Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARCIN PODRZUTEK
CZYLI
PAMIĘTNIKI POKOJOWCA
PRZEZ
EUGENIUSZA SUE
SPOLSZCZONE
PRZEZ
TŁUMACZA TAJEMNIC LONDYNU.
Tom Pierwszy.

WARSZAWA.
Nakładem S. H. Merzbacha, Księgarza
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.

1846.






WSTĘP.

1.
Podwójne łowy.

Okolica Solonii, w któréj rozciągają się z północy ku południowi departamentu Loiret, Loir i Cher, tworzące część tak zwanéj niziny Soldry, nosi na sobie właściwe piętno. Ujrzysz tu same prawie obszary niezmiernych lasów jodłowych, gdzieniegdzie przerznięte wielkiemi płaszczyznami piasku, lub torfowéj ziemi, w czasie przyboru rzek i strumieni zawsze prawie wodą zalane. Daléj znowu obaczysz rozległe stawy, otoczone gęstemi krzaki tataraku i kwitnącego sitowia, ponad któremi krążą kuliki, czajki, i inne wodne ptastwo. Tu i owdzie tylko zielona łąka, wyglądając z pośrodka gęstych krzaków młodocianego dębu, urozmaica jednostajność tego krajobrazu.
Trudno wyobrazić sobie melancholijną ciszę tych okolic, których horyzont ograniczają czyli raczéj tworzą rozłożyste lasy jodłowe; czasami tylko zakłóci ją uderzenie siekiery obalającéj drzewo, ale i ten odgłos wnet tonie w głuchém milczeniu. Lecz skoro wiatr zawieje, skoro się tylko poruszy, wtedy trące się wzajem gałęzie drzew z trzaskiem szeleszczą, a las szumi długo, ponuro, niby dalekie bałwany rozhukanego morza. Chceszli napawać się widokiem majestatycznym, wyjdź za las i przypatrz się zachodowi słońca, kiedy powoli kryje się po za niedoścignione okiem, gładkie jak morze i tylko różowém zielem lub zieloną trzciną pokryte równiny, któremi powiéw wieczornego wiatru, niby zielonemi kwiatami zasłanym kobiercem łagodnie porusza.
Drapieżne ptaki, ci zwykli mieszkańcy wielkich samotnych lasów, sępy, orły, sokoły i jastrzębie żyją tu równie gromadnie jak i ptastwo wodne.
W zimie szczególną cechą téj okolicy jest jednostajna i posępna zieloność tych sosnowych i dębowych lasów, miejscami tylko przeplatanych młodemi zawiłami jodły lub brzozy, i wśród których znajdują się zawsze łożyska lisa, sarny lub wilka; gdzie często zabiegają jelenie i dziki sąsiednich lasów.
To téż ta okolica jest obiecaną ziemią myśliwych i ukradkowych łowców, bo tu napotkasz obficie zająca, czerwoną kuropatwę i bażanta, znajdziesz takie mnóstwo królików, że począwszy od zamożnego właściciela wioski, któremu ogryzają młode drzewka, aż do ubogiego rolnika, któremu lichą rolę pustoszą, wszyscy wytępiają ich jak dotkliwą plagę kraju.
Przy końcu października 1845 roku, w piękny dzień jesienny, dwa rozmaitéj powierzchowności orszaki ciągnęły naprzeciw siebie środkiem obszernéj równiny, od północy drobnemi krzaczki zarosłéj a zakończonéj rozległym, nieprzejrzanym lasem.
Jeden orszak składał się z konnego myśliwca i dwóch pieszych służących, prowadzących na smyczach około trzydzieści zesforowanych psów, najczystszego angielskiego pomiotu (Fox-Hounds) z czarnym, gdzieniegdzie tylko biało lub pomarańczowo nakrapianym włosem. Myśliwiec jechał stępo przewodnicząc psiarni, która dzięki karcącemu harapowi obu pieszych służalców, niby tylną straż stanowiących, postępowała za nim w najdoskonalszym porządku.
Myśliwiec, człowiek blizko sześćdziesiątletni, miał cerę brunatną, czarne, ogniem płonące oczy i włos siwy; ubrany był w strzelecką czapkę z lakierowanéj skóry, bronzowy surdut z jasno-niebieskim kołnierzem, u kołnierza i kieszeni obszyty srebrnym galonem, bóty ze sztylpami i ciemne aksamitne spodnie. Psiarkowie zaś mieli na sobie podobną liberyą, ale miejsce bótów zastępowały u nich wysokie z czerwonawéj skóry kamasze, a przez piersi spadały im połyskujące mosiężne trąbki myśliwskie.
Drugi orszak, jadący naprzeciw piérwszemu, tworzyło cztérech konnych żandarmów, mając na czele wachmistrza, o którego godności świadczyły błękitne, jedwabne, srebrem przeplatane akselbanty.
Byłto człowiek dobrze już podżyły, którego oblicze przedstawiało dziwną mieszaninę głupoty i zarozumiałości. Pan Beaucadet dowodzący wachmistrz departamentalnéj żandarmeryi, z napuszystą miną osadziwszy trójgraniasty kapelusz na śpiczastém czole, na którém sterczały gęste wypukłe brwi, z nosem w górę zadartym, z faworytami wpółksiężyc podgolonemi, z piersią pod błękitnym mundurem i żółtemi liderwerkami wyprężoną, w biodrach ściśnięty pendentem ogromnéj szablicy, poważnie utkwiwszy nogi w wielkie palone bóty, wsparł prawą rękę na biodrze i wolnym krokiem nadjeżdżał, kiedy niekiedy dumném spojrzeniem mierząc siebie i świtę.
Była to, że tak powiémy, urzędowa postać pana Beaucadet: który, jak się sam nieraz chlubił, był jeszcze bardzo miłym człowiekiem, bo mimo dojrzałego wieku, nie wyrzekł się jeszcze chęci przypodobania się, a sława jego miłostek rozlegała się od Salbris aż do Romorantin; że zaś obywatelskie i zarazem wojskowe obowiązki pana Beaucadet, nieczułego narzędzia prawa, zniewalały do zachowywania pewnéj powagi, przeto dla tajemnych miłostek przybierał charakter obłudnego a niesfornych obyczajów wiejskiego sołtysa. Słowem, postać pana Beaucadet przedstawiała doskonały obraz dumnéj i zadowolonéj z siebie głupoty.
Ponieważ strzelcy i żandarmi dwoma, naprzeciw siebie wiodącemi drogami nadjeżdżali, koniecznie zatém spotkać się musieli w pobliżu młodych zarośli graniczących z gęstym lasem i otwartą równiną.
— Ach! otoż i pan Beaucadet, rzekł z widoczną niespokojnością stary myśliwiec do swych dojeżdżaczy, zatrzymując konia u krzyża na roztajnéj drodze; wypada grzecznie powitać tak zacnego żandarma, bo widzicie, chłopcy, żandarma wszędzie się wita; on to bowiem w niedzielę pełni po szynkowniach policyjną służbę.
Pan Beaucadcet wkrótce nadjechał, wstrzymał konia obok starego myśliwca, a obracając się ku niemu, zarozumiale, poważnie i zarazem żartobliwie spytał:
— O! ho! już widzę, zamyślacie, ojcze Latrace, ścigać dzikiego zwierza przez wszystkie góry i doliny tego lasu?
— Zbytek grzeczności, mości Beaucadet, odpowiedział myśliwiec przykładając rękę do daszka swojego kaszkietu; zwierzę które ułowić zamierzamy nie jest tyle dzikie, jak raczéj chytre.... myślimy poprostu założyć na lisa, i mam nadzieję że nam nie ujdzie, skoro tylko przybędzie pan hrabia, jego syn i całe towarzystwo.
— Ach! więc tutaj macie się zebrać?
— Tak, panie Beaucadet, i dla pana który, jak głoszą, miłujesz płeć piękną, znajdzie się w towarzystwie pana hrabiego świeża i ładna zwierzynka.
— Mężczyzną jestem, dla tego téż wymawiać się nie mogę nieznajomością praw.... miłości, napuszyście odrzekł pan Beaucadet, dumny, że mógł przytoczyć ten prawny ustęp, który często powtarzać lubiał. Ale o jakiéjżeto zwierzyńce wspomniałeś, ojcze Latrace?
— Są to sąsiadki pana hrabiego, pani Wilson i jéj córka.
— Aha! to te Amerykanki, siostra i siostrzenica tego grubego jak beczka jegomości, co to niedawno przybył w nasze strony... powiedział pan Beaucadet, zalotnie mocując na głowie trójgraniasty kapelusz. Obaczymy..... mówią, że nieszpetne sobie; pojadę zawizować świadectwa tych Amerykanek i sprobuję... nieco rzucić na nie okiem zukosa.
— To pan widzę myślisz zaniedbać tę małą Bruyère? ze złośliwym przycinkiem odrzekł stary strzelec.
— Kto to jest, ta jakaś Bruyère? lekceważąco spytał Beaucadet. Bruyère? ta co pasie indyki na folwarku Grand-Genevrier, ta mała dziewczyna, nie większa od mego botforta, co z swém wielkiém obłąkaném okiem i wieńcem na głowie wygląda jak istna waryatka, a którą ci głupcy Solończycy mają za małą czarownicę lub coś podobnego? No, ojcze Latrace, chyba mniemasz żem godzien należeć do dwunożnéj trzody téj pasterki, skoro mi takie rzeczy prawisz.
— Cóż znowu, mości Beaucadet? z drwiącą spokojnością odpowiedział stary myśliwiec, dajże pan pokój, taki znawca i lubownik, a zapiera się. Przecież sam nieraz, ani dziesięć razy słyszałem jak pan utrzymywałeś, że na kilkanaście mil wkoło nie masz milszego dziewczęcia jak ta Bruyère, mimo jej nizkiego wzrostu?
— Nadużywałem waszéj łatwowierności, ojcze Latrace.
— Hm, mówią jednak w okolicy, że widywano jak pan wachmistrz w tych wielkich bótach, ciągnąc konia za sobą, biegałeś po łące aby dopomódz małéj Bruyère w spędzaniu jéj indyków?
— Ja?
— Tak, mości Beaucadet, dodają nawet, że raz, kiedyś pan chciał mimo woli małéj Bruyère, poswywolić z nią trochę, dwa największe indyki, o których mówią, że je zaczarowała, a które są tak złe że bronią jéj jak psy, skoczyły panu do oczu; a nawet nos panu straszliwie pokaleczyły, mimo żeś pan dzielnie pałaszem odpierał razy ich dziobów; a tymczasem mała Bruyère, śmiejąc się na całe gardło, uciekła.
Pan Beaucadet zmarszczył brwi, podniósł wyżéj swój zadarty nos, i przybierając niby żartobliwy uśmiéch, odrzekł zwykłym sobie poważnym głosem:
— A to coraz pocieszniéj! Ja, ja miałem walczyć z indykami, miałem być od nich pokonany i podziobany, bom chciał poswawolić z jéjmościanką ich pasterką! — Dosyć tych żartów stary figlarzu; mówmy o czém inném. A więc pan hrabia powrócił? Czy długo zabawi w tych stronach?
— Na honor, nie wiem; pan hrabia zwykle mało mówi; skoro powie: zrób to! prawie nic więcéj nie doda; zbyt to dumny i surowy człowiek.
— On! pan hrabia! bardzo wierzę — z uczuciem zadziwienia zawołał pan Beaucadet. Jestto wzór ziemskiego właściciela, nie więcéj jak działowa kula czuły na każde jeżeli, lecz, ach! o Boże! zawsze opierający się na swojém prawie, słuszności i własności. O! ten człowiek nie robi ceremonii, i już ze dwadzieścia razy sprawił mi przyjemność, że tych urwisów Solończyków pakować kazał do aresztu, za to, że w jego lasach suche gałęzie zbierali... Czcigodny to mąż, nie dla swoich suchych gałęzi, ale dla szacunku saméj rzeczy... Tak jest, ja cię poważam! ty surowy dziedzicu! — silnie niby wzdychając dodał pan Beaucadet. A jeżeli znowu chce, jaki wyraz umie nadać swéj twarzy! Są ludzie gotowi kosztem własnéj kieszeni opłacić przyjemność posiadania takiéj powierzchowności, byleby złoczyńcy przed niemi drżeli. Przyznaj sam, ojcze Latrace, że obok hrabiego, młody wice hrabia, jego syn, wygląda jak niewieściuch.
— Prawda, że pan hrabia, nie ma w sobie tego co to nazywają delikatnością; jednak jestto człowiek sprawiedliwy: choć nikomu nie przepuści, ale niesłusznie też nigdy nie karci. A przytém mówią; że dawniéj miał być bardzo dobrym, i że w uprzejmości nikomu wyprzedzić się nie pozwalał.
— Pan hrabia... dobry człowiek?... nadużywasz mojéj szczerości, ojcze Latrace.
— Tak dalece był dobry, że dla tego okazał się aż za słaby...
— Pan hrabia... słaby?... nadużywasz mojéj łagodności, ojcze Latrace.
— Lecz ni ztąd ni zowąd pan hrabia nagle z baranka przemienił się w wilka.
— Pewno mu musiano za nizko przystrzydz wełnę?
— Być może; zresztą namiętnie lubi polowanie, a ta namiętność starczy za wszystko, śmiejąc się rzekł Latrace.
— Dodajmy, że każdy myśliwy okrutnym jest dla łotrów, którzy ukradkiem w cudzych kniejach polują; czego najlepszy dowód mamy na tym nikczemniku Béte-puante[1] jak się słusznie nazywa; ale niech się chwali jak chce, że mi się ciągle wymyka... chyba nie będę wachmistrzem Beaucadet, jeżeli go prędzéj lub późniéj nie dostanę w moje ręce.
— I dobrze pan uczynisz — rzekł strzelec, a po twarzy jego przebiegł wyraz niespokojności; bardzo dobrze, hrabia panu mocno będzie za to obowiązany, bo téż łowy passyami lubi.
— Dalibóg! zawczoraj przyjechał, a dziś już jest na polowaniu.
— Co pan chcesz, panie Beaucadet; już blizko ośm miesięcy, jak ani hrabia, ani jego syn nie dotknęli się broni, nie zasłyszeli odgłosu myśliwskiéj trąbki, bo w marcu jeszcze, zaraz po zamknięciu polowania ztąd odjechali... inaczéj, mości Beaucadet, panbyś pewno nie zrzekł się przyjemności spisania protokułu, gdyby kto po 12 marca polował.
— To też szczycę się i chlubię tém, że umiém wzbudzić szacunek dla prawa, którego jestem uosobieniem. Z dniem 12 marca zamykają się łowy, każdy winien o tém wiedziéć, bo jak mówi prawodawca: nieznajomość prawa nikogo nie uniewinnia... wytrawny to był człowiek ten prawodawca!.. nawiasowo i z figlarnym uśmiechem dodał pan Beaucadet; ja, to co dzień powtarzam tym hołyszom, solońskim wieśniakom, kiedy mi płaczliwym głosem mówią: „Ależ, panie Beaucadet ja nie wiedziałem, że tego robienie wolno. Ja nie mogę znać prawa, bo mi go nigdy nie odczytywano, a sam czytać nie umiem.”
— W rzeczy saméj skoro kto czytać nie umie — powiedział stary myśliwiec potrząsając głową, — a skoro mu prawa nigdy nie odczytywano... to jakże ma je znać?
Jeden żandarm z orszaku, stary wojak rubasznéj, otwartéj miny, zdobny blizną na twarzy, szewronem na ramieniu, i czerwoną wstążeczką w pętlicy, nieraz już wciągu rozmowy swego przełożonego z myśliwym, wzruszył ramionami, a na końcu korzystając z przywileju jaki mu nadawała, lub na jaki pozwalała długoletnia służba, nieco z przyganą odezwał się do wachmistrza.
— Ale my tu czas na gawędce tracimy, a obława nasza zupełnie chybić może.
— Cicho w szeregu!... rozkazująco zawołał pan Beaucadet przez ramię spoglądając na przerywającego mu żołnierza.
— Warto téż było trudu... kazać nam nabijać karabiny i pistolety! — mruknął nieukontentowany stary wiarus.
— Obława? nabita broń? — rzekł zdumiony strzelec. — O! rozumiem, dodał po chwili, — pewno wpadliście panowie na ślad jakiego łotra, jakiego wykradacza zwierzyny.... a może Bêtepuanta?....
I znowu na twarzy starego myśliwca zabłysła lekka obawa.
— Łotra? wykradacza?.. pogardliwie rzekł wachmistrz — Ej, cóż znowu!... zwierz którego ja chcę osaczyć tak się ma do łotra lub kontrabandzisty, jak dzik lub wilk do lisa, którego upolować zamyślasz, ojcze Latrace — dodał pan Beaucadet; ale ja się nie spieszę z założeniem sieci, a to dla pewnych powodów.
Nim przystąpimy do dalszego ciągu naszéj powieści, przypominamy czytelnikowi, że scena obecna miała miejsce prawie obok gęstych zarośli, ponad któremi wznosił się wysoki las jodłowy.
— Ścigasz pan zatém jakiegoś wielkiego złoczyńcę? spytał myśliwy.
Pan Beaucadet, któremu nagle coś na myśl przyszło, zamiast odpowiedziéć, zapytał myśliwca:
— W któréj części lasu będziecie polowali?
— Nasz lis jest w drugiéj części lasów Aubepinu.
— A to podobno tam gdzie te wielkie skały i największa gęstwina? z zajęciem dokończył wachmistrz.
— Tak panie Beaucadet, prawdziwa knieja dzików... na pańskie usługi; taka gęstwina, że i psom trudno tam będzie dostać się...
Po krótkim namyśle wachmistrz zawołał:
— Mój zbieg pewnie jest tam, nie gdzieindziéj! Dziś rano o świcie jeden leśnik widział w tamtéj stronie człowieka w łachmanach, którego rysopis zgadza się zupełnie z moim zbójcą, a że nie ośmieli się wyjść z lasu wśród białego dnia, przeto równie pewny jestem że go schwycę, jak ty, ojcze Latrace, że osaczysz swego lisa.
— Skoro tak, panie Beaucadet, na cóż czekacie, na co odwlekacie poszukiwania?
— Czekam na jednego z moich ludzi, który mię o rozpoczęciu obławy zawiadomi; wtedy z trzech stron obstawimy mojego zbójcę i zapędzimy go ku brzegowi lasu gdzie ja z moimi żandarmami czuwać będę.
— I od kiedyżto w naszéj okolicy znajduje się zbójca?
— Widzę że od kilku dni nie musiałeś być w Salbris?
— Nie.
— Dla tego téż nie czytałeś u burmistrza rysopisu tego złoczyńcy?
— Nie, panie Beaucadet.
— No, to ja ci go przeczytam. Skoro go spotkasz, przy pomocy twych dojeżdżaczy będziesz mógł go przytrzymać. — Słuchajże ojcze Latrace i wy chłopcy słuchajcie — dodał pan Beaucadet, obracając się do przystępujących bliżéj dojeżdżaczy.
Tu wachmistrz wydobył papier z olstrów i czytał co następuje.

