze oddać, ale nie mogłem! — szepnął Dyzma.
— Możesz je zatrzymać. On już nic nie ma, tylko złoto. Wszystko stracił, wszystko zaprzedał. To najgorsze zostało za karę!
Zamyśliła się i dodała:
— Niegdyś słyszałam baśń, że anioł z szatanem bój wiedli. Jeden rzucał na ziemię złe ziarna, drugi dla równowagi dobre. Aż gdy z rąk szatana spadły okruszyny złota, anioł skrzydłami oczy zakrył i precz odleciał. I zostały one ziemi klątwą i zatratą i opętaniem ludzkości.
— Brr! — wzdrygnął się Dyzma. — Wiem i ja teraz, co one mogą! Ci ludzie, moi najdrożsi, czy tacyby się stali dla mnie, gdyby nie pieniądze? O bodajby były stokroć przeklęte! Nie chcę ich, nie tknę, nigdy — za nic! A te zaraz odniosę, aby nie nocowały pod naszym dachem.
Pobiegł do oberży. Pomimo spóźnionej pory zastał jeszcze starszych, radzących przy piwie.
— Proszę, przyniosłem sto rubli! — zawołał zdyszany. — Zwróćcie mi kwit!
Zdziwili się. Młody Werner wziął paczkę i począł rachować. Balcer się przechylił i spojrzał na asygnaty. Złośliwy uśmiech przemknął mu po twarzy.
— Oho! Dzisiaj je składałem w kasie dla dyrektora. Nie wiedziałem, że tak rychło przejdą w twe ręce.
Spojrzeli po sobie wszyscy i poczęli szeptać.
— Będziemy mieli szpiega na każdym kroku. Trzeba się go pilnie wystrzegać.
— Nawet się nie kryje.
— Bo głupi!
— Nie, bo zuchwały. Nie dba o nas, czując tam opiekę.
— Sza... nie trzeba go drażnić. Zanadtośmy się ostro obeszli. Może nas to kosztować.
— Jeszcze co! A Lipowiec daleko? Muszą nas oszczędzać! — rzucił ktoś młodszy.
Stary Skin głową pokiwał.
— Tak się to mówi, ale nie tak bywa. Chleba mniej, niż głodnych. Pryncypały się pogodzą, połączą, a wtedy hardym będzie zła godzina. Nikt na wojnie nie zyskuje, a nim bogaty zbiednieje, ubogiego kruki zadziobią. Ja tam nie pójdę do Lipowca i jutro Kryszpinom z domu ustąpię. Zwykłem milczeć i wam tak radzę.
Dyzma tymczasem kwit odebrał i wyszedł. Miał dużo do czynienia z czytelnią, którą obejmował Józef Balcer i cały dzień następny spędził nad zdawaniem reszty swych obowiązków.
Potem nastąpiła przeprowadzka na nowe mieszkanie. Skinowa, kobieta zawzięta, zdała dom w jak tylko mogła najgorszym stanie. Brakło szyb, drzwiczek od pieców, klamek, obicia, śmiecie zapełniały izby. Można było zaskarżyć ją o to, ale Kryszpinowie nie rzekli słowa, przygotowani na wszystko złe teraz. Własnym kosztem wypełnili braki, niemowa tydzień szorowała podłogi, bieliła ściany, staruszka krzątała się po całych dniach, i wreszcie pewnej niedzieli odpoczęli oboje w porządku i czystości, ciesząc się tą nową siedzibą.
Domek ten stał na końcu osady, zdala od gwaru i mieszkań, przy drodze, prowadzącej do Lipowca. Miał wokoło ogródek, pełen bzów i wiśni, przed drzwiami starą lipę, a u płotu kryniczkę, ciekącą ku rzece. Nie dziw więc, że Skinom niemiło było stąd się wynosić.
Kryszpinom było za obszernie na ich ubóstwo. Nieliczne sprzęty ginęły w czterech izbach i Dyzma się śmiał, że babka będzie błądziła w takim pałacu. Z czasów, gdy był bardzo mały, jak przez sen pamiętał mieszkanie ojca, duże i porządne, potem coraz ciaśniejsze kąty, aż wreszcie nory w suterenach, nim przybyli do Holendrów. Nie był więc popsuty wygodą i cieszył się teraz, jak dziecko.
Wiedzielę spędzili we dwoje; nikt ich nie odwiedził. Nie spodziewali się też gości, oprócz Teofili, która codzień wieczorem zjawiała się, by pomóc staruszce. Ona też ofiarowała na nowe mieszkanie wazon fuksji i kociaka.
Dyzma już od tygodnia zajął posadę mechanika, wieczorami czytał dzieła techniczne, które mu darował Olekszyc, a przed snem śpiewał babce piosenki. Czasami wracał posępny i znękany ciągłą cichą niechęcią kolegów; opadały mu ręce wobec złej woli i dokuczliwych starć codziennych. Literalnie nikt do niego nie przemówił poza służbową koniecznością, nikt mu nie dopomógł, a owszem bezustanne były reklamacje, skargi, wyrzekania. Psuli umyślnie machiny, aby go obarczać robotą, płatano mu figle złośliwe.
Takich dni babka stawała się podwójnie mowną i wesołą. Sprowadzała rozmowę na przedmioty postronne, wspominała jakieś wypadki ze swego długiego życia i podróży, bawiła go śmiesznemi zdarzeniami, lub składając się osłabieniem oczu, kazała mu czytać głośno, a wybierała książkę ciekawą, podróż lub powieść. A tak czyniąc, to jakby go brała za rękę i wyprowadzała z Holendrów, z pośród ciasnych murów, pospolitych ludzi, małostek codziennego życia. Skutek był niemylny. Wrażliwa dusza Dyzmy otrząsała przygnębienie, i nazajutrz szedł do pracy z wysoko podniesioną głową, z piosenką na ustach i swobodą w duszy.
W ten sposób minęła zima. W zegarowej monotonji fabrycznego życia dwa wypadki zajęły na długo myśli i języki.
W grudniu gruchnęła wieść, że panna Tony zaręczona z Maxem Brückem, a wnet potem odłożenie fabrycznego balu do Zielonych Świąt, do ślubu młodej pary.
Od dnia zaręczyn przestał Dyzma spotykać „pannę z pałacu“ na ścieżce do krowiarni; złożyła swe berło w ręce jakiejś importowanej z Łodzi ubogiej krewnej, starej, szpetnej Niemki, która była jeszcze skąpsza na mleko, a chciwsza na miedziaki fabrykantek. Max Briück przesiadywał prawie ciągle w Holendrach, lub asystował narzeczonej w Warszawie, a Olekszyc stał się samowładnym panem w Lipowcu.
Na Nowy Rok, w wielkiej cichości i jakby wstydzie, rozwiązała się spółka sklepu i oberży. W spólnicy tłómaczyli się małym zarobkiem, wielkim kłopotem, nieudolnością Millerowej, drożyzną dzierżawy — nie mówili tylko prawdziwego powodu, a mianowicie, że usunąwszy Dyzmę, nie wierzyli nikomu z pośród siebie i że nikomu się nie chciało pracować prawie bezpłatnie dla dobra ogółu.
Gdy Dyzma zobaczył pewnego dnia fury, zwożące napowrót do oberży Glejbersona z rodziną i manatkami, omal nie zapłakał. Stanął w oknie sali warsztatowej i patrzał długą chwilę na ten tabor. I naco się zdała jego praca, namowy, prośby!