Rysopis tak zwanego Bamboche.

— Szczególne nazwisko, rzekł Latrace.
— Sprawiedliwość nie znając go pod prawdziwym nazwiskiem, zniewolona jest zniżyć się do tego stopnia, że obecne tylko ogłasza — odpowiedział pan Beaucadet, i czytał daléj:
„Więźniowi temu, którego prawdziwa nazwa ani poprzednie życie nie jest znane, udało się, w nocy z 12 na 13 października, ujść z więzienia w Bourges, gdzie zamknięty był jako obwiniony o podwójne morderstwo. Wszelkie okoliczności naprowadzają na myśl, że zbrodzień znalazłszy schronienie w lesie Romorantin, gdzie tylko co nie został pojmany, zaszedł do lasów i borów rozciągających się w okolicy Vierzon, Salbris i Laferté-Saint-Aubin.
„Obwiniony, ma lat około trzydziestu, herkulesową siłę i niezwykłą śmiałość, wzrostu pięć stóp siedm cali i dwie linie, włosy mimo młodego wieku prawie siwe, brwi ciemne, czoło szerokie, otwarte i nieco łyse, oczy szare i okrągłe, nos orli, usta zwyczajne, brodę czworokątną, twarz długą, policzki mocno wystające, cerę czerwoną”.

Szczególne znaki.
„Zbieg ten ma na lewéj piersi błękitne i czerwone wykłócie, przedstawiające dwa serca strzałą przeszyte, nad niemi trupią główkę, a pod spodem dwie skrzyżowane szpady związane czarną wstążką, na któréj wypisane są czerwonemi literami następujące wyrazy:
Baskina aż do skonu.

Jéj miłość, lub śmierć.

15 Lutego 1826.”
— Baskina? i to także jakieś dziwne nazwisko, przerwał myśliwiec.

— Nazwisko, zaiste godne wyrycia na piersiach, złoczyńcy zwanego Bamboche, odpowiedział żandarm, Baskina[2]! To mi nazwisko!
— I potém, sam pan przyznaj, mówił znowu myśliwy, że skoro Bamboche jeszcze w roku 1826 poprzysiągł pannie Baskinie dożywotną miłość, to bardzo młodo musiał się zakochać, bo kiedy teraz ma lat trzydzieści, to chyba tę dozgonną miłość zaprzysiągł w dziesiątym lub dwunastym roku życia.
— Złoczyńca wcześnie się zakochał, — nie dziwi bo téż wczesne miłostki najczęściéj do złego prowadzą; poważnie rzekł pan Beaucadet i przystąpił do dalszego wyliczania szczególnych znaków objętych rysopisem zbiega.
„Na prawéj jego piersi znajduje się również drugie czerwone i czarne wykłócie, przedstawiające dwie złączone ręce, pod któremi podpisano:

Przez całe życie braterska przyjaźń

dla Marcina.

10 Grudnia 1825.”
— Do licha! pan Bamboche jeszcze pierwéj zawarł związki przyjaźni aniżeli miłości, zawołał Latrace.

— Musi to być taki zbój jak i on, wychowali się zapewne u jakiego starego rabusia... Oni tam już z piersi mamki zbrodnię wyssali!.... nauczyli się też czego dobrego niepoczciwce! odpowiedział wachmistrz, i znowu czytał daléj:
„U spodu tych wyrazów dostrzedz można jakąś szczególną pręgę, która najwłaściwiéj da się przyrównać do karbu piekarskiego; na téj prędze tworzącéj podwójną niebieską linię, znajduje się pięć małych czerwonych, ukośnych i nieregularnych nacięć, mających blizko czwartą część całéj długości.
„Nieco poniżéj piątego żebra, z prawéj strony piersi, widać bliznę z postrzału, a dwie głębokie blizny, pozostałe po ranach ostrém narzędziem zadanych, w dwóch miejscach przerzynają jego prawą rękę.
„Kiedy tego zbiega po raz ostatni w Romorantin widziano, miał na sobie krótką, niebieską, poszarpaną bluzę, stare spodnie pąsowe, jak noszą żołnierze z piechoty, jednę nogę obwinął łachmanami, druga zaś była bosa; w jednéj ręce trzymał zawiniątko okryte kraciastą chustką od nosa, w drugiéj potężną sękatą pałkę którą się podpierał”.
Pan Beaucadet przeczytawszy powyższy rysopis, wetknął go znowu w olstra, i rzekł do myśliwca który od kilku chwil stał zamyślony.
— Spodziewam się, że mego zbójcę łatwo poznać można; niepodobna, ojcze Latrace, abyś swoję zwierzynę chciał brać za moję; ale o czémże, u djabla, tak dumasz?
— Myślę, powoli i z widoczném zadziwieniem odrzekł stary strzelec, że to jakiś szczególniejszy wypadek.
— Jaki wypadek?
— Ze pański zbójca ma wykłótą na piersiach braterską przyjaźń dla Marcina.
— Cóż w tém tak dziwnego ojcze Latrace?
— Hm... bo nowy pokojowiec którego pan hrabia z sobą przywiózł... nazywa się Marcin.
— Do pioruna!... zawołał pan Beaucadet, unosząc się z zadziwienia, na strzemionach.
Po chwili namysłu, dodał żandarm, znowu zwracając mowę do myśliwca:
— A więc nowy pokojowiec pana hrabiego de Riveau, nazywa się Marcin?
— Tak jest.
— Od jak dawna zostaje on w służbie u pana hrabiego?
— Sądzę, że od niedawnego czasu.
— Czyś go widział, ojcze Latrace?
— Widziałem wczoraj wieczór, przyniósł mi rozkazy hrabiego.
— Jakże on wygląda? słuszny? nizki? tłusty? szczupły?
— Piękny i dorodny mężczyzna.
— Ile może miéć lat?
— Tak, około trzydziestu... nie więcéj.
— Jakich oczu? nosa? czoła? ust? brody? szybko pytał wachmistrz.
— Słowo daję, panie Beaucadet, że nie wiem, nie przypatrzyłem się mu tak dobrze, iżbym ci mógł dać dokładny jego rysopis. Już ciemno było kiedy przyszedł do psiarni, i widziałem go tylko przy świetle latarki.
— I mówisz ojcze, że dopiéro niedawno zostaje w służbie pana hrabiego?
— Zapewne, bo kiedym dziś rano przyszedł po mego konia, rzekłem do koniuszego: pan hrabia widzę ma nowego pokojowca? — Zapewne nowego, odpowiedział mi koniuszy.
— Mogę zatém bardzo znakomitą usługę wyświadczyć sprawiedliwości, z namysłem powiedział pan Beaucadet; poprzednie życie mojego zbójcy zupełnie jest nieznane, dobrocią więc lub gwałtem zmuszę do zeznania tego Marcina, którego imię mój zbieg ma wyryte na piersi jako pomnik przyjaźni, i...
— Cierpliwości, panie Beaucadet rzekł myśliwiec przerywając wachmistrzowi, przypomnij pan sobie przysłowie: Niejeden osioł na jarmarku.... nazywa się Marcin; dlaczegożby to, co się stosuje do osła, (nie przymierzając) nie miało się stosować do pokojowca? a potém....
— Cóż potém?
— Zważ pan, że hrabia tak surowy, tyle wymagający po swojéj służbie, nie przyjmie do siebie nikogo, aż pierwéj zasiągnie o nim jak najdokładniejsze wiadomości.
— Cóż stąd?
— Czy pan mniemasz, że człowiek uczciwy, jakim zapewne jest pan Marcin, człowiek zostający w służbie u pana hrabiego, może być przyjacielem zbójcy, którego pan szukasz?
— Obława już rozpoczęta, zawołał pan Beaucadet, przerywając myśliwcowi; bo oto i Ramageau nadjeżdżał.
— Wyżeł? spytał Latrace.
— O! nie, to mój wiarus w palonych bótach, na koniu, odpowiedział Beaucadet, zdala pokazując cwałem nadjeżdżającego żandarma.
— A, no! pomyślnych łowów, panie Beaucadet, rzekł myśliwiec.
— Czy tak? a ja właśnie na was liczę ojcze, bo myśliwi dopomagać sobie powinni. Mam nadzieję że przyjdziecie mi w pomoc, gdybyście mojego zbiega spotkać mieli.
— To się rozumie, panie Beaucadet, a że pan, tu na brzegu lasu zostajesz, chciéj przynajmniéj krzyknąć porządnie w razie gdy mój lis tu wyskoczy i zechce się dostać na równinę....
— Bądź pan spokojny, przeczuwam, że mi łowy pójdą pomyślnie, a może nawet uda mi się podwójny połów, jeżeli przy jednéj sposobności schwycę tego łotra kontrabandzistę, tego urwisa Bête-puanta, który mi się dotąd ciągle wymyka.
Na tę pogróżkę, któréj przedmiotem był kontrabandzista, myśliwiec nie mógł ukryć lekkiéj obawy; uszła ona jednak baczności wachmistrza, całkowicie zajętego przypatrywaniem się galopem nadjeżdżającemu żandarmowi.
Po chwili myśliwiec odezwał się znowu:
— Bo to widzisz pan, na łowach należy myśléć tylko o ściganém zwierzu,.... inaczéj człowiek wraca do domu z próżnemi rękami: upoluj dzisiaj wilka; to jutro będziesz mógł zapolować na lisa.
— Dajże sobie pokój! ojcze Latrace, jesteś stary bywalec, a zapominasz że na obławie strzela się do wszystkiego co tylko wypadnie na nasze stanowisko.... bądź do królika, bądź do jelenia. Jeżeli zatem wypadnie na mnie Bête-puante, to skosztuje moich żelaznych bransoletek. Wiem ja dobrze, że tego łotra wspierają w okolicy, że chultaje solońscy chłopi dopomagają mu w ukrywaniu się i nigdy go nie wydają, bo słychać, że ma miéć jakieś tajemnicze sposoby od gorączki; ale łotr dosyć się już nabujał, czas go w klatkę wsadzić.
W téj chwili zpośród zarośli stykających się z lasem, dał się słyszéć przeraźliwy, głośny i przeciągły krzyk ptaka.
Stary strzelec poczerwieniał i zadrżał.
Wachmistrz zdziwiony tym nagłym krzykiem, podskoczył na siodle, i ciekawym wzrokiem powiódł po zielonych i gęstych wierzchołkach jodeł. To poruszenie sprawiło, że nie dostrzegł ani pomieszania strzelca, ani lekkiego drgania gałęzi w najgęściejszéj stronie młodszych zarośli, przylegających do rozstajnéj drogi; ale téż w jednéj chwili ustało tam wszelkie poruszenie.
— Był to jakiś osobliwszy krzyk, rzekł pan Beaucadet.
— Alboż to pannie poznajesz krzyku solońskiego orła? spokojnie zapytał Latrace. Patrzno pan, jak to on tam leci do swojego gniazda, bijąc skrzydłem po wierzchołkach dębów. Jak pysznie rozwija swe żagle!
— Gdzieto? ojcze Latrace, gdzie?
— O! tam; czy pan nie widzisz, na lewo obok téj krzywéj jodły? O! o! znowu wzbija się w górę. Patrz pan... patrz...
— Jestem jak ociemniały, nie mam wzroku strzelca jak ty ojcze. Gdyby to był mój zbójca, albo ten łotr Bête-puante, oho! o sto kroków poznałbym go. Ale otoż i Ramageau, dowiemy się zaraz o obławie.
W rzeczy saméj żandarm, którego od kilku chwil na równinie widziano, nadjechał i połączył się z orszakiem; koń jego ciężko dyszał, i cały był pianą okryty.
— No! i cóż tam Ramageau? zapytał wachmistrz.
— Obława już rozpoczęta, panie Beaucadet. Wieśniacy wezwani do ścigania zbójcy ze wszech stron otoczyli las Aubepin, zbliżają się, i napędzają go tu ku brzegowi.
— Żandarmi! zawołał Beaucadet, głosem dowodzącego jenerała, który pragnie zagrzać do bitwy swych żołnierzy. Żandarmi! walka wkrótce się rozpocznie, liczę na was! Odwiedźcie kurki u pistoletów; pałasze do ręki... Naprzód!....
I pyszny ze swojego munduru, pan Beaucadet protekcyonalnie skinął ręką myśliwcowi którego zostawił na rostajnéj drodze; sam zaś odjechał na czele pięciu podkomendnych i ustawił ich na brzegu lasu jako przednie czaty.
W czasie gdy pan Beaucadet wykonał te strategiczne rozporządzenia, postrzeżono w dali otwarty powóz, a w nim dwie damy w towarzystwie kilku mężczyzn czerwono ubranych; za pojazdem postępowali słudzy wiodący konie czaprakami pokryte.
— Żywo chłopcy, żywo! zawołał stary myśliwiec do swych towarzyszy, zebrać sfory; nie rozpuszczać psów; oto nadjeżdża pan hrabia z gośćmi.
To mówiąc Latrace zsiadł z konia, oddał go jednemu dojeżdżaczowi, i przygotował się do przyjęcia hrabiego Riveau, swego pana, z należném mu poszanowaniem.




2.
Młody gaj.

Oddawna już rozpoczęto łowy; nachylające się ku zachodowi słońce rozsiało po niebie swe jaskrawe promienie; gęsty liść młodych dębów i wysokie gałęzie jodeł zdawały się odbijać od błyszczącego tła miedzi. Wpośród gęstwiny osłonionéj bujnym powojem, wysokopiennym janowcem, krzakami jeżyny, paproci i dzikiéj róży, słowem, w najodleglejszéj części lasu, w któréj teraz polowano, znajdowała się otwarta przestrzeń, gdzie niegdzie porosłemi mchem urwiskami skał zaległa, a prawie całkiem zasłonięta nierozwikłanemi węzły bluszczu, powoju, i dzikiéj żywiczki.
Głęboką ciszę téj puszczy chwilowo tylko przerywał szum gałęzi jodłowych, lekkim wiatrem poruszanych, lub daleki odgłos trąbki myśliwskiéj.
Nagle dał się słyszéć trzask w poblizkich krzakach: poruszyły się i rozstąpiły gałęzie młodych dębowych latorośli, już żółtym liściem pokryte, i człowiek pochylony, prawie pełzający, wyszedł z gęstwiny.
Był to znany już czytelnikom z rysopisu Bamboche, o podwójne morderstwo obwiniony zbieg z więzienia w Bourges. Licha niebieska bluza jego, to jedyne, cierniami i gałęźmi poszarpane odzienie, w wielu miejscach dozwalało widziéć porosłą włosem pierś i olbrzymiéj siły ramie; sukienne, niegdyś czerwone spodnie, teraz całkiem błotem okryte i poszarpane, dopiéro powyżéj kolan go zasłaniały; nogi i ręce miał poorane krwawemi ranami; z ciężkością oddychał, z twarzy mu pot spływał.
Na chwilę stanął przysłuchując się najmniejszemu szelestowi; potém oparł się o drzewo, nabierał tchu, urwał pełną garść liści, poniósł je do gorących ust i żuł usiłując zgasić palące go pragnienie. Z oczu tego człowieka dzikie tryskało światło, jego siwe włosy, w największym nieładzie spływające po łysém czole, sprzeczne z młodym jego wiekiem i ciemno zarosłą brodą, nadały rysom twarzy jakiś wyraz niezwykły; niedostatkiem i znużeniem pobladłe lica, trwogą i boleścią przemawiały.
Wtém, tuż prawie u stóp zbiega dźwięczny głos zawołał:
Bamboche!
Tak zagadnięty zbójca, zerwał się żywo, zadrżał, oglądał się wkoło nie wiedząc co począć, czy ma uciekać, lub pozostać; ale wnet prędkim ruchem porwał dwa wielkie kamienie, które w jego ręku straszliwą bronią stać się mogły.
I znowu nastała ponura głęboka cisza dokoła.
Bamboche z wzrastającą trwogą spojrzał wkoło siebie. Nagle, jakby z pod ziemi wychodząc, stanął o trzy kroki przed nim człowiek dziwacznie ubrany.
Był on średniego wzrostu, miał na sobie obszerny kaftan i spodnie z wilczéj skóry, czapkę z delikatnego ale gęstego sarniego futra wkoło obwiedzioną borsukowym lampasem; twarz od słońca opaloną, ostremi wiatry, że tak powiem, pooraną, prawie całkiem ukrywała płowa i siwa broda; szare, niespokojne i przenikliwe oczy oświecała, niby wewnętrzna gwiazda, źrenica, zdolna się rozciągać i w nocy przyświecać, jakby nawyknienie do sypiania w dzień a błądzenia nocną porą, rozwinęło w niéj zdolność widzenia w ciemności, jaką posiadają prawie wszystkie zwierzęta drapieżne; mimo to jednak oblicze tego człowieka nie miało w sobie żadnéj cechy zwierzęcości a wcale nie było odrażające. Owszem, na téj twarzy roztropnéj i śmiałéj, częstokroć gorzkim ożywionéj uśmiechem, wyraźne było owe piętno nieopisanéj wielkości, jakiem przywyknienie do niebezpieczeństw, samotności, i burzliwego życia, naznacza czoło człowieka przez sprawiedliwość ściganego.
Czytelnicy domyślą się zapewne, że to był wykradacz zwierzyny zwany Bête-puante, który ukryty w zaroślach przy rozstajnéj drodze, przysłuchiwał się całéj rozmowie myśliwca z panem Beaucadet.
Do chwili nagłego pojawienia się przed Bambochem, Bête-puante ukrywał się w norze, na pięć do sześciu stóp głębokiéj, którą sklepiały zarośla borówek i paproci, a którą leśni złodzieje zasadzką nazywają; Tam łowca, leżąc przez kilka godzin bez najmniejszego ruchu, czatuje na łup, i strzelać może na przechodzącą tuż przed nim zwierzynę.
Na widok Bête-puant’a, Bamboche, mimo całéj swej odwagi, cofnął się przerażony o kilka kroków wstecz; kamienie które dla obrony porwał był z ziemi, z rąk mu wypadły, bądź dla tego że ujrzawszy krótką dubeltówkę jaką kontrabandzista był uzbrojony, przekonał się, iż walka z nim byłaby nierówna, bądź że przeczuwał, iż między położeniem jego jako zbiega, a awanturniczém życiem mieszkańca lasów, jakiś związek sympatyczny istniéć musi.
Wszelako cofając się coraz daléj, nie przestawał mierzyć kontrabandzistę pełnym obawy wzrokiem.
— Nazywasz się Bamboche, umknąłeś z więzienia w Bourges.... obsaczony jak zwierz dziki nie uszedłbyś tym razem.... niosę ci pomoc.... w imieniu.... Marcina.
Usłyszawszy imię Marcina, lica Bambocha rozjaśniły się; jakieś rzewne uczucie wygładziło mu surowo i konwulsyjnie namarszczone rysy, łza przyćmiła groźny blask oczu: założył ręce, a na wpół otwartemi usty, z bijącém sercem, mocno wzdętą piersią, głosem od rozczulenia tłumionym, zawołał:
— Marcin!
Lecz kontrabandzista dostrzegł, że po tym połysku tkliwéj wdzięczności na twarzy zbiega osiadł znowu wyraz niedowierzania; dodał więc jak najspieszniéj:
— Tak jest, Marcin... Basquina... La Levrasse... i...
Bamboche, jakby wyliczenie tych dziwacznych imion dostatecznie dowiodło tożsamość Marcina, przerwał kontrabandziście, radośnie wołając:
— Ach to on... to on na prawdę!
I zapomniał że go natarczywie ścigano, że cudowi tylko winien był ocalenie swoje, że co chwila wpaść może w ręce swych prześladowców.
Ale najmniejsze nawet wzruszenie Bamboch’a, nie uszło przed bystrém okiem Bête-puanta, który nagle ułożywszy rękę w kształt konchy, poniósł ją do swego ucha, i chociaż w téj samotni ciągle jak najgłębsze panowało milczenie, rzekł po krótkiém nadsłuchiwaniu:
— Już idą... jesteś zgubiony!
— Znasz Marcina... a więc powrócił z zagranicy?... wykrzyknął zbieg, ciągle jeszcze zapominając o grożącém mu niebezpieczeństwie.
To wyrzeczenie się samego siebie w tak straszliwéj chwili, wzruszyło kontrabandzistę; odpowiedział więc:
— Marcin jest tu.... wiem że ci wiele zawdzięcza i w jego to imieniu niosę ci pomoc nie zważając czyś w inny lub nie.
Zbieg zadrżał.
— Ale przyrzeknij mi na braterską przyjaźń, jaką Marcinowi poprzysiągłeś, przyrzeknij, że sam się oddasz w ręce sprawiedliwości, skoro on tego zażąda.
— Skoro Marcin powie mi: oddaj się... uczynię to.
— Wiem, że ci wierzyć mogę, pójdź za mną jesteś ocalony.
To powiedziawszy kontrabandzista postąpił na kilka kroków pomiędzy gęste krzaki, leżące po lewéj stronie stanowiska, które mu za kryjówkę służyło i z trudnością odsłonił wązki otwór jaskini. Ruchome drzwi, które ją zamykały, zrobione były z chrząstek jodłowych, okrytych omszonemi i ziemią spojonemi kamieniami, pomiędzy które gęste ciernisko oddawna mocno się zakrzewiło.
Już zbieg chciał wsunąć się w tę niespodzianą kryjówkę, kiedy kontrabandzista głosem uroczystym do niego przemówił:
— Szacunek i litość dla tego, co tam znajdziesz... inaczéj byłbyś bezbożnikiem niegodnym politowania.
Zbieg wpajał jeszcze w kontrabandzistę wzrok zdziwiony, gdy coraz bardziéj zbliżał się odgłos myśliwskich trąbek. Bête-puante, znowu uważnie się przysłuchawszy, wstrząsnął Bamboch’a mocno za ramię i rzekł mu cicho:
— Słyszę tentent koni... prędzéj... ukryj się.
Bamboche znikł przez wązki otwór; a kontrabandzista nie zamknąwszy jaskini, nagłą owładnięty myślą, jednym rzutem wyskoczył z krzaków, położył się jak długi na ziemię i przytknął do niéj ucho, aby wyraźniéj niż w zaroślach mógł rozpoznać najodleglejszy szmer. Wkrótce podskoczył i głosem rozpaczy wykrzyknął:
— Przekleństwo!... lis... w tę stronę prowadzi polowanie.
I podwójnie niespokojny pospieszył na powrót w krzaki, aby zamknąć wejście do jaskini; wtém spotkał zbiega, który blady jak mara, wychodząc z niéj, drżącym głosem zawołał:
— Wolę więzienie... wolę zginąć! aniżeli pozostać w téj jaskini. O! cóżem widział... tam... gdybyś wiedział... dziwne zrządzenie! To imię!... Bruyère! Ah! można z tego zwaryować!...
Znów zbliżyło się dalekie dotąd naszczekiwanie ogarów, i wkrótce, po tych obszernych, milczących lasach rozległy się huczne akkorda myśliwskich trąbek. Jednocześnie wiatr przyniósł niepewny szmer głosów, które z różnych stron zbliżać się zdawały. Były to głosy ludzi osaczających zbiega.
Dwa te wypadki nastąpiły szybciéj, aniżeli je opisać podobna, i w chwili gdy Bamboche wychodząc z jaskini kontrabandzisty, z przerażeniem zawołał: „wolę więzienie!... wolę zginąć!... aniżeli pozostać w téj jaskini... o!... cóżem widział... tam... gdybyś wiedział.... dziwne zrządzenie! To imię! Bruyère!... Ah! można z tego zwaryować!”... kontrabandzista podnosząc strzelbę, którą naksztalt maczugi trzymał w obu rękach, wrzasnął straszliwie:
— Umrzesz! ja cię zabiję.... skoro cię tu znajdą nim zdołam zamknąć kryjówkę...
Zaledwie kontrabandzista dokończył téj groźby, poruszyły się gwałtownie gałęzie w poblizkiéj gęstwinie, jak gdyby ktoś koło nich szybko przechodził; zbieg struchlał, i bądź że usłuchał rozpaczliwego rozkazu kontrabandzisty, bądź téż że instynktowa chęć własnego ocalenia trwogę w nim przemogła, wskoczył do podziemnéj jaskini. Béte-puante zamknął za nim ruchome drzwi, zatarł ślady kroków Bamboch’a, i zaledwie miał czas rzucić się na ziemię w zasadzce, która go poprzednio ukrywała.