Widok ten zatruł mir dzień cały, a wieczorem na dobitkę spotkał Millerową z dziećmi, tułającą się po osadzie jak błędną.
— Ot i sprawił pan! — zawołała nawpół ze łzami, nawpół ze złością. — Nie trzeba było mnie łudzić, namawiać, zwodzić... Przez te dwa lata jużbym przywykła do warsztatu, dzieci miałyby już miejsca. A teraz co? Dawnego mieszkania już nie dostanę, o chleb dla dzieci będę modliła pół roku. Sama na starość uczyć się warsztatu... To wszystko panu zawdzięczam. Bodaj pana ludzie nie znali i nigdy nie słuchali!
Chciał się tłómaczyć i rzecz objaśnić, ale po namyśle ramionami wzruszył i poszedł dalej. Żadna logika nie przekona rozżalonej, biednej kobiety. Jemu samemu tak żal było instytucji, że nie czuł się urażonym napaścią, pojmując, że gorycz bywa niemiłosierną i niesprawiedliwą.
Tego wieczoru później niż zwykle wrócił do domu. Babka poznała zaraz, że go spotkało coś szczególnie przykrego, bo odmówił wieczerzy i usiadł bezczynnie przy kominie.
— Miałeś gości! — rzekła. — Przed godziną był tu Olekszyc i Józef Balcer. Bardzom się zdziwiła, ale on nie powiedział powodu wizyty. Olekszyc się chwalił, że zamiast projektowanej kolei, zawarł doskonały kontrakt z właścicielem dwudziestu berlinek i wszystkie produkta z Lipowca spławi do wielkich miast. Lada dzień statki przyjdą.
— Glejberson wrócił do oberży! — rzekł ponuro.
— Słyszałam. Czyś się tego nie spodziewał?
— I Millerowa mnie zwymyślała w swej zgryzocie.
— Biedaczka, gdy się opamięta, uspokoi.
— Wstąpiłem do Skowrońskich po owe dziesięć rubli długu z oberży. Tam mnie zwymyślano, że im narachowano niesłusznie. Myślę, że te całe sto rubli przepadnie!
— Może być. Bardzo cię to frasuje?
— Pewnie. Kiedyż oddam panu Fustowi? —
— Bardzo łatwo. Masz dwieście rubli pensji, rachuj sto. Obchodziliśmy się czterdziestu.
— Tak, ale niesposób, żeby babunia nadal tak się zamęczała. Chcę przyjąć inną sługę.
— A cóż to mnie masz za niedołęgę? Bardzo proszę! Bardzo mi wygodna i dostateczna nasza niemowa.
— Chciałem babuni kupić nową suknię.
— Ho, ho! Bardzo jeszcze dobra ta, którą mam. Sprawię sobie nową na twoje wesele.
— Babunia żartuje z mojej biedy.
— Alboż to warta smutku taka bieda? Mnie tak tu dobrze, że tylko Bogu dziękuję.
— I cała moja praca poszła na marne, na marne! — rzekł z westchnieniem.
— Nie może być! — odparła, poważniejąc. — Nic nie ginie, nic nie przepada, co z duszy jest. Bądź spokojny, rachunek odbierzesz, kiedyś, na zwycięstwo tu się nie oglądaj, tylko idź dalej, i czyń, i siej, i bądź chrześcijaninem! Pamiętaj!
— Pamiętam, alebym wolał skończyć dziś, zaraz pod zębami zwierząt w cyrku, niż długi może wiek tak przeżyć!
— Wierzę, że wolałbyś, tylko że to, co wolimy, nie bywa najwyższą zasługą. Więc ci życzę długiego i dokuczliwego żywota!
Uśmiechnął się pokonany jej słowy.
— Dziękuję babuni za życzenie! To prawda! Czego ja się frasuję? Daruję ludziom te sto rubli, nikomu więcej słowa o pieniądze nie wspomnę, a suknię babuni sprawię na rok przyszły. Dobrze?
— Właśnie. Wtedy mi się przyda. A teraz bierz się do czytania!
Po chwili pod wiszącą lampką usiedli oboje. Dyzma nad książką, staruszka z robotą, i zapomnieli o sprawach codziennego życia.
Książka mówiła o gwiazdach i światach nieznanych, o obrotach ciał niebieskich, o tych obszarach, gdzie ziemia jest pyłem, a promień słoneczny bieży miljony łat. A każda gwiazda jest olbrzymim światem, i każde udoskonalenie teleskopu ukazuje światy dalsze, dalsze. I gdzie im kres i kto je zliczy, a poznawszy obiegi, obrachowawszy obroty, kto powie, że odkrył ich cel i ich myśl?...
Niekiedy Dyzma urywał czytanie i patrzał w okienko, kędy kilka gwiazd mrugało. Wtedy myślą był oderwany od ziemi i czuł się też pyłem, i miał wyrzuty sumienia, że myślał kiedy o doczesności.
Dochodziła dziesiąta, gdy drzwi się rozwarły i wszedł Józef Balcer.
Kryszpinowie powitali go, wcale nie okazując zdziwienia. Dyzma książkę odłożył i podał gościowi stołek.
— Zimno dzisiaj! — rzekł Balcer, trąc ręce, starając się być naturalnym, i dlatego właśnie był jak załapany.
— To dobrze! — odparł Dyzma. — Będzie wyborna ślizgawka.
— Nie biegasz w tym roku?
— Bo nie mam czasu. Prawie co dni parę mam nocną robotę, a przytem cały dzień na nogach, po schodach; dosyć mam ruchu.
Zapanowało milczenie, wstęp do głównego interesu.
— Nie odnowiłeś abonamentu na czytelnię?
— Nie. I nie odnowię.
— Dlaczego?
— Bo mi teraźniejszy kierunek i wybór nie dogadza.
— Wszyscy zresztą są radzi. Mamy teraz więcej dzieł poważnych i postępowych. Możeś nie widział ostatniego katalogu?
— Owszem, i właśnie przejrzawszy go, postanowiłem wykreślić się z czytelni. Do dzieł tak specjalnych i ścisłych, jakie tam są, nie mam przygotowania naukowego, więc uczynią mi w głowie chaos. Kwestji robotniczej niema w Holendrach, nikt tu nie jest pracą przeciążony, ani wyzyskiwany. Mieszkania są wygodne, wynagrodzenie, chociaż małe, ale wystarczające do życia, chleb gotowy, prowizje dostatnie. Kto nie hula, ten nawet może cokolwiek zaoszczędzić. Pocóż więc w głowy niedojrzałe wprowadzać jakieś kwestje i budzić w nich niezdrowe mrzonki? Pryncypał ma ciężkie kłopoty, my mamy swoje, i żadne systematy budowy świata nie zmienią.
— Ale powinniśmy wiedzieć, co się dzieje na świecie.
— Nie dano nam rządzić i rozważać, ale pracować. Każdy człowiek radby świat z posad poruszyć, a o swej duszy i charakterze nie myśli. Cudze sprawy nas zajmują, a swojej sprawy ani pilnujemy, ani bronimy. A ja znajduję, że komu nie przeznaczone stanowisko pasterza, ten powinien swej prostej ścieżki pilnować, obowiązek spełnić, pracy dokonać i dosyć będzie miał zajęcia na tę swą ziemską drogę.
— Gdzieżby był postęp w takim razie?