3.
Stracony trop.

Kontrabandzista tylko co znikł w swéj kryjówce, gdy usłyszał trzask gałęzi i szelest lekkiego biegu. Ogromny lis z rudo-płowym włosem, czarnemi nogami i uszami, wypadł spiesznie na ugór; woda strumieniami z boków mu spływała, gdyż przebył staw, aby tym sposobem odwieść z tropu ścigających go psów; wybieg ten powiódł mu się pomyślnie, bo psiarnia, przed chwilą jeszcze blizka tego miejsca, teraz znowu się oddalała, jak świadczyło coraz bardziéj stłumione naszczekiwanie.
— Lis pozbawiony tchu sapał: suchy, czerwony język wisiał mu z otwartéj paszczy; zielonkowate oczy iskrzyły się, a obwisłe uszy, wlokący się ogon, dyszące boki, świadczyły o szybkości biegu i wyczerpaniu sił; zatrzymał się przez chwilę, wietrzył, wyciągając czarną paszczękę to w tę, to w owę stronę; potém przez jakiś czas, z równą uwagą jak i trwogą, zwrócił słuchy ku stronie zachodniéj... ale nic nie słyszał.
Że kryjówka kontrabandzisty leżała o kilka kroków od lisa i pod wiatrem, nie mógł on przeto zwietrzyć swojego sąsiada. Ustało téż i szczekanie psów, które teraz zdaleka się błąkały. Prześladowany zwierz zyskawszy tym sposobem nieco na czasie, zamierzył nieco odpocząć; wyciągnął łapy, i z paszczą na pół otwartą rozciągnął się przytuliwszy głowę do ziemi; a gdyby nie to że ciągle konwulsyjnie strzygł uszami, gotów pochwycić niemi najmniejszy szmer, można było uważać go za zupełnie nieżywego.
Ale wnet porwał się znowu no wszystkie cztéry nogi, jakby sprężyną poruszony, wstrzymał dech którego szeleszczące uderzenia przeszkadzały delikatności słuchu, i uszy długo nadstawiał.
Polowanie w kapryśnym przelocie, w niespodzianych i szybkich zwrotach, znowu zbliżało się w tę stronę i tym razem szczekaniu psów towarzyszył dźwięk myśliwskich trąbek.
W tak niebezpiecznéj chwili, strudzony lis przeczuwając blizki swój koniec, z ostatniém wysileniem, próbował jeszcze nowego wybiegu, aby tym sposobem raz jeszcze psy zbłąkać, aby im umknąć. W rozmaitych kierunkach przebiegł ugór, podwajając ślady swego tropu i krzyżując je w nierozwikłaną siatkę, tak, aby psy żadną miarą rozpoznać ich nie mogły; potém zebrawszy wszystkie siły, jednym ogromnym susem przeskoczył z ugoru w krzaki, wpadł pomiędzy skały prawie na same drzwi jaskini kamieniami i cierniami pokryte; ztamtąd, zaledwie mchu i skał dotykając, za drugim potężnym rzutem bo najmniéj sześć stóp rozległym, dosięgał największéj gęstwiny, gdzie susami na jakie tylko stężałe z utrudzenia i zanurzenia w zimnéj wodzie członki zdobyć się mogły uciekać zaczął.
Tym dziwnym instynktem jaki wszystkim zwierzętom jest właściwy, gdy idzie o ocalenie życia, lis starał się przez te potężne skoki przerwać na przestrzeni trzydziestu do czterdziestu kroków wszelki trop ostréj, przenikliwéj woni, jaką stopy jego pozostawiały na ziemi i istotnie zniszczył mocną woń która drażniąc delikatne powonienie psów zaprowadza je w ślad ściganego zwierza.
Skoro tylko lis zniknął, kontrabandzista szybko opuścił kryjówkę, pospieszył na ugór, i schylony ku ziemi, przejrzał go badawczém okiem; rozpoznał świeże ślady lisich stóp: gdzie tylko znalazł wszędzie je nogami pozacierał, by tym sposobem zniweczyć nie tylko trop, lecz też i woń po przejściu zwierza pozostałą. Tak więc przychodził w pomoc wybiegowi i ucieczce lisa, a raczéj usiłował psiarnią i spieszących za nią myśliwych oddalić od miejsca tak blizkiego swojéj jaskini.
Szczekania goniącéj psiarni, odgłosy myśliwskich rogów znowu wyraźniéj brzmiały, połączone kiedy niekiedy z wołaniem i hasłem obławy, z trzech różnych stron dla pojmania zbiegłego Bumboch’a nadchodzącéj.
Kontrabandzista coraz bardziéj niepokojony grożącém mu niebezpieczeństwem, wybiegł w krzaki przez które lis dostał się był na ugór, i naturalnie znalazł tam znowu ślady tego zwierzęcia. Równie je więc jak poprzednio nogami zadeptał przynajmniéj na dwieście kroków, aż do obalonego ogromnego drzewa, pod którém lis skrył się zapewne.
Przekonany, że tak wielka przerwa gorącego i mocno woniejącego tropu lisa, który, jak powiedzieliśmy, jedynie psiarnią kierował, łowy teraz zniweczyć i myśliwców od jego jaskini oddalić musi, kontrabandzista pospieszył w najgłębszą gęstwinę lasu.
Béte-puante z początku nie zawiódł się w domysłach.
Już dawno znikł, a psiarnia odzywała się jeszcze pełnemi gardły; ale te naszczekiwania, ta głośna, rozlegająca się wrzawa nagle ucichła, jakby skutkiem czaru: psy straciły trop, to jest, przeskoczywszy przez ogromne drzewo, po którego drugiéj stronie kontrabandzista podeptał ziemię i tém samém zniszczył ślad i woń zwierza, nie znalazły żadnéj wskazówki i raptem ucichły, bo psy wtedy tylko szczekając gonią, gdy po świeżym tropie zwierza postępują.
Niespokojne, zmieszane tak nagłą utratą tropu, tyle swą silną wonią na ich węch działającego, psy tu i owdzie jak błędne biegały przytykając nosy do ziemi i nadaremnie jakiegokolwiek śladu szukając;... bo, jak wiadomo, w odległości prawie dwustu kroków od jaskini kontrabandzisty trop zgubiły.
Stary myśliwiec, o tym wypadku uwiadomiony przez nagłe ucięcie psów, pospieszył ku nim aby je kierować własném doświadczeniem, ale postrzegłszy obalone drzewo, które go od psów oddzielało, zatrzymał się nagle, bo gałęźmi najeżony pień chcącemu przesadzić go stawiał prawdziwie niebezpieczną przeszkodę. Ojciec Latrace, mimo swéj odwagi i mimo siły konia, za nadto doświadczonym był myśliwcem, iżby dla próżnego junactwa miał wystawić siebie lub wierzchowca na szwank śmiertelny; a gdy postrzegł że po obu bokach leżącego drzewa nieprzebyta gęstwina drogę zamyka, okrążyć je postanowił, aby psy swoje na ślad odprowadzić.
Nagle, dwie kobiéty w amazonkach, jadące przez las w niejakiém od siebie oddaleniu, stanęły naprzeciw obalonego drzewa, przed którém stary myśliwiec cofnął się roztropnie,... prawie natychmiast przybyli ku nim dwaj jeźdźcy, którzy na widok tak straszliwéj przeszkody jednocześnie przerażonym głosem zawołali:
— Pani... racz wstrzymać swego konia!...
— Pani,... miéj się na baczności!
Mimo tych przestróg i próśb, pierwéj przybyła dama, bądź że nie mogła już wstrzymać rozhukanego wierzchowca, bądź téż że lubiła igrać z niebezpieczeństwem, silnie uderzyła rumaka szpicrózgą, i z równą odwagą jak i wdziękiem zaporę przesadziła. Gdy gwałtowność skoku i wiatru powiew uniosły nieco długą suknię odważnéj niewiasty, okazała się piękna, niby utoczona nóżka w białéj jedwabnéj pończoszce, czarnym półbóciku z małą srebrną ostrogą, końcem paluszków wdzięcznie oparta na strzemieniu.
Obaj myśliwcy tak szaloną śmiałością, do najwyższego stopnia zdziwieni, nie mogli stłumić w sobie okrzyku przerażenia i pochyliwszy się ku drugiéj damie, która zdawała się być skłonną do naśladowania przykładu swéj towarzyszki, zawołali:
— Pani, na imię Nieba, racz się pani wstrzymać!...
— Chciałabym złączyć się z matką, łagodnie odpowiedziała młoda dziewica wskazując na drugą damę.
Ta zaś zatrzymawszy konia po drugiéj stronie zapory, zwróciła ku widzom téj sceny uśmiechające się i dumne z pokonanego niebezpieczeństwa oblicze; ale na widok córki, zamierzającéj pójść za jéj przykładem, okropnie zbladła i zawołała:
— Rafaelo! proszę cię.
Już było za późno; dziewica równie odważna jak matka, przesadziła przez drzewo, z pełną powabu wstydliwością, szpicrózgą którą trzymała w lewém ręku, przyciskając długie fałdy swej amazonki.