— Właśnie wtedyby się zaczął. Wracając do książek, mylisz się, twierdząc, że koledzy z nich radzi. Biorą te traktaty, ale nie wierzę, by czytali, bo to fizycznie niemożliwe. Po dziesięciogodzinnej pracy mechanicznej żaden z nich nie zrozumie ani jednego frazesu z tych dzieł. Jeden czyta, jakby sieczkę rznął, bezmyślnie, drugi zaśnie przy pierwszej stronicy, trzeci zrozumie krzywo. Ci, którzy chwalą, wstydzą się przyznać, że są nieukami; ci, którzy milczą, czynią to przez prostaczy kult dla druku, ale książki twe ich nie zabawią, nie odświeżą po atmosferze fabrycznej, nie dodadzą im otuchy.
— Ty jesteś dziwnym wyjątkiem.
— Niestety zatem dla ogółu, bo czuję się zupełnie szczęśliwym.
— Nie możemy przecie traktować wszystkich czytelników jak dzieci i bawić ich bajkami i złudzeniami.
— Tak, świat teraz choruje na trzeźwość, rachunek, ścisłą naukę i badania. Złudy i bajki są w pogardzie. Dlaczegóż jednak każdy z tych trzeźwych żałuje młodości swojej? Czemu się jej nie wstydzi i nie pogardza? Przecie to wiek baśni, i wiary, i złudzeń i zapałów. A ja ci powiem, że zły jest ten, kto człowiekowi odbiera przedwcześnie jego wiarę i zapał, i nieziemskie ideały, a jeszcze gorszym jest ten, co traktatami o ziemskich zabiegach zasklepia ludzi w ciągłej myśli i zajęciu doczesnością. Traktatu godna tylko śmierć. Jednakże teraz wszystko naopak. Ludzie z życia uczynili sobie wieczność — tyle o nie namysłów — a z wieczności, dla wygody złego sumienia, uczynili mrzonkę. Ja zaś sądzę, że życie dla życia, samo w sobie niewarte nawet jednej broszury, i dlatego nie będę waszych książek czytał.
— Toś klasyczny egoista.
— Co do mego zbawienia — tak. W tym względzie nad wszystko o siebie dbam.
Babka nie wtrącała się do tej rozmowy. Usunęła się poza granicę światła lampki i słuchała uważnie. Po licu jej, pełnem brózd, snuły się rzewne uśmiechy, które mgłę łez przesłaniały chwilami oczy.
Raz pierwszy Dyzma mówił tak stanowczo swe credo, nie jak dziecko i nie jak człowiek słaby i zależny — i nie jej, ale człowiekowi obcemu i niechętnemu. Może dawniej, gdy dla prac rozlicznych i planów swych potrzebował sankcji większości, przemilczałby cokolwiek, nie dopowiedział, ustąpił, aby nie drażnić. Teraz odosobniony, odtrącony, czuł się zupełnie silnym i swobodnym.
Balcer czasami uśmiechał się ironicznie, czasami czerwieniał z gniewu, ale nie śmiał głośno się spierać.
— Jeżeli zechcesz swoje zasady rozgłaszać, czytelnia się rozdwoi albo upadnie! — rzekł.
— Nie lękaj się! Nie mam gdzie rozgłaszać. Do szynku Glejbersona nie pójdę, bo chociem prosty fabrykant bez wykształcenia, nie bawią mnie rozpusta, karty i wódka. Do nas zaś nikt nie przychodzi, bośmy szpiegi pana Fusta i wrogi fabryki.
— Bardzoś zawzięty i mściwy!
— Ja? Gdzież to zauważyłeś? W prześladowaniu, które znoszę od dwóch miesięcy, mam pociechę niewinności, więc nawet nie mógłbym być zawziętym. Rozumiem, że intrygi was oślepiły, i daruję z całego serca. Tylko już działać nie chcę, bo pojąłem, że dość mi pracy z sobą samym.
— I z chóru się usuwasz?
— Tak, bo i tam z rozrywki uczyniła się kwestja i spór. Słyszałem, że Niemcy zawiązują towarzystwo własne.
— To trudno; wymagali, żebyśmy śpiewali przeważnie po niemiecku.
— A wy wymagaliście, aby oni śpiewali przeważnie po polsku.
— Mamy rację, bo jesteśmy większością.
— W fabryce, nie w chórze.
— Tak, ale oni nie mogą narzucać nam warunków.
— Nie wiem, o co spór się wszczął, ale ty, jako dyrektor, nie powinieneś był do tego dopuścić.
— Niech licho porwie te wszystkie służby! — wybuchnął nareszcie Balcer. — Mam dosyć kłopotu, protensyj i hałasów, a co dwóch ludzi, to trzy zdania. Myślałem, że z nami zostaniesz i chciałem się poradzić; co czynić.
Dyzma przez krótką chwilę poczuł pychę w sercu, potem szaloną chęć szyderstwa i triumfu. Poczerwieniał, głowę spuścił i milczał.
Gdy znowu twarz ukazał, miał oczy pełne łez, a na ustach uśmiech triumfu, ale nad samym sobą.
— Uczyń tak! — rzekł serdecznie — Idź do Niemców, wykłócicie się, wygadacie, przemów po bratersku, w żart kwestję obróć, i razem zgodnie wybierzcie śpiewy do nauki. Jeśli zechcą parę pieśni więcej po niemiecku, czyż warto się spierać? Melodje ich są śliczne. Za to innym razem oni się zgodzą na wasz wybór. Mnie się zdaje, że to taka łatwa rzecz spokój i zgoda.
— Tak, tobie. Dla ciebie Niemiec brat. Ty wśród nich czujesz się, jak u siebie. Nie rozumiesz nienawiści czystego szczepu.
— Owszem, rozumiem, że zalety ich kolą was w oczy, a wady są zupełnie inne, niż wasze, więc nie macie do nich tej sympatji, co do swoich. Myślę jednak, że lepiejby zamiast nienawidzić, zalety przejąć, a wady ze swojemi porównać.
— Proszę cię, Dyzma, pójdź ze mną do nich!
— Nie, Józefie, radę ci dałem z serca, takbym sam postąpił, ale działać już nie chcę.
— Pan Rudolf ci zabronił?
— Nie, ale jużbym ci nie pomógł. Gwiazda moja zgasła. Zdeptaliście mnie, teraz czujecie, żeście niesprawiedliwi byli. Gdybym znowu wystąpił, byłby wam wstyd przyznać się do winy, więc wbrew swemu sumieniu upórby wami władał. Wolę was i siebie na to nie narażać.
— Więc się usuwasz stanowczo?
— Od rady we cztery oczy nigdy. Od przodowania — tak. Ostatnim chcę być i cichym!
Balcer wstał i począł się żegnać, zawstydzony nieudatną próbą. Dyzma go do drogi przeprowadził i pozostał o płotek wsparty, nucąc coś zcicha.
Noc była księżycowa, pogodna, mróz nieduży. Po chwili od strony osady ukazał się jakiś człowiek, idący powoli i ciężko. Gdy się zrównał z Dyzmą, stanął i spytał po niemiecku:
— Może mi dacie nocleg? Nie mogę iść dalej. Coś niedobrego dzieje się ze mną!
Zachwiał się i drżącą ręką za płot ujął. Dyzma poskoczył i wpół go objął.
— Chodźcie! — rzekł, prawie go niosąc do drzwi.
Wprowadził go do kuchenki, posadził na zydlu i babkę zawołał.