4.
Młody Ojciec.

Dwaj jeźdźcy którzy doścignęli panią Wilson i jéj córkę (tak się nazywały śmiałe te łowczynie), byli to hrabia Duriveau i syn jego. Ojciec hrabiego Duriveau, właściciela teraz goniącéj psiarni, był oberżystą w Clermont-Ferrant; człowiek ten zapamiętale chciwy, przez lichwę i kupno dóbr narodowych nagromadził majątek znaczny, powiększył go jeszcze dostawami dla wojska za czasów dyrektoryatu. Majątek swój podwoił on późniéj, już to wszelkiego rodzaju oszustwem, już napozór niby prawném złodziejstwem, już też najohydniejszemi wybiegami. Ze śmiercią ojca Adolf Duriveau, podówczas jeszcze nie hrabia, odziedziczył trzykroć sto tysięcy franków rocznego dochodu w dobrach nieruchomych. Oswobodzony ze stanu okropnego ciemięztwa i niedostatku, w jakim go ciągle utrzymywała niesłychana surowość ojca, Adolf Duriveau pod okiem zacnego opiekuna, mimo najgorsze wychowanie swoje, zaczynał skłaniać się ku dobremu i uczuwać niejaką dążność ku wzniosłym wyobrażeniom; zapragnął świetnego i szczęśliwego życia, a obiecując sobie wszelkie rozkosze, których dotąd nie znał wcale, okazywał się dobrym i wspaniałym; w czém jedynie ulegał popędowi własnego serca i upojeniu, jakie częstokroć sprowadza nadmiar niespodzianego i dotąd nieznanego szczęścia.
Wspaniałomyślne uczynki Adolfa Duriveau częstokroć niewdzięcznością opłacano, a człowiek ten nie zdołał wznieść się nad niewdzięczność.... ten probierczy kamień, który sprawdza rzeczywiście szlachetne i wytrwałe dusze. Naprzód więc opanował go smutek, potém zniechęcenie i gniew, a nakoniec zatwardziałość; słowem, serce jego skamieniało.
Zasłaniając się więc tarczą utworzoną z cząstki dobrego które wyświadczył, poczytał niewdzięczność ludzką za zasadę, a zaś zatwardziałość serca za obowiązek każdego kto nie chce stać się przedmiotem urągań niewdzięczników. Dobre zbyt prędko dla niego straciło władzę, gdyż dobroczynny bez rozwagi i doświadczenia, nie znał cierpliwości, bezinteresowności, zastanowienia, poświęcenia się a szczególniéj tajemnicy i, że tak powiemy, wstydliwości, jakie dobrym uczynkom towarzyszyć powinny; pan Duriveau nie domyślał się nawet, że mu brak koniecznéj znajomości cierpień którym pomoc nieść zamierzał, a owszem nieraz powiększał przybierając obejście gwałtowne, niecierpliwe, surowe, kiedy przeciwnie sama tylko łagodność, delikatność i pewien takt w postępowaniu, rzeczywiście i jedynie przynoszą ulgę niezwykléj a wstydliwéj niedoli.
Łatwo więc pojąć, że to chwalebne lecz nieszczęśliwe dążenie w urzeczywistnieniu wspaniałomyślnych idei, wywrzeć musiało zgubną reakcją w umyśle Adolfa Duriveau, i w rzeczy saméj wywarło. Według niego systematyczna nieczułość była: znajomością ludzi; litość: słabością; samolubstwo: zdrowym rozsądkiem; chciwość: przezornością; pogarda drugich: uczuciem niezaprzeczonéj wartości własnéj; cudze nieszczęście: sprawiedliwą karą za przewinienia, przeznaczeniem nieodłączném od każdego stanu społeczeństwa, następstwem pierworodnego grzechu, wolą Opatrzności i t. d.
Słowem pan Duriveau uporczywie i zapamiętałe wyznawał owe bluźnierstwo:
„Że Bóg w ojcowskiéj dobroci swojéj, stworzył człowieka dla samego jedynie nieszczęścia”.
Ta niegodziwa zasada usprawiedliwiała zatwardziałość tego nielitościwego samoluba.
Z niéj to wyprowadzał on wszelkie wnioski, i przez nią odnosił tryumfy swoje.
„ — Ludzie rodzą się, i są stworzeni dla nieszczęścia, mawiał z zuchwałém szyderstwem; — Bóg tak chciał, szanujmyż zatém wolę Boga! przeszkodzić jéj nie zdołamy nigdy! Poprzestańmyż więc na świetném i wesołém życiu, gdy szczęściem jesteśmy w położeniu wyjątkowém... taka jest moja zasada.”
A tak człowiek ten, te swojego punktu widzenia rzeczy mógł mówić i mówił: — Byłem dobrym, wspaniałomyślnym, ludzkim; a wszędzie doznałem tylko zawodu i niewdzięczności; niedola zawsze jest skutkiem własnéj winy; kto się nad nią lituje, jest bardzo nierozsądny.
Wyznać należy, że pan Duriveau obdarzony niepospolitym naturalnym rozsądkiem, wielką stałością woli, rzadką śmiałością charakteru, przez cynizm i czelność umiał nadać tym haniebnym paradoxom jakiś połysk oślepiający, a w obrębie w którym żył, często znajdował zwolenników lub przynajmniéj potakujących.
Obcowanie wreszcie z towarzystwem dumném ze swego majątku lub świeżo nabytego tytułu, ta zaraza próżniactwa, ten prawie nieunikniony a szkodliwy wpływ ogromnych, bez pracy osiągniętych bogactw bardzo prędko zatarły w panu Duriveau pierwsze skłonności ku dobremu. Zawsze jeszcze miłośnik przepychu, stał się chciwym teraz; wkrótce potém nie zadawalniał go już sam majątek, a więc... jak wielu innych... zapragnął uszlachetnienia swego rodu. Zaślubił córkę jakiegoś księcia z czasów cesarstwa który się do restauracji przyłączył; zjednało mu to tytuł hrabiego, a Adolf Duriveau, syn starego Duriveau lichwiącego oberżysty, haniebnego oszusta, miał się za hrabiego i poważnie nazywał się hrabią Duriveau. W kwiecie młodości zmarła małżonka pozostawiła mu syna Scypiona, vicehrabiego Duriveau, jeżeli się go tak nazwać godzi.
Szczęśliwość a raczéj duma Adolfa Duriveau skoncentrowała się w dwóch następujących nader pięknych rzeczach: — być dziedzicem najrozleglejszych włości we Francyi, i kazać się swoim sługom, liwerantom i dzierżawcom nazywać panem hrabią późniéj do téj próżności przyłączyła się mania politycznjé dumy, któréj przyczyny niżéj wyjaśnimy.
Milioner i hrabia, nie pragnął on żadnéj innéj możliwéj szczęśliwości dla syna swojego. A może nawet bardziéj dumny niż chciwy upatrzył w synie nowy środek obudzenia w innych zazdrości bogactw swoich. Scypio Duriveau, młodzieniec powabnéj powierzchowności, umysłu wcześnie rozwiniętego, już w piętnastym roku edukacyą ukończył pod przewodnictwem guwernera wziętego z jakiegoś znakomitego domu. Był to nowy powód chluby dla ojca, pysznił się tym skarbem wdzięków i zarozumiałości.
Istniało podówczas w Paryżu towarzystwo, noszące nazwę młodych ojców.
Byli to mniéj więcéj młodzi wdowcy, ludzie dowcipni i rozrywek chciwi, uprzejmi gracze, ochoczy zwolennicy biesiad, będący w zażyłości z najwięcéj wielbionymi w Paryżu birbantami; ci młodzi ojcowie wyznawali tę wyborną zasadę, że nie masz nic okropniejszego, nic w skutkach swoich zgubniejszego, jak sknerstwo i srogość ojców, którzy odejmując swym dzieciom wszelką uciechę i swobodę w nadziei że uczynią z nich małych świętoszków, zamieniają ich tylko w małych szatanów; — to téż ci młodzi ojcowie udawali owszem największą tolerancyą, a nie raz nawet... więcéj jak tolerancyą.
I tak jeden, ojciec dwóch prześlicznych sześcio lub siedmio letnich dziewczątek, wprowadził je na teatr, który dla czułych swoich stosunków często odwiedzał, a wdzięk, dziecinne szczebiotanie tych małych aniołeczków, wzbudzały podziw i zachwycenie w aktorkach.
Drugi młody ojciec utrzymywał, że do planu praktycznego wychowania syna, należy posiadanie pierwszych jego weksli; (nazywał to dzieciństwem akceptacyi). W tym celu ułatwiał mu potajemnie najniebezpieczniejsze lichwiarskie pożyczki, z których, rozumie się, sam ojciec bynajmniéj nie korzystał, albowiem utrzymywał, że młody ojciec jest naturalnym wierzycielem syna swojego.
Trzeci znowu z wszelką rozwagą dojrzałego doświadczenia wyszukiwał, oceniał, i... w ojcowskiéj pieczołowitości, wybierał synowi pierwszą kochankę. Inny trzymał się niezachwianie téj zasady, że ukochane dziecię swoje wypada naprzód spoić obrzydłém winem, aby, jak twierdził, wcześnie obudzić w niém głęboką, niepokonaną, a zbawienną odrazę do złego wina.
Dwóch czy trzech takich młodych ojców, ludzie najlepszego towarzystwa, żyło w przyjaźni z hrabią. Mocno już zarozumiały co do przyjemnéj powierzchowności swego syna, hrabia sądził w swój szlachetnéj żądzy naśladowania, że wypada mu koniecznie iść za przykładem tak znakomitych młodych ojców, według niego trąciło to już o milę Rejencyą, bo i marszałek Richelieu tak samo postępował z synem swoim, panem de Fronsac.
Wkrótce téż stawiono hrabiego w pierwszym rzędzie wzorowych młodych ojców Paryża; jakoż dumę swą (zawsze dumę) zasadzał on na tém, aby syn jego zaćmił synów innych młodych ojców, tak dalece, że Scypio w siedmnastym roku życia, miał miesięcznie sto luidorów do stracenia, osobne mieszkanie w pałacu ojca, sześć koni na stajni panu hrabiego i miejsce obok niego w męzkiéj loży teatru opery, loży nadającéj prawo do wstępu za kulisy.
Zbyteczną byłoby rzeczą wspominać, jak przyjmowano Scypiona z jego miłą twarzą i siedmnastą laty w tém rozkoszném pandemonium, w którém go ojciec uroczyście przedstawił. W kilka miesięcy późniéj młodzieniec miał kilka względnych dla siebie kochanek, w ośmnastym roku zręcznie zabił przeciwnika w pojedynku, w którym mu sam ojciec służył za sekundanta, i nieraz słońce wschodzące zastało hrabiego i jego syna wpośród rozpustnéj, wrzaskliwéj biesiady, któréj przewodniczyła słynna jaka zalotnica.
Jakkolwiek dziwacznym wydawać się może taki system wychowania, kto jednak choć cokolwiek zna świat, przyzna:
Że przypuściwszy iż sto osób w stanowisku społeczném vicehrabiego Scypiona Duriveau posiada równy jemu majątek, to pewno z téj liczby bogatych i próżnych młodzian, dziewięćdziesięciu prędzéj lub póżniéj, podobnie jak Scypio żyć będzie; z tą tylko różnicą, że się uciekną do zgubnéj pomocy lichwiarzy, mimo ostrych napominać lub nieraz bez wiedzy rodziny, do któréj dziedzictwa wzdychają z niecierpliwością, gotową niemal na życie ojca ugodzić.
To przypuszczenie przekonywa, że młodym ojcom nie zbywało na pewnym praktycznym, zdrowym rozsądku; bo niezdolni zapobiedz rozpuście młodzieży, usiłowali przynajmniéj sami jéj przewodniczyć i nią kierować.
Zaiste w oczach człowieka myślącego, taki środek zaradczy równie jest naganny jak samo złe; zaiste smutną jest rzeczą widziéć, jak tym sposobem trwonią się ogromne summy; boleśnie patrzéć jak wiele szlachetnych natchnień, młodocianemu wiekowi właściwych, więdnieje w samym zarodzie; jak częstokroć nieocenione przymioty i zdolności schną i obumierają w téj zjadliwéj atmosferze; ale wszystko to złe i wiele innych jeszcze nieszczęść są nieuniknionym skutkiem stanu rzeczy, jaki wywołuje urodzenie, własność, a przedewszystkiém owa wielka niesłuszność, zwana dziedzictwem.
Łatwo pojąć, że hrabia od lat kilku wiodąc życie młodego ojca, wiele bardzo stracić musiał na swéj ojcowskiéj godności; że synowski szacunek vicehrabiego zmienić i zmniejszyć się musiał; atoli spadzistość ta zbyt była stroma, pęd strumienia zbyt porywczy, iżby znowu w górę kierować można było. Nieraz żartobliwa i zuchwała flegma Scypiona przemagała dumny charakter i energiczną wolę pana Duriveau; nieraz, mianowicie od niejakiego czasu, mimo niewczesnego i nadaremnego żalu, hrabia, naśladując małżonków z wyższego towarzystwa, którzy z obawy okazania się zazdrośnymi, z obawy narażenia się na pośmiewisko gerentokracyi, gorzkie łzy wylewają — odgrywał rolę młodego ojca z uśmiechem na ustach, a wściekłością w sercu; ale roli téj uledz musiał. Oddawna już syn częstował go bezwstydną, przez wspólne a niecne rozrywki w nabytą poufałością, z któréj sam hrabia i jego przyjaciele początkowo mocno się śmieli. A tak wszelkie uczucie uległości i synowskiego uszanowania dostatecznie już zatarte być musiało w duszy tego młodzieńca.
Jakkolwiek hrabia Duriveau dochodził już pięćdziesięciu lat życia, nie wyglądał jednak jak na czterdzieści; jego wysoka i wysmukła postać, świeże oblicze, żywy charakter, okazywały młodość, siłę i energią. Cerę miał mocno ciemną a zęby nadzwyczaj białe; broda i nos jego były może nieco za wydatne; niebieskie oczy zbyt duże; brwi, faworyty i włosy mimo wieku prawie kruczéj czarności; trudno było napotkać rysy regularniejsze i przyjemniejsze, aniżeli rysy hrabiego Duriveau, a niepodobna widziéć oblicze wyrazistsze, dowcipniejsze, malujące większą śmiałość i odwagę, nadewszystko zaś tak silną, niezachwianą wolę; dlatego téż pan Duriveau przejmował prawie zawsze otaczające go osoby uszanowaniem, niepokojem, bojaźnią, jaką zwykle wzbudzają nieugięte i dumne charaktery; ale rzadko w kim wzniecił dla siebie przychylność lub tylko pociąg.
A przecież ten człowiek tak energiczny, zadziwiającą okazywał słabość względem syna swego; a przecież ten człowiek zbladł i zadrżał na całém ciele widząc, że pani Wilson wystawiła się na tak oczywiste niebezpieczeństwo. W téj chwili i przez cały ciąg łowów, hrabia Duriveau z najdelikatniejszą i pełną troskliwości obawą, ścigał najmniejsze poruszenie zachwycającéj wdowy; jego pieczołowity, pałający i namiętny wzrok prawie nigdy nie opuszczał téj czarującéj kobiéty, i łatwo można było poznać, że jedynie delikatność i przyzwoitość wstrzymywały go od wyraźniejszego okazywania niezaprzeczonéj władzy, jaką pani Wilson nad nim miała.