Obcy oparł głowę o ścianę, zbladł, pot mu na czoło wystąpił. Bez słowa poruszył ustami i zemdlał. Gdy się ocknął, leżał już rozebrany na posłaniu Dyzmy. Chłopak mu octem zmywał głowę.
— Co wam takiego? Może doktora? — spytał.
— Nie chcę doktora, nie, tylko dajcie mi tu leżeć, odpocząć. Głowa mi pęka, ręki podnieść nie mogę. Może umrę... Jak wam się zdaje?
— Wcale mi się nie zdaje. Będziecie zdrowi. Jeść wam dać?
— Nie, ale pić, pić!
Dyzma dał mu herbaty, napoił jak dziecko.
— Wy służycie w Holendrach?
— Tak, mechanik.
— Jakże wasze nazwisko?
— Kryszpin.
— O, wyście pierwszy chrześcijanin, którego spotykam. Całą osadę przeszedłem, nikt nie zechciał dać noclegu. Z oberży Żyd wyprosił, bom chory; myślałem, że zmarznę. Bóg mi was zesłał! Kryszpin, Kryszpin! — O, zapamiętam!
Gorączka go opanowywała, mówił urywano.
— Ja, Abel, berlinki mam, umówiłem się w Lipowcu, do miasteczka idę przystań opatrzyć. O, ale chyba tu mi przystań! Umrę... Mam tysiąc rubli, zaszyte w kamizelce. Jak umrę, schowajcie, to wasze. Nikogo swego nie mam!
— Będziecie zdrowi, zaraz doktora sprowadzę.
— Dajcie pokój! Oj, moja głowa!
Dyzma pobiegł do doktora. Gdy ten przyszedł, chory już był nieprzytomny. Po zbadaniu doktór zapowiedział tyfus i nie zostawił żadnej nadziei uratowania.
Dyzma tedy niespodzianie został dozorcą, chorego w nocy, a w dzień pilnowała go staruszka. Oboje spełniali tę ciężką służbę z całą dobrą wolą i troskliwością, spełniali cały tydzień, aż wreszcie, gdy zupełnie siły stracili, zastąpiła Dyzmę Teofila. Przełom nie przychodził, chory leżał w bezustannej gorączce.
Rozeszła się wieść o tem w fabryce, doszła do dyrektora, bo pewnego dnia zagadnął Dyzmę:
— Co ty znowu wyprawiasz? Tyfoidalnych zbierasz po drogach? Chcesz fabrykę zarazić?
— Proszę pana, ten człowiek wstąpił na nocleg po drodze i taka go niedola powaliła. Cóż miałem zrobić?
— Zameldować mnie. Odesłałbym go do szpitala w miasteczku.
— Na taki mróz, toby zmarzł niezawodnie!
— Nikt rozsądny nie naraża się dla pierwszego lepszego włóczęgi. Trzeba go jutro odesłać!
— A za nic, proszę pana! Ubijecie mnie chyba pierwej! Nie dam go na śmierć!
— Jesteś szalony i głupi! W takim razie nie przychodź na robotę, aż się to skończy. Nie pozwolę narażać ludzi!
Drugie siedm dni minęło. Pewnej nocy Dyzma z Teofilą czuwali przy chorym. Od kilku godzin leżał jak martwy.
— Może to już ostatnia noc! — szepnęła dziewczyna.
— Nie daj Boże! — odparł chłopak. — Miałżeby tak umrzeć jak zwierzę, bez Sakramentu!
— Może on protestant?
— Chociażby; dusza boska... Mnie się zdaje, że on żyć będzie. Babka się za niego codzień modli.
— Niechby żył. Tak go doglądając, przywykłam do niego; choć nie wiem, kto on, a żal!
— Jabvm mu ze swego życia ustąpił. Mnie się zdaje, że mi on bliski i drogi.
Rozmawiali zcicha. Teofila patrzała na Dzmę, on na lampkę nocną, i oboje nie spostrzegli, że chory od niejakiego czasu widział ich i słyszał. Ocknął się, a zbyt słaby do ruchu i głosu, żył tylko oczyma i słuchem. W zmęczonej, pustej jego głowie te pierwsze wrażenia odciskały się niezatarte niczem.
— Pilnuje go też pan, jak brata. Tydzień bez roboty zmarnować, to ciężko!
— Bodaj zawsze takie marnowanie! Panna Teofila też tyle nocy się męczy, a nie narzeka. Jeśli żyć będzie, to nam Bóg da sowitą nagrodę.
— Musi być bogaty?
— Nie wiem; chciałbym, żeby był dobrym.
To były ostatnie słowa, które chory dosłyszał i zapamiętał. Natychmiast sen go ogarnął i zaczął pocić się silnie. Rano spał, spał i w południe; wieczorem był uratowany. Jednakże przebył jeszcze u Kryszpinów dwa tygodnie, nim odzyskał siły. Teofili już wcale nie widywał, Dyzmę chwilowo wieczorami. Bawiła go staruszka.
Gdy nareszcie mógł odejść, Dyzmę za szyję objął i zapłakał.
— Czem ja wam zapłacę? — rzekł. — Weźcie moją kamizelkę z pieniędzmi, a dajcie mi swoją.
Kryszpin począł śmiać się serdecznie.
— Pieniądze to istna manja świata! Ja zaś lubię handel zamienny. Dałem wam opiekę, oddajcie ją innemu w podobnej potrzebie.
— Oddam, przysięgam! A was zapamiętam do śmierci. Do zobaczenia!
Odszedł, i Dyzmie rychło wyszedł z pamięci.
Przypadkiem posłyszał tylko w fabryce, że Niemiec w miasteczku przystań najął i zaledwie kra spłynęła, sprowadził pięć olbrzymich berlinek. Okazało się tedy, że był to człek zamożny i wytrawny handlarz; ludzie poczęli mówić, że Krzyszpinowie mieli dobry węch takiego trzymać i leczyć, i że się im to grubo opłaciło.
Wogól i mówiono o nich wiele. Żyli na uboczu, uchylając się od zebrań i towarzystwa, chociaż niechęć osłabła i była na wygaśnięciu. Dziwowali się ludzie, że Dyzma w święto był ubrany jak panicz, w roboczy dzień zawsze był pierwszy na stanowisku, pomimo nawału roboty zawsze wesół, grzeczny, nigdy żadnej dodatkowej roboty sobie nie przykrzył. Zwalczył najzaciętszych zazdrośników.
Powoli skrycie zaczynali się poddawać znowu urokowi jego wpływu, który mimowoli chwytał za serce, tylko już nie śmieli do niego wrócić. Oberża była w ręku Glejbersona, czytelnia w upadku, drużyna śpiewacza rozdwojona, stosunki dwóch szczepów nieznośne.
On milczał, ze smutkiem patrząc na to; oni przed jego jasnym wzrokiem spuszczali głowy. Tymczasem wiosna nadeszła, trzecia, którą Dyzma spędzał w Holendrach. Wkoło fabryki zazieleniały pola i lasy, zaszumiała rzeka. Pewnej niedzieli Dyzma, odmówiwszy z babką pacierze, siedział przed domem z książką, gdy turkot powozu zwrócił jego uwagę. Drogą toczył się kabrjolet, którym powoził Max Brück. W głębi siedział stary Brück i Hertha.
Chłopak mimowoli wstał i oczy tam utkwił, parę kroków postąpił i gdy mijali, stał o płotek wsparty, zapatrzony. Max coś wesołego ojcu opowiadał, Hertha rozglądała się wokoło; była zawsze mizerna i szczupła; poznał ją, chociać dwa lata nie widział. Oczy jej spoczęły wreszcie na nim; snadź go poznała, bo uśmiechnęła się skinęła główką i zwróciła do ojca.
Brück się obejrzał na jej uwagę i także głową kiwnął.
— Tak, to on! — odparł córce.
Minęli. Dyzma jak wryty na drogę patrzał. Potem jak lunatyk poszedł w stronę fabryk, błąkał się po gajach nad rzeką i nie wiedząc poco, znalazł się w parę godzin potem przed pałacem.
W tejże chwili stary Brück, Hertha i Rudolf ukazali się na ganku. Dyrektor się obejrzał i spostrzegłszy go, zawołał:
— Panie Kryszpin, przynieś pan klucze od fabryki!
Chłopak pobiegł do stróża, i nim oni stanęli u drzwi, już wrócił z kluczami. Skłonił się z uszanowaniem i ciężkie drzwi rozwarł.
— A to pan, co pogardziłeś u mnie służbą! — rzekł do niego Brück żartobliwie.
Dyzma uśmiechnął się, czerwieniejąc, ale słowa odpowiedzi nie znalazł. Usunął się im z przejścia, ale Rudolf go w odwrocie zatrzymał.
— Owszem, idź naprzód i pokaż ten nowy szarpacz!
Przechodzili z sali do sali. Mężczyźni wdali się zaraz w techniczną gawędę, a Hertha słuchała objaśnień Dyzmy. Opowiadał jej żywo i przystępnie, tłómaczył porządek fabrykacji, od brudnego runa począwszy, do sztuki, kunsztownie utkanej.
Przy oględzinach szarpacza Rudolf zadał mu parę pytań fachowych. Brück badał z pedanterją o wyrachowania obrotów i siły, prosił o wymiar i poruszenie machiny, słuchał uważnie odpowiedzi i objaśnień. Parę godzin spędzili w fabryce, aż wreszcie znaleźli się znowu u drzwi wobec potężnego motoru.
— Mój Panie Rudolfie — rzekł Brück — widziałem dużo fabryk, większych i piękniejszych od waszej, ale nie widziałem porządniej utrzymanej.
Na zimnej twarzy Rudolfa przemknął blady uśmiech. Spojrzał po machinach z dumą. Brück zaś spojrzał na Dyzmę i dodał:
— Mechanika waszego muszę wam odmówić.
Twarz Rudolfa zastygła w jednej chwili.
— Jego? — rzekł zimno, oczyma Kryszpina wskazując. — Dobroć narzędzia zależy od ręki kierownika.
— Tembardziej więc nie stracisz, gdy ci go sprzątnę.
— O, wcale nie jestem ślepo przywiązany do mych fabrykantów. Przekonałem się, że luka zawsze się zapełnia.
— Więc mi go ustępujesz?
— Jeśli tylko zechce — i owszem!
Dyzma odwrócił się do machiny, pochylił się i począł ocierać ręką nieistniejącą plamę rdzy na tłoku. Czuł taki ból, jakby go smagały słowa Rudolfa.
— Cóż, panie Kryszpin? Słyszysz? Pryncypał cię uwalnia, a ja proponuję pięćset rubli pensji.
Podniósł głowę i zaprzeczył ruchem.
— Dziękuję panu! Będę tutaj służył tak długo, aż mnie mój pryncypał wygna, albo pochwali. Póki mu nie dogodzę, snadź nie dosyć pracuję, a ja tego nie chcę.
— Pochwalże go, panie Rudolfie! Niech się uwolni od swego ślubu.
— Nie zwykłem chwalić bez racji — rzekł Ulm tonem, przecinającym kwestję i wyszedł na podwórze.
Brück sięgnął do kieszeni, ale Hertha ruchem gwałtownym powstrzymała go. Rzetelne przerażenie odbiło się w jej oczach. Wyciągnęła do Dyzmy rękę i rzekła z uśmiechem:
— Fabryki mnie zawsze nudziły; dziś, dzięki panu, zrozumiałam ich duszę i serdecznie dziękuję za opowiadanie. To bardzo, bardzo ciekawe i mądre!
Po córce stary podał też Dyzmie rękę i mocno uścisnął.
— Szczęść Boże w pracy, ale mi pana żal! No, do zobaczenia!... Nie tracę nadziei.
Wyszli. Dyzma drzwi zamknął, klucze odniósł i poszedł znowu błąkać się nad rzeką. Tam przy mieszkaniu ślusarza spotkał Teofilę, która go zatrzymała u płota.
— O Jezu, jaki pan piękny w tem świątecznem ubraniu! Łuna od pana bije.
— Panna Teofila komplementa mi mówi, jak dziewczynie. Gdyby człowiek na piękność pracował, toby warta była wspomnienia, ale że to bez pracy, przypadkiem na człowieka przychodzi, więc nie warto wzmianki.
Dziewczyna westchnęła żałośnie, a on, by rozmowę zwrócić, rzekł:
— Gdzie się też nasz Abel obraca?
— Abel! Wielka sztuka! Ja wiem. Onegdaj dwie berlinki szmat dostawił do papierni lipowieckiej, a teraz ładuje tam cegłę i wódkę.
— O! A skąd panna Teofila wie o tem?
— Bo już pięć razy był u nas.
— Nowina! Będzie wesele, panno Teofilo! — uśmiechnął się.
— Ale, zaraz, jutro! — burknęła ze złością. — Powiedziałam mu, że kocham innego, a on mi na to, że nawet słyszał, że jestem pana kochanką. Powiadam NA WYŻYNACH. U mu, że nie chcę iść zamąż, a on na to, że co tydzień będzie wstępował, pytając, czy już zmieniłam to postanowienie. Powiadam mu zeszłym razem, że brzydzę się łotra, a on mi przynosi świadectwo od księdza, że zmienił wiarę! Takiej smoły świat nie znał...
— Toć i zjedna pannę Teofilę.
— Zjedna — powtórzyła dziewczyna, zakładając ręce na piersi i patrząc z pod brwi wdal. — Licha wygrana zjednanie. Miłość strasznie boli, a ten ból mi najdroższy! Ojciec gada, że z Albem będę szczęśliwa. Co ojciec wie? Cudze kochanie wygodne, a własne miłe, choć boli! Pan mnie nie rozumie, ale dalibóg tak, prawda!
Przejrzysty zmierzch zapadał. Rzeka była zielonawo-srebrna, a z gęstwiny za rzeką koncert rozpoczynały słowiki. Umilkli oboje, a myśl i dusza Kryszpina daleko odbiegła. Począł na niebie szukać pierwszych gwiazd i marzyć, że kochanie jest taką iskrą zapaloną na niebie, niedościgłą i nieuchwytną, światem dalekim i tajemniczym, dokąd może śmierć zaniesie duszę i ukołysze...
Istotnie gwiazd kilka ukazało się nisko, a Teofila zaczęła zcicha nucić:

Czegoś oczki zapłakała, dziewczyno moja!
Tegom oczki zapłakała — nie będę twoja!

Śpiew ten do reszty Dyzmę rozmarzył. Nie uważał, że głowa dziewczyny zbliżyła się ku jego głowie, że rękę zarzuciła mu na ramię. Dopiero otrzeźwił go pocałunek gorący, który uczynił mu wrażenie palącej pieczęci na skroni, wypędził mu krew na twarz.