Hrabia i syn jego ubrani byli w czarne aksamitne czapki, krótkie szkarłatne tużurki ze srebnemi guzikami, białe łosiowe spodnie i bóty ze sztylpami.
Powierzchowność vicehrabiego uderzający z ojcem przedstawiała kontrast: męzka twarz pana Duriveau, silne i rzeźwe poruszenia, dowodziły trudnéj do uwierzenia pełni życia, ognia i siły, przeciwnie zupełnie kobiecéj delikatności, regularne rysy vicehrabiego, zdawało się że zwiędły ze zbytku przedwczesnych nadużyć: dwudziestoletni młodzieniec, miał już twarz wychudłą i wynędzniałą, a ocieniały ją jasne włosy i takież wąsy i faworyty, dopiéro porastać zaczynające, Oddawna już na téj pięknéj, przeżyłéj twarzy, pochodząca z wyczerpania bladość zajęła miejsce świeżego kwiatu młodości. Powieki jego wielkich, bardzo pięknych, ciemnych, lecz wcześnie podsiniałych oczu, zaczerwieniło mu mocne zapalenie, skutek niesfornego życia i czuwania po nocach; dopiéro bowiem przed kilku dniami opuścił Paryż. W téj stolicy zbytków wicehrabia Scypio, zachęcany przez hrabiego i innych młodych ojców, jego przyjaciół, zjednał sobie sławę jednego z koryfeuszów rozpusty i próżniactwa, których całe życie zapełniają utrzymywane dziewczęta, gra, kluby, stajnia, pijatyka, i niesforne bale. W zakazanym tańcu Scypio miał tylko dwóch współzawodników, pewnego para Francyi i nestora kankanu, wielkiego Chicarda.
Mimo to wicehrabia Scypio chełpił się, że powtórzymy własne jego słowa, iż te wszystkie rozkosze już go znudziły. W rzeczy saméj, tak często, przesycał się najwyszukańszém winem, że obecnie straciwszy zupełnie smak, znajdował je mdłém i nieraz wódkę przekładał... co większa wódkę prostą, szynkarską. Tak dalece przywykł do nieobyczajnego towarzystwa zepsutych kobiét, które go w miłość wtajemniczyły i pomiędzy któremi wybierał sobie kochanki — że téj dawał piérwszeństwo, która najwięcéj piła, najwięcej cygar paliła, najwięcéj klęła i którą przedewszystkiém najwięcéj mógł pogardzać. Ona używając języka przekupek, którym Scypio sam już bardzo biegle mówił, odpowiadała mu obelgą na obelgę, wzgardą na wzgardę, a to go szczególnie bawiło...jakkolwiek osłaniał się zarozumiałością, oziembłością i obejściem lodowatém, gdyż zużyci ludzie nigdy się nie śmieją. Co do zmysłów, te już w nim prawie zamarły, w skutku rozpusty wycieńczającego działania wina i rozpalających trunków. Wicehrabia Scypion zasmakował już tylko w gorączkowych wzruszeniach gier kartowych, w zakłady na wyścigach i w pewne okropne miłostki, o których późniéj wspomnimy,... a przecież młodzieniec ten jeszcze nie przeżył lat dwudziestu.
Cokolwiek bądź, chociaż znędzniały, zwiędły, choć na twarzy jego osiadł wyraz nudny i nieukontentowania (wicehrabia twierdził, że już był za stary i stępiały iżby mu łowy przyjemność sprawiać mogły), mimo to jednak oblicze Scypiona było jeszcze za nadto powabne; trudno było dostrzedz wzrost piękniejszy, nadobniejszy, więcéj wdzięku postaci, tak przynajmniéj sądziła w duszy Rafaela, córka pani Wilson.
Pani Melcy Wilson, rodem Francuzka, wdowa po Stefanie Wilson, i jéj córka Rafaela, zostające pod honorową strażą pana Alcyda Dumolard, nieobecnego w téj chwili brata jednéj a wuja drugiéj — jak powiedzieliśmy, zdążały za orszakiem myśliwych, w towarzystwie pana Duriveau i jego syna.
Gdyby zbyt często nie nadużywano mitologicznego porównania między Junoną a Hebą, zastosowalibyśmy je do pani Wilson i jéj córki; nie dlatego, aby rysy lub postać pani Wilson przedstawiały, choć w przybliżeniu, majestatyczność królowéj Olimpu; owszem trudno byłoby wyobrazić sobie coś milszego, powabniejszego, nawet że tak powiem coś tak figlarnego jak piękne oblicze pani Wilson, z jasno niebieskiém okiem, czarnym włosem i gładką jak aksamit cerą; a jednak ta czarująca kobieta dochodziła właśnie trzydziestego drugiego roku życia. Mówiąc o Junonie i Hebie, chcieliśmy tylko oznaczyć różnicę jaka zachodzi między pięknością w jéj dojrzałém rozwinięciu się, a pięknością w pierwszym swym i najdelikatniejszym rozkwicie; bo Rafaela, córka pani Wilson (bardzo młodo za mąż wydanéj), miała najwięcéj lat szesnaście.
O ile rysy matki były ogniste, śmiałe i wabiące, o tyle oblicze córki było niewinne i melancholiczne. Nigdy delikatne winiety angielskie, nigdy arystokratyczny pendzel Lawrenca nic dostąpił tego mamiącego ideału. Jakiż malarz zdołałby oddać niemal eteryczną bladość téj lekko różowéj cery, ten miły błękit wielkich, ognistych i zarazem łagodnych oczu, tę śnieżystą białość zachwycającego czoła, objętego w ciemno kasztanowe, tak gładko, tak delikatnie i naturalnie wijące się włosy, że strój głowy Rafaeli, pomimo dalekiéj konnéj jazdy, nie uległ najmniejszemu nawet nadwerężeniu. Elastyczne zwoje jéj włosów równie lekko bujały około jéj twarzy, jak mały, do boku czarnego kastorowego kapelusza przypięty zielony welon.
Eleganckie amazonki z czarnego sukna, jakie miały na sobie pani Wilson i jéj córka, w rozmaity sposób dziwnie rysowały wabną ich kibić: wzrost Rafaeli był giętki, wysmukły, rzec można więcéj dziewiczy... postać matki daleko pełniejsza i wydatniejsza.
Krój tych amazonek bardziéj wybitniejszą czynił tę różnicę; i tak, wysoki, aż po samę szyję spięty stanik Rafaeli, dozwalał widziéć tylko maleńki, karbowany kołnierzyk podtrzymywany wązką jedwabną krawatką koloru podobnego do jasno niebieskich oczu dziewicy; kiedy tymczasem stanik pani Wilson nakształt kaftanika z przodu otwarty, chociaż mocno do jéj kibici przystający, odsłaniał małą kamizelkę koloru blado szamoa, spiętą żółtemi guziczkami, a z pod niéj zalotnie wyglądała batystowa szmizetka, którą na elastycznych i pulchnych piersiach spinały dwa rubiny; nakoniec dla uzupełnienia charakterystycznéj różnicy ubioru, wązki kołnierzyk pani Wilson opadł nieco na purpurowéj jedwabnéj krawatce, któréj barwa jednak bynajmniéj nie wyrównywała ognistéj purpurze jéj uśmiechających się i wabiących ust.
Po przebyciu niebezpiecznej zawady, o któréj wspomnieliśmy wyżéj, rysy matki i córki przybrały wyraz zupełnie od siebie różny: pani Wilson zrazu przerażona niebezpieczeństwem na jakie jéj córka ośmieliła się, widząc ją ocaloną, spoglądała na nią z czułą radością i dumą uszczęśliwionéj matki; Rafaela zaś obojętna na pokonane niebezpieczeństwo, roztargnionym wzrokiem szukała Scypiona.
Nie potrzebujemy wspominać że hrabia Duriveau i syn jego z równą jak pani Wilson i jéj córka odwagą, w niewielkiéj od siebie odległości przesadzili przez obalone drzewo; ojciec dokazał tego z całą gwałtownością ognistego charakteru, syn zaś z pewnym rodzajem obojętnego niedbalstwa, jednakże nie bez wdzięku, doskonałym bowiem był jeźdzcem. Swą chełpliwość Scypio tak nawet dalece posunął, że w chwili gdy wierzchowiec którym lewą ręką kierował, uniósł się ponad straszliwą zawadą, wyjął prawą ręką z ust cygaro, i od niechcenia puścił w powietrze promień niebieskawego dymu.
Gdyby tak śmiałego postępku nie wywołała obecność dwóch kochania godnych kobiét i gdyby go wykonała szalona płochość lat młodzieńczych, byłby on nosił na sobie piętno wdzięków nieodłączone od wszystkiego co świetne, niespodziane i szybkie; ale Scypio, występując w charakterze człowieka stępiałego, na tém zasadzał swą dumę, że wszędzie i na wszystko okazywał zimną krew i lekceważenie; dla tego więc nie zmieniły się jego rysy wówczas nawet, gdy pani Wilson, a mianowicie jéj córka, wychwalały w nim odważną przytomność umysłu.
Hrabia oburzony postępowaniem syna, w chwili kiedy pani Wilson i córka jéj ani widziéć ani słyszéć go nie mogły, rzekł po cichu do Scypiona, głosem napozór pełnym serdecznego zaufania, choć się w nim ukrywało gwałtowne i tylko obecnością dwóch kobiét i zwykłém pobłażaniem młodego ojca stłumione niezadowolenie:
— O czémże myślisz Scypionie? Nie jesteś dosyć grzecznym dla panny Wilson, a przecież...
— Co? co! wiesz, że szczególniejsze jakieś prowadzisz rzemiosło? — odpowiedział Scypio przerywając ojcu i zapalając nowe cygaro — prawda że to czynisz z bardzo chwalebnéj przyczyny ale też właśnie dla tego, nieszczęśliwy dawco dni moich, napomnienia twoje są tak nieznośne...
I Scypio niedbale rzucił resztę zgasłego cygara.
Jakkolwiek hrabia Duriveau przyzwyczajony był do tak zimnego i nieszczęściem przez siebie samego upoważnionego szyderstwa, nie mógł jednak w téj chwili i dla ważnych powodów powściągnąć gniewu, jaki w nim obudziła taka odpowiedź; krótko więc i dobitnie, chociaż zawsze po cichu, rzekł do syna:
— Dosyć tych żartów; mówię no seryo, że postępowanie twoje jest niesłychane; wieczorem pomówimy o tém i...
— Proszę pani, pani Wilson! — zawołał wicehrabia nie wyjmując z ust cygara i znowu przerywając ojcu.
— A co chcesz, Scypionie? spytała piękna wdowa odwracając się ku niemu, na domiar niespokojności hrabiego.
— Jeżeli pani pragnie widziéć papę w całéj świetności, proś go pani niech odegra role szlachetnego ojca... cudownie w niéj wygląda.
Oburzenie i wzrastający gniew konwulsyjnie wykrzywiły oblicze pana Duriveau, ale usta jego z przymusem uśmiechnęły się na piérwsze spojrzenie pani Wilson, która wesoło odpowiedziała wicehrabiemu:
— A pan, kochany Scypionie, zachwycająco i jak najnaturalniéj odgrywasz rolę młodego roztrzepańca... Ale otoż nadjeżdża nasz przybrany opiekun, przypomni on panu, w razie potrzeby, szacunek jaki winieneś kobiecie mojego wieku.
Potém, zwracając mowę do nowo przybyłéj osoby, pani Wilson dodała:
— Prędzéj, prędzéj... przybywajże, bracie...
Jak powiedzieliśmy, obaj łowcy i obie damy zebrali się znowu po drugiéj stronie obalonego drzewa, gdzie otaczały ich psy ciągle jeszcze z tropu zmylone; wtem pan Alcyd Dumolard, brat pani Wilson, zjawił się z drugiéj strony téj przeszkody.
Pan Alcyd Dumolard (owdowiały po żonie któréj wcale nie żałował) miał lat czterdzieści, niezarosłą twarz i bezkształtną tuszę. Najdoskonalsze pojęcie o jego szerokiéj twarzy z obwisłemi policzki, przygasłym, dla zbytniéj otyłości zgłupiałym wzrokiem i wązkiém czołem, dać tylko mogą twarze mandarynów, o bladych i obwisłych licach, płaskich i pozbawionych wyrazu rysach, jakie zwykle przedstawiają nam malowidła na chińskich naczyniach. Ogromny brzuch i opadłe biodra pana Dumolard, którego grzbiet tyle miał szerokości ile piersi objętości, groziły co chwila rozerwaniem pętlic jego krótkiego, szkarłatnego tużurka; a nic pocieszniejszego, nad tę tłustą, szeroką twarz, zewsząd występującą z pod małéj, na samym wierzchołku głowy osadzonéj myśliwskiéj czapki z czarnego aksamitu. Pan Dumolard ostrożnie jechał na gniadym herkulesowéj siły wałachu, kształtów wprawdzie olbrzymich, ale stanowiących niezbędny przymiot biednego zwierzęcia, które takiego mastodonta dźwigać na sobie musi.
Zbyteczną byłoby rzeczą mówić, że pan Alcyd Dumolard należycie i ostrożnie zatrzymał się przed obaloném drzewem, co widząc vicehrabia Scypio z ubliżającą powagą, złośliwie śmiejąc się, zawołał:
— Żywo, żywo, Dumolard, pokaż co umiesz mój ty tłuścioszku, dalejże przeskocz!... nie bój się, możesz być pewnym że w każdym razie padniesz na miękki, elastyczny materac!...
— Ja mam skakać?... Dajże pan pokój, takiéj igraszki nie pozwala sobie nigdy człowiek mający pięćdziesiąt tysięcy talarów dochodu, odpowiedział tłusty komicznie nadymając się i szukając spojrzeniem wygodniejszéj drogi.
— Ah! owe to pięćdziesiąt tysięcy talarów dochodu nie dozwalają panu skoczyć przez drzewo? szyderczo odrzekł Scypio; majątek więc czyni pana tak ociężałym i grubym... Jesteś może nadziany dukatami, bankowemi wypchany biletami?
— Ależ, milczże przecie, panie Scypio, zawołał zakłopotany tłuścioch, całkiem niewczesne żarty pańskie... Tu w lesie, w téj siedzibie wilków i włóczęgów wykrzykujesz pan, żem napchany biletami bankowemi! Gdyby kto to usłyszał... łatwoby się do zabicia mnie skusił.
Potém, obracając się do strzelca, który właśnie z drugiéj strony drzewa do psów swoich przeszedł, pan Dumolard zawołał:
— Słuchajno, mój przyjacielu! Nie ma tu jakiéj innéj drogi? bo jeszcze karku skręcić nie chcę.
— Jedź pan na lewo gęstwiną, odpowiedział strzelec, a o pięćdziesiąt kroków stąd jest mała ścieszka która pana tu przyprowadzi...
— Mała ścieszka! podchwycił Scypio, zginałeś pan, bo się na niéj nie zmieścisz mój tłuścioszku... tylko po szerokich i bitych traktach przechadzać się możesz.
Pan Dumolard wzruszył ramionami, skierował konia i udał się wolno w stronę przez strzelca wskazaną.
Obaczmy teraz co się stało z psiarnią, która za straconym tropem goniła o dwieście kroków blizko od jaskini Bête-puanta, wykradacza zwierzyny.