Odsunął się i nie ośmielił spojrzeć. Teofila też rękoma zakryła twarz i stała, odurzona własnym wybuchem.
Milczenie było kłopotliwe i ciężkie. Nareszcie Dyzma się odezwał, usiłując nie zdradzić tonem:
— Cały dzień próżniaczę na spacerze, a babka sama w domu. Dobranoc pannie Teofili! Proszę powiedzieć ojcu, żeby przyszedł na robotę trochę wcześniej, bo warsztat Millerowej musimy narządzić do dzwonka. Kobieta nie powinna mieć mitręgi, bo ma trzy gęby do karmienia.
Podał jej rękę przez płot, uścisnął i odszedł. Był ledwie na drodze, gdy posłyszał za sobą kroki i poznał Abla.
— Niedziela, więc przyszedłem do was w gościnę. Mam też trochę interesu.
— Służę wam.
— Myślę, że w tych stronach długo zabawię. Handel żywy i niema konkurencji. Wypadnie ożenić się, bo stołować się w miasteczku drogo kosztuje i karmią człowieka, jak psa. Będzie wam na rękę, gdy wezmę tę Teofilę? Co?
— Mnie? — zdziwił się Dyzma.
— A no! Chcę wam wygodzić. Ona nie dla was, a dokucza. Wyswobodzę was!
— Mówicie od rzeczy. Tefila jest zacna dziewczyna i gospodarna i posażna. Myślałem, żeście rozumny człowiek, i wierzycie oszczerstwom. Gdyby między nami coś było, tobym się z nią ożenił.
— Wy! A toć jesteście siostrzeńcem pana Fusta, Holendry będą wasze!
— Kto wam nakładł w głowę podobnych rzeczy?
— Oho. to prawda! Żydy gadają.
— To fałsz. Tyle mam w Holendrach, co i wy! Więc stanowczo żenicie się z Teofilą?
— Tak prawie jak pewno. Jeszczem tylko nie miał czasu do waszego księdza się przepisać.
— Zgadzacie się na to?
— A czemu nie? Ja w mojej robocie do żadnego kościoła nie mam czasu chodzić. Kobiety o byle co robią kram i łzy leją. Jakbym swojej nie ustąpił, toby mi nie dała spokoju. Jeszcze szczęście, że ta mi nie kazała fajki się wyrzec i piwa. Przed ślubem trzeba ustępować!
Dyzma westchnął i nie odpowiedział nic.
— Więc Holendry nie wasze będą? Szkoda! Ja mam wielki sekret; innemu sprzedałbym, wam ustąpił bym darmo. Życie mi uratowaliście...
— Co takiego?
— Wiecie, że Lipowiec może zostać na suchem?
— Jak to?
— Ano bez wody i bez rzeki.
— Co wy mówicie?
— Ano tak. Uważajcie! Znacie tę drogę do Lipowca... Ot, zaraz wam wyrysuję!
Abel stanął i począł na drodze kreślić laską linje.
— To rzeka... to miasteczko... to Holendry — mówił. — A tutaj jest zakręt... Na lewo las, a na prawo łąki, i łąkami sączy się struga. Pan Fust strugę zasypuje i tamuje, bo łąki psuje. Gdyby zamiast tego trochę wodzie dopomógł, rzeka tamby buchnęła całą siłą i ominęła o trzy wiorsty Lipowiec. Wtedy byłby panu Brückowi caput! Ja się z wodą znam i wiem, co ona myśli.
— Okropność! Boże, jak się domyślą albo dowiedzą!... Tyle pracy! I Olekszyc tego nie przewidział!
— Olekszyc? Oho, ten to wie i drży! Dlatego młody Brück żeni się z waszą panną. Ale jakem tu ludzi poznał i stosunki, to myślę, że wasz dyrektor zapłaciłby mi grubo za mój sekret.
— Nie uczynicie tego. Proszę was, jeślim u was zasłużył na wdzięczność, skwitujcie milczeniem.
— Aha, przecie boli was krzywda! To rozumiem. Wam z ich łaski ciężki chleb fabryczny, ano to niech i oni trochę zakosztują konkurencji. Słuszna, będę milczał!
— Poprzysięgnijcie!
— Tak mi Boże dopomóż!
— Dziękuję wam!
— Wracam do interesu. Na przyszłą niedzielę pójdziecie ze mną do Teofili i przemówicie słowo. Ona was posłucha, a mnie czasu brak na bałamuctwa.
— W niedzielę pójdę do kościoła, ale mogę jutro jej rzec, coście mówili.
— No, to dziękuję wam i do widzenia. Upatrzyłem stary holownik do nabycia... Czy to prawda, że Teofila ma tysiąc rubli?
— Nie wiem. Stary skrzętny. Pięćdziesiąt lat służy, może i zebrał.
— Dałby to Bóg! — westchnął nabożnie Abel.
Dyzma był zaabsorbowany swemi myślami, że nawet nie oburzvł się tem nabożeństwem. Prędko ruszy! ku domowi, gdy go znowu Abel dopędził.
— Słuchajcie-no! — zawołał, zniżając głos, bo ludzie się snuli wokoło. — Ta wam przysiągłem milczenie, przysięgnijcie i wy...
— Przysięgam! — odparł bez namysłu Dyzma.
— Bo to widzicie, sekret mój. I jeśli kiedy wrócicie do tego pałacu i skorzystacie z tego, to ja mam prawo do wynagrodzenia. Nie prawdaż?
— Ja w pałacu nigdy nie będę, a korzystać nie daj Boże nikomu!
— Dobrze już, dobrze. Abel umie milczeć!
Przez cały tydzień odkrycie to nie schodziło z myśli Dyzmy, tem bardziej, że nie mógł z babką wrażeniem się podzielić. Oprócz owego złowieszczego zakrętu rzeki, myślał też po raz pierwszy o tej wciąż mu wmawianej sukcesji Fusta. Daremnie powtarzał sobie, że to fałsz, myśl wracała uparcie i ani się spostrzegł, jak zaczął o tem marzyć, jako o czemś możliwem.
Były to świetne zamki na lodzie, godne jego egzaltacji i bezinteresownej natury. Dochód rozdzieliłby między pracujących, postawiłby kaplicę, ochronę, szkołę rzemiosł, szpital, tanie sklepy, przytułek dla bezdzietnych, wdów i sierót. A sam służyłby im — i może... możeby się ożenił. Gdy myśli tu dobiegały, cofał je, zbierał, jak rozpierzchły tabun, wzdrygał się, wstydził i ze zdwojoną energją rzucał się do pracv.
— Boże, weź mnie w opiekę! — szeptał z rozpaczą.
W sobotę uwolnił się wcześnie, przebrał i ruszył pieszo do parafji. Stary modlitewnik do serca przyciskał i kwapił się, aby przed nocą stanąć na miejscu.
O zachodzie słońca mijał Lipowiec, który przez tych lat parę stał się istną twierdzą olbrzymich murów, odymionych i bezustannie huczących. Opodal mieszkania robotników tworzyły jakby miasteczko. Drogi dojazdowe były brukowane, ruch ogromny.
Rzeka, stanowiąca główny motor, ściśnięta tamami, zamknięta szluzami, huczała i wrzała jak ukrop, rozlewając się poniżej fabryki szeroko.