5.
Lumineau.

Ciągle milcząc i wietrząc, psy we wszystkich kierunkach przebiegały część lasu, w któréj Bête-puante pozacierał trop lisa; stary myśliwiec znowu dopędził psiarnię, a zachęcony obecnością pana i towarzyszących mu osób, uważnie, zgięty na koniu, z głową ku ziemi pochyloną, przejeżdżał całą przestrzeń, usiłując wynaleźć trop zagubiony i podszczuwając psy następnemi słowy:
Daléjże, szukajcie moje pieski, szukajcie moje zuchy!
Hrabia Duriveau, sam dobry myśliwy, który zapał i ogień charakteru zachował we wszystkich nawet rozrywkach, mianowicie zaś ucieszony, że tym sposobem ukryje wzruszenie jakiemu uległ z powodu dziwnego postępowania Scypiona, oddalił się od pani Wilson i jéj córki i dopomagał łowczemu, głośno psy do lepszego śledzenia zachęcając.
Gdy tak hrabia rozwijał charakteryzującą go gorączkową czynność, Scypio tymczasem, niedbale na siodle pochylony, bawił się dzwoniąc stalą swój ostrogi o stal strzemienia, przypatrywał się lekkim kłębom dymu cygara, unoszącym się w powietrzu, i słowa nie przemówił ani do pani Wilson ani do jéj córki, przy których stał obecnie.
Korzystając z chwili kiedy matka zajęta polowaniem, mniéj na nią zważała, Rafaela zbliżyła swego konia ku Scypionowi i smutnie rzekła do niego cichym i drżącym głosem:
— Scypionie... com panu zawiniła?
— Nic... odpowiedział wicehrabia nie przestając ścigać wzrokiem dziwne zakręty dymu swojego cygara.
— Scypionie... przerywanym i błagającym głosem odezwała się znowu młoda dziewica, a w jéj pięknych oczach łzy się zakręciły — Scypionie, skądże taka oziębłość... taka surowość... cóżem ci uczyniła?
— Nic... z tą samą lekceważącą obojętnością odparł Scypio.
— Przeczytaj pan, a może... będziesz miał litość... rzekła młoda dziewica, spiesznie wsuwając w rękę wicehrabiego mały liścik, który od chwil kilku z pod rękawiczki wyjąwszy miała na pogotowiu.
Vicehrabia niedbale wsunął liścik do kieszeni od kamizelki, i widząc że Rafaela znowu do niego przemówić zamyśla, przystąpił do pani Wilson, która właśnie z baczną ciekawością śledziła wszelkie poruszenia psów, i głośno zawołał:
— Jakże Pani Wilson, czy na prawdę znajdujesz jakąś przyjemność w polowaniu? Przyznaj pani, że polowanie, opera... i małżeństwo z miłości są to istotnie konwencyonalne tylko rozrywki.
Na te słowa Scypiona, Rafaela, niby przypadkiem zakryła prędko twarz małym zielonym welonikiem od kapelusza, żeby pani Wilson obróciwszy się do wicehrabiego, nie dostrzegła łez które po jéj licach spłynęły.
Mimo widocznéj wesołości i pozornego zajęcia, pani Wilson w milczeniu bacznie śledziła Scypiona; nieraz zadziwienie a nawet niepewna jakaś obawa zachmurzyły twarz młodéj wdowy, raziło ją niewczesne roztargnienie jego i lekceważenie względem Rafaeli... Potém, bezwątpienia w skutku niejakich spostrzeżeń, czoło pani Wilson znowu się wypogodziło; z szyderczym więc uśmiechem przyjęła dziwne pytanie wicehrabiego.
— Założę się, kochany Scypionie, wesoło odpowiedziała piękna wdowa, że mając lat dwadzieścia, zamiast małego spencerka, który tak pięknie ubiera każdego chłopczyka, wzdychałeś zapewne do nieznośnego fraka... abyś wyglądał na małego pana...
Ta odpowiedź na lekceważące zapytanie Scypiona zmieszała go nieco, mimo jego wielkiéj zarozumiałości, rzekł jednak ze zwykłą sobie zimną krwią:
— Nic zgoła nie rozumiem, moja kochana pani Wilson.
— Ależ na Boga! to przecie dość zrozumiało kochany Scypionie;.. dziecię rozpieszczone, w dwunastym roku życia pragnie uchodzić za małego pana; w dwudziestym naturalnie chce grać rolę człowieka znudzonego.
Pani Wilson dotknęła najdrażliwszéj strony Scypiona, zraniła jego dumę....
Opanowując jednak gniew wicehrabia z jak największą obojętnością i niby od niechcenia odpowiedział:
— Ah.... bah! pani utrzymujesz że ja gram rolę znudzonego?
— Tak jest, i dla znawców bardzo ją źle odgrywasz, biédny mój Scypionie; ale na nieszczęście.... za nadto dobrze.... dla naiwnych widzów.
A rzuciwszy czułe spojrzenie na swą córkę, pani Wilson zapewne dla rychłego uspokojenia smutku, który już kilka razy w Rafaeli dostrzegła, wesoło dodała:
— Daj pokój, daj pokój kochany Scypionie, nie miéj nadziei uchodzić za starego, kiedyś jeszcze młody; udanie takie na nic się nie zdało.... jest to suknia podług mody skrojona.... i nic więcéj.. — Tak, to dziwnie... tak... i cóż! Kobiécie w pewnym wieku wszystko powiedziéć wolno... wszystko, choćby rzeczy najśmieszniejsze.... a gdybyś nawet wyszydzić ją zapragnął, nigdy się to panu nie uda... Nadaremnie utrzymujesz: że polowanie, jest to konwencyonalna zabawa; bo pędząc za psami, gotów jesteś nawet kark skręcić.... małżeństwo... z miłości, konwencjonalna rozrywka... Ale nie... nie odpowiadajmy mu na to Rafaelo... I pani Wilson rzeźwo obróciła się do córki, któréj czarująca twarz już się temi słowy matki wypogodziła... Nie odpowiadajmy mu; wyglądałoby to jak stronnicza przechwałka... Opera, konwencyonalna rozrywka..,. a kiedy panna Stolz śpiewa, kiedy panna Carlotta tańczy, kiedy panna Baskina i śpiewa i tańczy... całe wasze przedscenie burzy się, ogniem pała.... nie widzieliśmyż, jak w uniesieniach szalonego podziwu na widok tych dwóch cudów talentu i powabu, a szczególniéj panny Baskiny, tej zarazem gazelli i słowika — pękały glansowane wasze rękawiczki, jak się przekręcały sztuczne węzły niejednéj chustki na szyi!.... I pan nazywasz się znudzonym?
Gdy pani Wilson wymówiła imię panny Baskiny, rysy Scypiona ożywił na chwilę jakiś szczególny wyraz; była to mieszanina szyderstwa, tłumionej dumy i zuchwałego wyzwania.
Badawcze rzucając spojrzenie na panią Wilson, Scypio zawsze z niezachwianą oziębłością, zawsze z cygarem w ustach, rzekł jéj:
— Dla czegóż nie uważasz mię pani za rozkochanego w pannie Baskinie?
— Alboż to znudzeni ludzie kochają się kiedy? przekonaj się sam jak źle swą rolę odgrywasz...
śmiejąc się powiedziała pani Wilson; a potem czułym i przekonywającym głosem, przywołując na twarz wyraz przyjacielskiej powagi, dodała: teraz kochany Scypionie, pomówmy otwarcie; tak jest, mam cię za znudzonego, i mocno mię to cieszy.... ale znudzonego wszelkiemi niegodnemi przyjemnościami, wszelkiemi zwodniczemi rozkoszami; dlatego téż sądzę i wiem, że wszystko co jest dobrém, prawém, szlachetném, delikatném i wzniosłém, musi miéć i ma dla ciebie niepokonany urok nowości, dobroci i prawdy. Ale, otoż i ojciec pana nadjeżdża, znowu wesoło mówiła pani Wilson, nie zapomnijże się młody trzpiocie, i nie powiedz mu, żem z tobą jak szlachetna matka rozmawiała.
A zwracając mowę do zbliżającego się pana Duriveau, spytała:
— No, i cóż kochany hrabio, jakże idą łowy?
— Właśnie przybywam błagać panią o przebaczenie, żem ją zaprosił na zabawę, która się tak źle kończy.
— Jakto?
— Musimy się wyrzec nadziei uszczwania naszego lisa.
— A to dla czego?
— Bo nieszczęście chciało że psy trop straciły, i niepodobna znowu je nań naprowadzić.
— Łowy zatém chybione?
— Tak, pani; właśnie z téj tu strony kłody psy lisa straciły.... czyniliśmy wszystko co tylko można by wynaleźć stracony ślad, ale nadaremnie; przeszukaliśmy wszystko na około tego drzewa, sądząc że się może ukrył w otworze jakiéj jamy.... wszystkie poszukiwania były bezskuteczne; to rzecz szczególna!
— Uspokój się panie Durivcau, wesoło rzekła pani Wilson, pozostanie nam zawsze wspomnienie przyjemności jakiéj doznaliśmy....
— A nam miła nadzieja, ze resztę dnia z paniami przepędzimy, jeźli pani raczysz wraz z panną Rafaelą i panem Dumolard zaszczycić nas w Trembly, gdzie nas czeka obiad w gronie kilku sąsiadów?....
— Wybranych, jak nie wątpię, z pomiędzy najznakomitszych wyborców naszéj okolicy, z uśmiechem rzekła pani Wilson; bo znam ja ambitne plany hrabiego; a więc dobrze, nie szczędzę trudu, będę się starała zjednać panu ich głosy, tylko mię posadź obok najuporczywszych, a przekonasz się....
— Nie wątpię bynajminéj o władzy jaką pani wywierasz, również z uśmiechem odrzekł hrabia, a skoro pani stajesz w obronie mojéj sprawy, niezawodnie wygram.... A zatem, dajmy pokój łowom. Potém hrabia dodał:
— Musimy wrócić na rozstajną drogę, gdzie czeka powóz pani, — no, Latrace, zesforuj psy!...
— A więc, Rafaelo, opuścimy polowanie, rzekła pani Wilson odwracając się do córki, z którą przez chwilę po cichu rozmawiała; a ta rozmowa wkrótce przywołała znowu szczęście i uśmiech na twarz młodéj dziewicy.
W téj chwili nadjechał pan Alcyd Dumolard, człowiek nadzwyczaj ostrożny; miarkował bieg swego wierzchowca. gdy objeżdżał dosyć znaczną przestrzeń aby się tu dostać; zbliżył się teraz do pana Duriveau i z tajemniczą miną zapytał:
— Co znaczy ta zgraja ludzi zbrojnych w widły i pałki, która tu nadciąga, wydając głośne okrzyki nakształt hasła?
— Nic o tém nie wiem, kochany panie Dumolard, odpowiedział dosyć zdziwiony hrabia.
Stary myśliwiec, zapytany spojrzeniem pana, pochylając się ku niemu, ośmielił się powiedzieć:
— Są to ludzie z dóbr pana hrabiego; udzielają zbrojną pomoc wachmistrzowi Beaucadet.
— Zbrojną pomoc? A to dlaczego? coraz bardziéj zdziwiony spytał hrabia.
— Dla schwytania bardzo niebezpiecznego zbójcy który zbiegł z więzienia w Bourges, i który od wczoraj się w tych lasach ukrywa.
— Ukrywa się tu w tych lasach! wykrzyknął pan Dumolard.
— Tak jest panie, odrzekł myśliwiec; jeszcze dzisiaj rano widzieli go drwale zdaleka i....
Myśliwiec nagle zamilkł, i niby przysłuchując się dalekiéj wrzawie, oddalił się o kilka kroków.
— Jakto! niebezpieczny zbójca tu! zawołał Alcyd Dumolard, drżąc z przestrachu, a ja, niedawno byłem sam jeden, a ja mogłem go spotkać... a ten Scypio jeszcze na głos wykrzykuje, że jestem wypchany bankowemi biletami... O! co za niegodziwy żart!
— Ale milczże pan; rzekł vicehrabia wzruszając ramionami, nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa, niepotrzebnie przestraszyłbyś twą siostrę; szczęściem że rozmawia z córką i nic nie słyszała.
— Panie hrabio! nagle zawołał Latrace pierwéj długo i uważnie przysłuchawszy się; panie hrabio! jeszcze nie traćmy nadziei....
— Co ty mówisz?
Lumineau goni.
— Ja nic nie słyszę... Czy pewno?
— O! najpewniéj!... jest to brylant naszéj psiarni; on zapewne jak zwykle, wybiegł o kilkaset kroków naprzód... Niechno pan hrabia słucha... a co? czy pan słyszy?
— W rzeczy saméj, odpowiedział hrabia, także nieco się przysłuchawszy, tak jest... słyszę go; ale z któréjże on strony goni?
— O dwieście kroków ztąd, w stronie małego ugoru, przy skałach.
— Ah! na honor, moje panie — zawołał hrabia znowu zbliżając się ku damom — jaki to szczególny kaprys szczęścia: niedawno zrzekliśmy się wszelkiéj nadziei, a teraz znowu nam zaświtała; jeżeli schwytamy naszego lisa, będzie to istny cud, a czarownikiem który tego cudu dokaże, będzie ten nieoceniony Lumineau.
— On zawsze takie cuda dokazuje, rzekł stary myśliwiec i galopem popędził w stronę ugoru, w blizkości którego znajdowała się jaskinia wykradacza zwierzyny.
— Nic tak nie zachwyca jak nadzieja, kiedy następuje po rozpaczy, wesoło rzekła pani Wilson, rzucając wzrok czuły na córkę. — A zatém panie hrabio, obaczmy, czy ten czarownik Lumineau jak go tam nazywacie, dokaże obiecanego cudu czy nie?
To powiedziawszy pani Wilson galopem puściła konia; wszyscy jeźdźcy pospieszyli za nią, zmierzając wysokim lasem ku stronie, w którą popędził stary strzelec.
Sam tylko pan Alcyd Dumolard pozostał w tyle; potrzeba było zręcznie umiéć kierować koniem chcąc cwałem wyminąć ogromne jodły które się, jak piony na szachownicy krzyżowały. Pan Alcyd Dumolard nie usiłując nawet narazić swego wierzchowca na tę próbę giętkości, poprzestał na powolnéj jeździe stępo, lub małym truchtem, i zdala zdążał za resztą myśliwskiego orszaku; atoli widząc że mimo wszelkich wysileń coraz bardziéj oddala się od swych towarzyszy, pan Alcyd Dumolard uczuł w sobie jakąś okropną trwogę; bo myśl o niebezpiecznym zbójcy, którego w tych lasach i właśnie w tém miejscu ścigano, ustawicznie go niepokoiła.
— W krytycznéj chwili, taki zbój gotów na wszystko, a i bez tego o nieszczęście nie trudno.... te lasy tak są samotne — mruczał nasz tłuścioch pospiesznie pomiędzy drzewami, o ile mu ostrożność dozwalała.... A ten Duriveau przecież, wie, a tak pędzi, pędzi... nawet nie pomyśli o mnie... Jakież to samoluby ci ludzie!... a jego syn, jeszcze krzyczał żem wypchany bankocetlami.... Szczęście że jeszcze widzę.... tam.... moich towarzyszy.... poza drzewami.... Te czerwone suknie rażą oczy, ale mną cudnie kierują.
To mówiąc, pan Dumolard, miotany trwogą, to znów podżegany nadzieją, usiłował dogonić myśliwców, a korzystając z nieco więcéj otwartego miejsca puścił konia galopem.
— Ah!... zbliżam się, rzekł zdyszały; zawołam na nich.... może mię usłyszą.
I ciągle galopując, aby ich nie stracić z oczu, pan Dumolard wolał:
— Kochana siostro.... Melcy.... zaczekaj!...
Pani Wilson zapewne nie słyszała zadyszanego głosu swego brata, bo spiesząc za córką, która ją wyprzedzała, właśnie znikła boczną drożyną, prowadzącą między lasem w gęste i nieprzystępne zarośla.
— Duriveau!... cóż u djabła!... przecież poczekajcie na mnie!... całą siłą płuc swoich wołał Dumolard.
Ale i hrabia Duriveau, a za nim syn jego zniknęli.
— Co za brzydka obojętność! wolał pan Dumolard z goryczą i przerażeniem; ale dzięki Bogu, widzę drogę którą się udali.... zwrócili na lewo, i....
Pan Dumolard nie mógł dokończyć; koń jego powolnym bieżący galopem, nagle osadził, a skutek tego szybkiego poruszenia tak był gwałtowny, że pan Dumolard, rzucony na przednią część siodła, tylko co nie spadł przez głowę wierzchowca.
Klnąc pan Dumolard poprawił się na siodle, i wnet poznał przyczynę, która bieg konia tamowała; był to próżny rów, z brzegami wysoko usypanemi, na ośm stóp szeroki, sześć głęboki; rów ten przerzynał las w całéj jego długości.
Na widok tej szerokiéj, drogę tamującéj otchłani, rozpacz ogarnęła pana Dumolard; spostrzegł on na brzegu rowu ślady końskich kopyt, znać więc że myśliwi tę zaporę przebiegli. Stracił, niestety! wszelką nadzieję połączenia się z nimi, wolałby bowiem umrzeć raczéj, aniżeli przesadzić przez ten rów straszliwy. Wracać byłoby to jeszcze bardziéj oddalać się od towarzystwa, a słońce widocznie już schylało się ku zachodowi; działo się to bowiem w krótkich dniach miesiąca po porównaniu dnia z nocą, które wtenczas bez żadnego prawie przejścia od razu zapada.
— Jestem więc, nieszczęśliwy, wystawiony na łaskę tego zbójcy, wzdychając rzekł pan Duriveau. Trzebaż jeszcze, żebym jak naumyślnie miał na sobie ten przeklęty czerwony rajtrok, co tok mocno w oczy wpada... on mię o milę drogi dostrzeże ah! to okropnie!... Jeżeli zawołam o pomoc.... to zwabię zbójcę, który może się tu blisko ukrywa.... Ha! cóż począć?... Pojedźmy ponad brzegiem rowu, może też trafię na jaką ścieszkę.
W tém opłakaném położeniu pan Dumolard postępował ponad brzegiem rowu aż do miejsca, gdzie rów ten w łuk zginając się, przerzynać zaczął nieprzebytą gęstwinę młodych dębów. Zapuszczać się w te ciemne zarośla pełne pokrzyżowanych i posplatanych gałęzi, gdzie niebyło żadnéj drogi, uważał pan Dumolard za rzecz równie prawie straszliwą, jak przesadzić rów; bo aby przebić się przez taką gęstwinę, wypadało poledz zupełnie na instynkcie i zwinności konia, schylić głowę, łokciami odsuwać gałęzie i puścić się naoślep.
Mimo przerażenia, jakiem go ten środek napawał, pan Dumolard zważywszy że go noc w tym przezroczystym lesie zaskoczyć może, a w takim razie jego przeklęty czerwony rajtrok zdaleka zwróci na siebie uwagę i znęci rozbójnika, namyślił się i z dwojga złego wybrał mniejsze. W nadziei zatém że się przecież raz połączy z resztą towarzystwa, postanowił torować sobie drogę przez zarośla; jakoż wkrótce dał się słyszéć straszny trzask łamiących się gałęzi, jakby ogromny dzik tam się przedzierał.
Pozostawmy pana Dumolard przygodom jego przeprawy, a w kilku słowach wyjaśnijmy cud jakiego spodziewano się po owym sławnym ogarze, na którego głos myśliwi udali się w stronę jaskini wykradacza.
Kiedy Lumineau i inne psy, rozbiegłszy się na wszystkie strony, nadaremnie szukały straconego tropu lisa, nieoszacowany ten ogar, obdarzony zadziwiającym instynktem, wyprowadził sobie następujący logiczny wniosek: Skoro lis tyle jest chytry że ogromne wykonywa skoki, aby tym sposobem trop swój przerwał i wprowadził w kłopot szlachetną psiarnię, która go ściga jedynie dla honoru, bo swą dumę na tém ogranicza aby lisa schwytała i zdusiła (gdyż psy niepokonany wstręt czują do lisiego mięsa); a zatém dzielny ogar, pragnąc znowu wynaleźć ślad zdrajcy, który przecież w powietrzu zginąć nie mógł, oddalać się powinien ile można od miejsca, w którem trop stracił i coraz większe obiegać koła, aż znowu ślad zbiega znajdzie. I w rzeczy saméj lis, mimo dwóch czy trzech ogromnych skoków któremi tu trop swój przerwał, musiał przecież znowu ruszyć daléj zwykłym biegiem, i udać się albo w prawo albo w lewo, albo w tę lub w owę stronę miejsca, gdzie psy ślad jego straciły. Gdy zaś psy w swém kołowaniu coraz to rozleglejszą przestrzeń zakreślają, przeto muszą koniecznie znaleźć punkt wyjścia zwierzęcia.
Lumineau więc wprowadzając natychmiast w wykonanie tę wyborną teoryę, opuścił resztę psów, bezskutecznie na jedném i tém samém miejscu tu i owdzie szperających, i końcem nosa wietrząc ziemię, zaczął w chyżym pędzie coraz obszerniejsze zakreślać koła, a tém samém naprzód dostał się na ugór; stamtąd pospieszył na skały, między któremi znajdowały się kamieniami i cierniskiem pokryte drzwi jaskini, w któréj się ukrył Bamboche. Czytelnik zapewne pamięta, że lis zaledwie przez sekundę spoczął na tych kamieniach, nim nowy skok wykonał; ale Lumineau delikatnym swym węchem natychmiast zwietrzył ostre wyziewy cuchnącego zwierza... i tryumfującém szczekaniem zaczął przywoływać do siebie zwątpiałych już myśliwych.
Po tém pierwszém powodzeniu Lumineau, za temi kamieniami znalazłszy nową przerwę tropu, powinien był znów rozpocząć koliste swoje wietrzenie, a o trzydzieści kroków ztamtąd byłby trafił na zupełny i już nieprzerywany trop lisa; ale usłyszał jakiś głuchy dźwięk pod nogami i w mniemaniu (błąd ten wybaczyć mu należy) że lis ukrył się w jamie w pobliżu tych kamieni będącéj, podwoił szczekanie, żwawo zaczął kopać przedniemi łapami, i wkrótce odgrzebawszy ciernie i ziemię, odkrył część otworu prowadzącego do jaskini.
Tymczasem przybyli na ugór, naprzód łowczy Latrace, potem hrabia, daléj jego syn, pani Wilson i Rafaela.
— Lis już nasz! skrył się tylko do jamy! zawołał stary myśliwiec, widząc że pies tak zajadle ziemię drapie.
A zeskoczywszy z konia, rękojeścią swego harapa pospieszył dopomódz poczciwemu Lumineau w rozszerzaniu otworu.
Hrabia Duriveau uniesiony przyjemnością polowania i radością z tak szczęśliwego skutku poszukiwań, zeskoczył także z konia, ukląkł, nie wstydząc się tego, obok swojego strzelca i dopomógł mu w szybkiém osłonieniu przystępu do jaskini, którą miał za lisią jamę.