Tam — to wygodne jezioro otaczały magazyny i przystań dla Ablowych berlinek. Dwie właśnie ładowano mąką, i Dyzma chwilę przypatrywał się z zajęciem kursom wagoników między składem i statkiem. Ludzi mnóstwo snuło się po drodze do osady, była to godzina zmiany, gdyż pewne warsztaty działały i w nocy.
Brück włożył miljony w przedsiębiorstwo, ale też skrzętnie je teraz wydobywał. Lipowiec leżał na stoku, schodził ku kotlinie, która się znowu wznosiła trochę dalej, w lasach, niby wianek ją otaczających.
Nim Dyzma dotarł do skraju lasu, zmrok zapadł, i cała fabryka zajaśniała światłem. Stanął i spojrzał poza siebie. Te tysiące świateł i stłumiony, ale jeszcze potężny huk dziwnie go smutno nastroił.
Potęga.. tak... I cóż po niej? Jutro może umilknąć i umrzeć; zostaną po niej rumowiska i rozpacz właścicieli. Olekszyc może duma ciężko nad bankructwem, Brück u biura rachuje cyfry, wertuje kursa giełdowe, w wiecznym niepokoju i gorączce żywot trawiąc. Dziewczynka wątła i blada za miljony zdrowia nie odzyszcze; Max dla interesu żeni się bez uczucia i już nigdy swobody ani szczęścia nie zazna. Twarze ich wszystkich są zamyślone i poważne. Młodzi tak prędko nabierają wyrazu starych. Rudolf naprzykład.
— Tak... i Holendry także. Grozi im brak opału, konkurencja cen roboczych. Fust i Rudolf nie uśmiechają się nigdy. Rysy ich są twarde, głos nawykły do strofowań i — rozkazów.
Wszystkie złudy i marzenia Dyzmy poczęły pierzchać. Zapatrzony w tę potęgę miljonów, począł się uśmiechać, rozjaśniać, jakby triumfem.
Odwrócił się i poszedł swą drogą, wśród gęstego brzeźniaku, w którym słowiki głuszyły się wzajem, a balsamiczny zapach liści wiosennych napełniał rzeźwością płuca.
— Rdza i mól psują, złodzieje wykupują i kradną... — zamruczał do siebie, przyciskając do piersi modlitewnik.
Nazajutrz wracał tąż drogą w samo południe. Lekko mu było na sercu po mszy i spowiedzi; w brzeźniaku miły cień chłodził po cieple końca kwietnia. Szedł więc raźno i śpiewał z całych płuc.
Wtem urwał piosenkę. Na drodze stał powozik spacerowy, Zaprzężony parą kuców tarantów, a obok drogi, na wrzosach, które pokryto dywanami, siedziała Hertha Brück z swą Angielką.
Ścieżka była o parę kroków. Chłopak mijając, czapki uchylił.
— Dzień dobry! Jaki pan ma czysty, silny głos! Co za szczęście móc tak śpiewać! — zawołała dziewczyna.
Uśmiechnął się i przystanął.
— Ja się tu wybrałam posłuchać ptaszków i odetchnąć powietrzem wiosennem! — mówiła dalej. — W ogrodzie przy domu łoskot i dym wypłoszyły słowiki i wonie. A pan skąd idzie?
— Z kościoła.
— To daleko?
— Trzy mile.
— O! I pieszo pan ten kurs odbył, dzisiaj?
— Nie. Wczoraj wyszedłem; nocowałem u proboszcza.
— Pan katolik?
— Tak.
— We Włoszech bywałam na waszych nabożeństwach. Mniej się modlicie do Boga, niż do świętych. Wierzycie w cuda, w relikwje, w zabobony. Przecie to ustanowione dla prostoty i pierwotnych umysłów! Zdrowy rozum temu przeczy, wykształcenie burzy. Przez ośmnaście wieków postępu nie może wystarczyć jedna reguła.
— Mędrzec jeden rzekł: „Nie jest wiarą, gdy wierzymy w dorzeczne: to rozum i nauka, — ale wiarą jest, gdy wierzymy w niepojęte“. Gdybyśmy nie czcili Świętych i Najświętszej Panny, toby pani nie miała przyjemności zwiedzania starych włoskich świątyń i klasztorów, nie zachwycałaby się freskami i obrazami, o których mi pani tak pięknie opowiadała wtedy, gdym spędził wieczór w Lipowcu. Ściany byłyby nagie, jak wasze kościoły.
— To prawda; nie byłoby sztuki średniowiecznej... tylu arcydzieł! — szepnęła.
— Na drugi zarzut pani powiem, że prawda jest jak Bóg nieśmiertęlna. Ośmnaście wieków niczem jest dla niej i ośmdziesiąt minąć może, a ona każdemu wystarczy, kto ją ukocha, usłucha i spełni.
— Tak, ale gdzież ona? — szepnęła dziewczyna.
— Piłatowe słowo! — westchnął Dyzma.
— A czyż go pan sobie nigdy nie zadawał?
— Nigdy! Boże broń! Czyż żołnierz w szeregu pyta wodza o jego plany i cele? Ja żołnierz jestem i sługa. Moją prawdą jest mój sztandar.
Hertha zdumiona badawcze oczy utkwiła weń i patrzała tak długo na pięknego apostoła.
— Jest na Kapitolu w Rzymie obraz Gwidona Reni’ego — rzekła po chwili. — Postać na globie w błękitno-srebrzystym kolorycie Reni’ego. Pół-duch, pół-człowieka, nazywa się obraz „Świetlana dusza“. W tej chwili pan mi ten obraz przypomniał. Co za szczęście tak wierzyć? Panu pewnie śmierć niestraszna?
— Nie. Myślę, że wtedy jak ptak polecę.
— Złudzenie! Bo jej pan blisko nie czuje... Ja się jej tak boję, tak boję, chociaż grzechów ciężkich nie mam. Brr!
— Nie umrze pani prędko!
— Skąd pan wie?
Chłopak poczerwieniał nagle, jakby się spostrzegł, że posunął się za daleko; zapomniał o dzielącym ich socjalnym przedziale. Przytem od pewnego czasu Angielka przerwała czytanie i przysłuchiwała się ich rozmowie.
— Pani się zagniewa, żem tak śmiało mówił.
— Dlaczego? Pan myśli, że dotąd zachowane jest pana incognito? Wiem, że pan jest siostrzeńcem pana Fusta i człowiekiem mego towarzystwa, bawiącym się w wyrobnika. Czemu pan to zataił... wtedy?... Miałam żal do pana.
— Siostrzeńcem pana Fusta jestem przypadkiem, a wyrobnikiem z powołania i zamiłowania. I uroczyście panią zapewniam, że położenia mego nie zamieniłbym na żadną światową potęgę i chwałę. Dlategom o swem pochodzeniu nie wspomniał, ani o niem kiedykolwiek myślę. Jestem bardzo bogaty — bo szczęśliwy!
— Zupełnie!
— Spodziewam się być szczęśliwszym dopiero po śmierci.
— Więc pana nędze tego świata nie bolą?
— Co to za nędze? Marne kilkadziesiąt lat! Co one znaczą? Jedno tchnienie, jedno westchnienie.
— Pan jest straszny człowiek. Więc i powaby tego świata niczem są dla pana? Nie zna pan uczuć, i marzeń, i pragnień.
— Owszem, pani. Mam babkę starą, którą czczę, mam siostrę, którą nad wyraz kocham, i brata, któregom chował, jak syna. Ich troje dał mi Bóg, aby wiek życia prędzej przeminął. Potem odnajdziemy się po śmierci — na trwałe życie.
— Czemu pan księdzem nie został?
— Nie było mi przeznaczone. Dał mi Bóg inne obowiązki!
— I zawsze pan będzie mechanikiem w Holendrach? To niemożliwe!
— Zawsze będę pracował i podlegał.
— Niech pan przyjmie propozycję mego ojca. On pana poznał i wysoko ceni.
— A ja chcę, żeby mnie pan Ulm poznał i cenił.
— Pan jest święty.
— Ja tylko staram się być chrześcijaninem.
Angielka przemówiła, namawiając do powrotu. Hertha powstała z westchnieniem.
— Będę musiała myśleć o panu! — rzekła z uśmiechem. — Nie powiedział pan ani jednego banalnego wyrazu, same nadzwyczajne.
Chłopak się skłonił i ruszył swoją drogą.
Konie szybko uniosły Herthę i wnet stracił ją z oczu. Już nie śpiewał, tylko marzył, jakby to cudnie było, gdyby odzyskała zdrowie duszy i ciała!... Postanowił za nią pacierze odmawiać i z dziecięcą prostotą patrząc w niebo, szepnął prosząco:
— Przyjmiesz zamianę, Najświętsza Panienko!
I czuł się w tej chwili opiekunem chorej dziewczyny i bardzo jej bliskim.
Potem olbrzymi, huczący Lipowiec myśli jego skierował do rzeczy ziemskich, i machinalnie zszedł z drogi w las, ku owemu fatalnemu zakrętowi rzeki. Chciał go zobaczyć.
Szum kierował jego kroki; wreszcie stanął na brzegu. Rzeczywiście, ujrzał naprzeciw gromady kamieni, łozy i pale pobite, między któremi woda wrzała, obryzgując je białą pianą, rosnąc ponad przeszkody. Co wiosna to się powtarzało; potem opadała woda i koszono zagrożone łąki.
Dyzma stanął i patrzał. Wieczór był cichy. Wobec melodji i woni przyrody zapomniał o celu swej wycieczki, dał się kołysać urokowi tej ciszy leśnej i grze światła na wodzie. Krzaki zatrzeszczały tuż za nim i ukazał się jeździec, stępo przedzierający się przez gęstwinę. Gdy był tuż za nim, Dyzma się odwrócił i poznał Olekszyca.
Obaj zdziwili się i przestraszyli. Olekszyc odrazu przeczuł, że chłopak wszystko wie.
— A, dobry wieczór! Co ty rybołówstwem się bawisz? — zawołał, prędko się opamiętawszy,
— Ej, nie, wstąpiłem po drodze. Ślicznie tu.
— Phi! Jak kto lubi; ja wolę ruch i ludzi. Zajechałem, bo mi doniesiono, że są tu dzikie gęsi. Mam prawo na polowanie w tych lasach, a raczej w tych krzakach, bo Holendry już wypaliły swoje lasy.
Spojrzeli na siebie i Dyzma się dziwił; że Olekszyc przecie nic nie podejrzywa. Abel się omylił, mówiąc, że on wie, co grozi.
— Ależ tu obfitość komarów! Czy zostajesz?
— Nie, już wracam. Powiedz mi co o Franku!
— A cóż? Dobrze idzie. Za dwa lata sprowadzę go tutaj sobie do pomocy.
— Za dwa lata i Elżunia skończy nauki.
— Prawda. Będzie miała lat szesnaście. Sprawisz nam wesele.
— Jeśli ona zechce.
— Oho, zaczynasz się cofać! Myślałem, że będziesz lepiej pamiętał o pewnych między nami zobowiązaniach. Czy ty wiesz, ile mnie Franek kosztuje?
— Pewnie bardzo wiele.
— Do końca wydam na niego trzy tysiące.
Dyzma stęknął i pobladł.
— Ano, to ci będę dłużny, ale siostrą płacić nie mogę. Ona mi najdroższa.
— Czy myślisz, że nie będzie ze mną szczęśliwa?
— Myślę, bo ty ze świętych rzeczy drwisz, więc i kochać nie potrafisz.
— Jest kazanie! A ja ci powiadam, że potrafię lepiej od ciebie. Powiedz, czyś ty kiedy choć pocałował dziewczynę?
— Nie.
Olekszyc tak się śmiał, że aż mu binokle spadły z nosa.
— Idźże, niech ci babka nos utrze, a mnie nie praw andronów o tem, czego nie rozumiesz. Co ty zatem robisz ze swoją Teofilą?
— A dajcie mi raz spokój z Teofilą! Abel się z nią żeni! — zawołał zniecierpliwiony Dyzma.
— Nasz berliniarz! A ty mu będziesz drużbował... To wyśmienite!
Wydostali się z lasu na drogę i zatrzymali się przed rozstaniem.
— Cóż? Kiedy się do nas przenosisz? — spytał Olekszyc.
— Nie mam wcale zamiaru.
— Aha, pilnujesz starego Fusta. Dobrze robisz. Gdy stary klapnie, Rudolf sprzeda Holendry Brückom. Wtedv będzie wielka konkurencja o posady. Wcześniej się tedy wycofaj!
— Tak mało potrzebuję, że nie mam poco o lepsze miejsce się ubiegać!
— A możeś słyszał, że Fust zapisał Holendry Elżuni? Glejberson na to przysięga, wszyscy gadają, tylko Rudolf i panna nic nie wiedzą!
— Brednie! Plotki! Wymysły! — burknął Dyzma. — Nie mieszajcie nas w te sprawy!
— Zobaczysz! Ot, kiedy brednie, to ustąp mi swych praw do spadku. Dam ci w tej chwili tysiąc rubli.
— Nie mam czego sprzedawać. Dajcie mi raz spokój! Utrapienie z tym spadkiem, który jest tylko w waszych głowach!
— Wasz stary posunął się bardzo temi czasy. Uważałeś?
— Rzadko bywa w fabryce, a ja rzadko w kantorze.
— Okrutna będzie awantura, gdy umrze. No, do widzenia!
Cmoknął na konia i oddalił się w stronę Lipowca, zupełnie uspokojony, że bytność Dyzmy przy zakręcie rzeki była przypadkową.
— Ten manjak pewnie tam odmawiał pacierze, a jam się omal nie zdradził. Ale Abel wie, czuję to, jeśli się dowie Glejberson, przepadliśmy. Gdyby to Fust prędzej umarł, a Rudolf sprzedał Holendry! Ale to być nie może. Kryszpinowie będą w tej sprawie. Franek mój, Elżunię dostać muszę. Dyzmę trzeba namówić na księdza, żeby nam nie bróździł. Podpisze zrzeczenie się z przyjemnością. W tedy pogadam inaczej z Brückiem. Ba! Gdyby Dyzma umarł, byłoby jeszcze lepiej, ale to byłby wielki los. Trudno, chłop jak dąb. Tamten prędzej może klapnąć, bo kaszle! W każdym razie interes ja mam w ręku; ze mną się będą ci wielcy rachowali. Ależ ten Fust trwa i trwa!
I tak pan dyrektor Lipowca, upojony świetną nadzieją, rósł w swem marzeniu, potężniał, zbierał miljony — i gdy wreszcie stanął przed swem mieszkaniem i stajennemu oddawał konia, zakończył w myśli:
— To wszystko wreszcie będzie moje!
I czuł się wielkim, bardzo wielkim mocarzem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.