6.
Jaskinia.

Po upływie kilku minut, hrabia Duriveau i strzelec jego podnieśli kamienie spojone ziemią, i odkryli drzwi prowadzące do jaskini wykradacza zwierzyny, a na teraz niespodzianego schronienia zbiega Bamboch’a.
Pani Wilson i jéj córka pochylone na szyjach swych wierzchowców, czekały na rozwiązanie tego zjawiska; sam nawet Scypio, mimo swéj lekceważącéj obojętności, dzielił powszechną ciekawość.
— Ależ to nie jama! — nagle zawołał hrabia Duriveau, gdy nakoniec postrzegł drzwi ogołocone z kamieni i cierniska.
A nie dojrzawszy przez szczeliny mocnych drewnianych dylów żadnego światła w jaskini, dodał coraz bardziéj zdziwiony:
— Można mniemać że to wejście do jakiegoś a podziemnego sklepienia.
— Do podziemnego sklepienia! powtórzyła uradowana pani Wilson, ach! to bardzo romantyczne! nie każdemu szczęści się coś podobnego zobaczyć; w obecnych czasach podziemne sklepienia są zbyt rzadkie.
— Czy to jest podziemne sklepienie, czy nie, nasz lis musiał się tu skryć koniecznie, wykrzyknął stary myśliwiec i podniósł drzwi, które otwierając się w na wicianych zawiasach, dozwoliły widziéć wązkie a spadziste wejście.
— Ah! to rzecz szczególna, z zastanowieniem rzekł hrabia, że taka podziemna jaskinia w moich lasach istnieje, a nikt mię dotąd o niéj nie uwiadomił. Czy i ty Latrace o niéj nie wiedziałeś? spytał hrabia swojego strzelca.
— Nie...panie hrabio... nic zgoła nie wiedziałem...
I po raz piérwszy od chwili odkrycia jaskini, stary myśliwiec zdawał się być zakłopotanym, bo mu zapewne jakaś nowa myśl przyszła do głowy.
— Sam przejrzę to podziemie, rzekł hrabia Duriveau, i przekonam się dokąd prowadzi.
— Pan hrabia nie potrzebuje sam schodzić, rzekł Latrace, poszlijmy tam naszego Lumineau, a zaraz przekonamy się czy lis tam się znajduje. Tu! Lumineau, szukaj! dodał stary myśliwiec, pokazując psu wejście do jaskini.
Pies wskoczył do niéj.
Hrabia nie odpowiadając na uwagę strzelca, zabierał się także do jaskini, i w tym celu oddał już konia dojeżdżaczowi, gdy pani Wilson obracając się do pana Duriveau, zawołała:
— Ostrożnie, kochany hrabio, byłoby nierozwagą tak się narażać.
— Dzieciństwo, pani! śmiejąc się odpowiedział hrabia — czy sądzisz że z téj jaskini wypadnie lew lub tygrys? Niestety! te lasy są zbyt skromne dla takich gości. Racz więc pani darować, że ją na chwilę opuszczam, ciekawość moja do najwyższego stopnia obudzona.
— Uspokój się pani, z drwiącym uśmiechem przerwał Scypio, ja podzielę sławę i niebezpieczeństwo mojego ojca.
I także zsiadłszy z konia zbliżył się do hrabiego.
— Szczególna rzecz, rzekł tenże, stanąwszy na piérwszéj stopie w ziemi wykopanéj, i zapuszczając Wzrok w ciemności jaskini — możnaby powiedziéć, że dostrzegam coś nakształt odblasku świécy.
— To zakrawa na fantastyczność! zawołał: Scypio wtykając lornetkę między obie powieki.
Właśnie gdy hrabia miał zamiar spuścić się pod ziemię, odgłos licznych i zewsząd zbliżających się kroków, zwrócił uwagę jego i innych widzów téj sceny; stojąc więc nieporuszony jedną nogą wewnątrz a drugą zewnątrz jaskini, hrabia postrzegł nadciągających rozmaitemi drogami ku ugorowi około trzydziestu wieśniaków, nędznie ubranych a uzbrojonych w widły, cepy, kosy i ogromne pałki.
Gdy te rozmaite gruppy się zeszły, ludzie zdający się im przewodniczyć, skoro się tylko dostrzegli, wszczęli między sobą następującą rozmowę:
— I cóż?
— Nic... a wy?
— I my nic, a przejrzeliśmy najmniejszy nawet krzaczek.
— A my każde drzewo, bo nawet gałęzie, jakbyśmy na wiewiórki polowali.
— A my zaglądaliśmy do każdego dołu.
— A przecież nic... i nic.
— Może ojciec Lancelot, który wprost za panem Beaucadet swoich poprowadził... był szczęśliwszym; może on schwycił zbójcę.
— Co to za banda łotrów, co sobie tak po moich lasach plondruje? zmarszczywszy czoło hrabia Duriveau zapytał swego strzelca.
— Jestto obława na rozbójnika, o którym niedawno wspominałem panu hrabiemu.
— Rozbójnika? spytała pani Wilson zbliżając się wraz z córką ku hrabiemu.
— Nie chciałem pani niepokoić, z uśmiechem rzekł pan Duriveau, zataiłem jéj więc zdarzenie, które wraz z dopiéro odkrytą jaskinią cały romans stanowić może. Oto utrzymują, że jakiś bandyta, zbieg z więzienia w Bourges, ukrywa się w tych lasach.
— I pan chciałeś wejść do tego podziemia! z przerażeniem zawołała pani Wilson; o Boże! kto wié czy ten człowiek tam właśnie nie ukrywa się.
— Prawda, odpowiedział hrabia, szybko postępując ku otworowi jaskini, od którego na chwilę był się oddalił aby pomówić z młodą wdową — być może, że ten bandyta tam jest; chcę się o tém osobiście przekonać...
— Na Boga żywego!... wstrzymaj się pan!... zawołała pani Wilson, lekko zsuwając się z konia; poczém szybko przystąpiła do hrabiego i rzekła:
— Jeżeli ten człowiek tam się ukrył, rozpacz każe mu użyć wszelkich środków obrony! Zaklinam pana! nie popełniaj tak nierozważnego czynu!
— Moja lękliwa i miła przyjaciółko — śmiejąc się odpowiedział hrabia — kiedym niedawno widział panią gotową przebyć najniebezpieczniejszą przeszkodę, czyliżem nie wołał: Po co to nierozsądne popisywanie się!.... Pozwól mi pani teraz, niech ci odwetuję.
Scypio tymczasem dopomógł Rafaeli zsiąść z konia i zcicha szepnął jéj kilka słów do ucha; następnie przyprowadził do matki, która zwracając mowę do wicehrabiego, rzekła;
— Dopomóż-że mi Scypionie, wstrzymajmy ojca od tak niebezpiecznego zamiaru!... Jakże, chce sam jeden uwięzić zbójcę, który się może tam ukrywa!..
— Słuszna uwaga, rzekł Scypio do ojca z zimnym i szyderczym uśmiechem — istotnie twoje poświęcenie się jest wzniosłe, bohaterskie, przyznaję; lecz nieco przesadzone... Chcesz zastąpić żandarma, no! nie zazdroszczę ci! Ale nie odbiéraj mu chleba.. nie chwytaj mu złoczyńcy przed samym nosem. A że żandarmi są tu w pobliżu, to Latrace wsiądzie na koń i przywoła ich.
— Jakkolwiek trzpiot, Scypio ma w tém słuszność, odezwała się pani Wilson do hrabiego — najusilniéj więc pana proszę, nie wdawaj się w tę sprawę.
— Owszem, pani, Scypio nie ma słuszności, stanowczo odpowiedział hrabia: każdy człowiek prawy powinien chwytać złoczyńcę, gdziekolwiek go spotka, a mianowicie gdy temu towarzyszy niebezpieczeństwo.
— Milczże..! bo mię poniżasz; mówisz jak sołtys w kłopocie, odezwał się Scypio do ojca, łokciem go potrącając.
Zuchwałe i zimne szyderstwo Scypiona i tym razem znowu hrabiego z dwóch względów obraziło: bo obawiając się nieprzyjemniejszego może wypadku, musiał znieść to szyderstwo w obec kobiéty którą ubóstwiał; bo musiał milczeć w obec téj którą zamierzył wzruszyć tym czynem odwagi, skąd inąd niezaprzeczonéj. Ale Pan Duriveau i teraz umiał być panem siebie, spojrzał tylko zimno na syna i bliżéj przystąpił do otworu jaskini.
— Przyjaciele, rzekła teraz pani Wilson do wieśniaków, nie opuszczajcie pana hrabiego, idźcie za nim... brońcie go w razie potrzeby.
Cała okolica lękała się hrabiego Duriveau; znano jak byt surowym dla swych officyalistów, jak ostro karał najmniejsze ubliżenie swoim prawom właściciela ziemskiego; wreszcie rozkazujący ton mowy, dumne obejście, srogie oblicze, wszystkich od niego odstręczało lub trwogą przejmowało; zamiast więc usłuchać prośby pani Wilson i otoczyć hrabiego w chwili gdy zamierzał spuścić się do jaskini, jeden wieśniak rzekł półgłosem:
— Kiedy się panu hrabiemu podobało aby sam jeden schwytał zbójcę, to niechże sobie chwyta,... my przy tém nie obstajemy.
— Wiem ja o tém dobrze, żeście nikczemni tchórze, pogardliwie odpowiedział pan Duriveau.
— Tchórze... ten... rzekł jakiś biedak z blademi ustami, i twarzą od gorączki grasującéj w okolicy mocno zmienioną, ha,... tchórze,... gdyby mi zbójca co złego wyrządził, ucierpiałaby na tém moja żona i moje dzieci... bo oni mnie tylko mają.
— O! podłe, zezwierzęciałe plemię! z gorzką pogardą rzekł hrabia. Dla was ta obława jest tylko sposobnością do włóczenia się tłómami, do plondrowania moich lasów, do wypłaszania mojéj zwierzyny, lub do wykradania jéj na miejscu jak to umiecie... Przepróżnowaliście i przełajdaczyliście cały dzień; musicie być kontenci!
— Nie przyszliśmy tu dla naszéj zabawki, panie hrabio, nieśmiało rzekł jeden wieśniak; pan burmistrz wezwał nas w imieniu prawa;... a dla nas biedaków... dzień próżnowania... jestto dzień bez chleba.
— Doprawdy? To więc dla tego w dni niedzielne tarzacie się po szynkach, pijaki! z pogardliwą ironią odparł hrabia. Jeżeli dla braku pracy niedziela jest dniem bez chleba, to dla was bynajmniéj nie jest dniem bez wina; bo upijacie się jak bydlęta. Dawniej byłem tyle nierozsądny że mię uwodziły wasze płacze i narzekania, ale teraz już was znam.
— Dobrze, — dobrze ojcze! odezwał się Scypio, odzyskałeś znowu mój szacunek; ale przed chwilą zakrawałeś rai nieco na uczciwca, jak np. w Henryku Momier... i djabelnie wyglądałeś na krajczany pantofel...
Spokojni i dobroduszni wieśniacy, przywykli do licznych upokorzeń, już to nędzą, już przymuszonemi względami dla tych którzy z nich ciągną korzyści, już nokoniec nieznajomością własnéj godności, tym nieuniknionym skutkiem niedoli i ciemnoty; wieśniacy, mówimy, smutnie zwiesiwszy głowy, bez gniewu słuchali ostrych wyrzutów pana Duriveau, atoli jeden z nich, osiwiały staruszek, bojaźliwie odpowiedział na zarzut próżnowania w niedziele.
— Wszakże i Bóg siódmego dnia odpoczął,... panie hrabio; a czemużbyśmy my biedacy tego czynić nie mieli?
— Dosyć tego, wyniośle zawołał pan Duriveau. Uczynię to czego żaden z was nieśmiałby, i nic w tém dziwnego!
I podniecony prawdziwą odwagą, jak niemniéj chęcią okazania się wyższym nad gmin który rzeczywiście uważał za plemię podlejsze od swojego, hrabia, mimo próśb pani Wilson i Rafaeli, która głos swój z głosem matki połączyła, bez broni wszedł śmiało w podziemie, rozkazującém spojrzeniem zabroniwszy staremu Latrace, aby nie szedł za nim.
Bądź dla tego że pan Duriveau zapomniał zalecić synowi aby pozostał na zewnątrz, bądź téż iż milczący liczył na jego pomoc, dosyć że Scypio udał się za nim; pierwéj jednak zapalił trzecie cygaro i z właściwą sobie szyderczą oziębłością poszedł w ślady ojca, powiedziawszy do pani Wilson:
— Moje panie.... módlcie się za nas... ale prosił — o chór...
I machinalnie końcem łowieckiego harapnika otrzepując zakurzone bóty, niedbale zaczął spuszczać się w jaskinię.
Prowadziło do niéj ośm lub dziesięć wązkich stopni grubo w ziemi wykopanych; ojciec i syn wkrótce więc znaleźli się wpośród obszernéj groty naturalnéj, wydrążonéj pomiędzy skałami, których wyższa część w oderwanych massach zalegała u góry. Na zewnętrznéj stronie tych skał, traf czy téż ręka człowieka utworzyły otwór cierniskiem na wpół przykryty, który prowadził do jaskini i zarazem przepuszczał do niéj powietrze i światło. Ten to promień światła wspólnie z bladym połyskiem małego żywicznego kagańca, rzucając blask dziwny, grobowy, dozwolił hrabiemu Duriveau postrzedz obraz na którego widok zadrżał i krokiem wstecz cofnął się.
Bamboche również zadrżał, gdy ten obraz piérwszy raz zobaczył; atoli wzruszenie zbiega było, skutkiem wspomnienia które go trwogą i boleścią przejęło.
W głębi groty, na wzniesieniu z nagromadzonych kamieni urządzoném, stała kolebka z sitowia upleciona, a w téj kolebce, usłanéj świeżemi różyczkami, leżało malutkie niedawno zmarłe dziecię: leżało zaś tak powabnie, kolorki tak miało świeże i miłe, iż sądziłbyś że śpi. Nie więcéj zapewne żyło jak miesiąc. U stóp kolebki, bez wątpienia w miejscu grobowéj pochodni, gorzał żywiczny kaganiec.
Przy półcieniu w téj jaskini panującym, można widziéć było drewnianą skrzynię, zastępującą miejsce łóżka, zasłaną liściem zeschłéj paproci; obok tego łożyska znajdował się wązki otwór jakby do jakiéj galeryi górniczéj wiodący, przez który tylko czołgając się człowiek przejśćby zdołał. Ta spadzista galerya prowadziła z głębi jaskini aż na wierzch zewnętrznéj ściany, jak o tém przekonywało blado niebieskawe światło przebijającego się blasku słonecznych promieni. Oba wyjścia z téj jaskini, zostawione otworem, świadczyły o zniknięciu Bambocha.
Vicehrabia połączył się z ojcem właśnie w chwili gdy ten drżący cofnął się na widok skromnego i tajemniczego grobowca dziecięcia, które spoczywało w kolebce świeżym kwieciem usłanéj. Wówczas nawet, gdyby wrażenie jaki ten prosty, rozrzewniający i bolesny obraz wzniecić musiał, vicehrabiego choć chwilowo tylko wzruszyło, on jako człowiek znudzony, zakamieniały, musiałby stłumić w sobie to uczucie; ale serce tego młodzieńca, szybko i w samym już kwiecie zwiędłego w zgniłe atmosferze którą oddychał od piętnastego roku życia, oschło na prawdę; on nie udawał téj oschłości jakbyśmy chętnie mniemać chcieli, ale owszem popisywał się z nią zuchwale. Dla tego więc, gdy ojciec mimowolnie ulegając uczuciu litości i zajęcia, zapominając że go miał i chciał ukarać za krzywdy wyrządzone Rafaeli, rzekł do niego lekko drgającym głosem:
— Scypionie... patrzno... na tę biedną zmarłą dziecinę.
Scypion włożył lornetkę w oko i odpowiedział:
— Do licha! przecię widzę... to jakiś zarżnięty baranek, zmarły owoc błędu jakiejś wiejskiéj cnotki, epizod zżycia uwieńczonéj dziewczyny — a potém, obejrzawszy się wkoło i końcem harapnika wskazując ojcu otwór drugiego wyjścia z jaskini, dodał: Jeżeli ten, którego te wiejskie niedołęgi nazywają zbójcą tu był ukryty, zapewne umknął tą dziurą... a że tu nie ma ani zbójcy ani lisa, zatem podwójne łowy chybione... A co? przyznaj sam, że to piękna rzecz ta niewinność wiejskich obyczajów“? Wierzże tu teraz w ich śmietankę i świeże jaja!
To powiedziawszy, wykręcił się na piętach i zamierzał wyjść z podziemia.
Mimo zatwardziałości charakteru swojego, Duriveau uczuł się zrazu dotknięty, może nawet upokorzony (bo on okazał czułość), okropna oziębłością Scypiona; ale że ostatnie słowa syna schlebiały ulubionym zasadom hrabiego, i, że się tak wyrazimy, niby popierający dowód, przyszły w pomoc nieuleczonéj pogardzie jego dla pewnéj klassy ludzi, rzekł więc po chwili:
— Wiem ja dawno, że gmin wiejski jest równie zepsuty jak gmin miejski.... że wiejski kał stanie za miejskie błoto!
A ulegając, jak zawsze, piérwszemu poruszeniu, hrabia porwał kolebkę i z wielkiém zdziwieniem syna unosząc ten smutny ciężar, nagle wyszedł z jaskini; potém zwróciwszy mowę do wieśniaków niecierpliwie oczekujących wypadku poszukiwań, piorunującym głosem zawołał:
— Patrzcie, czcigodni wieśniacy, nieszczęśliwi, a nadewszystko cnotliwi śmiertelnicy! oto tak wasze córki postępują ze swemi dziećmi... skoro są im na zawadzie.
I postawił kolebkę na urwisku skały.
W czasie chwilowéj nieobecności pana Duriveau, Latrace ulegając prośbom pani Wilson, pojechał aby wezwać pana Beaucadet i kilku żandarmów; wkrótce téż wachmistrz przybył w towarzystwie dwóch szeregowych, i właśnie zsiadł z konia gdy hrabia do zgromadzonych wieśniaków miał tę gromiącą mowę.
— Zmarłe dzieciątko!...zawołali wieśniacy cofając się z przerażenia, gdy spojrzeli na kolebkę.
— O matko! co za okropność! poszepnęła Rafaela, i rzuciła się w objęcia pani Wilson.
— Ah! panie,... a moja córka... zwracając się do hrabiego, tonem bolesnego wyrzutu zawołała pani Wilson.
Duriveau zapóźno uczuł niewłaściwość swojego postępku.
— Dzie-cio-bój-stwo, rzekł pan Beaucadet — według swego zwyczaju w ważnych okolicznościach przedłużając każdą sylabę — dzie-cio-bój-stwo, powtórzył; poczém odepchnął wieśniaków, zbliżył się do kolebki i wziął ją pod swą opiekę. Cierpliwości,...już to ja się znam na tém, już to moja rzecz!
A przypatrzywszy się bacznie zwłokom dziecięcia, postrzegł jakiś przedmiot, którego hrabia w półcieniu jaskini widziéć nie mógł, i zawołał:
— Ah! ha! papiér!... Ta niewinna ofiara ma przywiązaną kartkę do szyi... baczność!
Wszyscy widzowie téj sceny, oprócz pani Wilson, która trzymała w objęciach swoich drżącą córkę, zbliżyli się z trwogą do pana Beaucndet i do kolebki, szepcąc pomiędzy sobą
— Dziecię ma kartkę na szyi!
W rzeczy saméj do czarnego jedwabnego sznurka obwiązanego wkoło szyi dziecięcia, przymocowany był papiér, który Beaucadet szybko rozwinął i w zapale pierwszym prędko odczytał, nie przebiegłszy go nawet poprzednio spojrzeniem.
Całe pismo zawierało się w następujących wyrazach, które wachmistrz na głos wymówił:
Pragnę aby syn mój, podobnie jak ojciec jego, nazywał się Scypio Duriceau...
— Ach! to szczególniejsza, rzekł Scypio z niewzruszoną obojętnością zapalając czwarte cygaro.
Rafaela Wilson dowiodła prawdziwéj mocy duszy. Słysząc te słowa, uczuła w sercu ból ostry, srogi. Zrazu sił pozbawiona, musiała chwycić się ramienia swéj matki, iżby nie padła na ziemię; lecz wkrótce odpiérając cios równie okropny jak niespodziany, znalazła w sobie potrzebną energią, i odważnie zniosła cały jego ciężar... w chwilę późniéj, zamieniała z matką długie, nieopisane spojrzenie.




7.
Tąjemnice.

Pragnę aby syn mój i podobnie jak ojciec jego, nazywał się Scypio Duriveau...
Tak brzmiało pismo zawieszone na szyjce zmarłego dziecięcia.
— Ah!to szczególniejsza, odpowiedział vicehrabia zapalając cygaro.
Odczytanie tego pisma, przerażająca nieczułość, zuchwała obojętność vicehrabiego, w zdumienie wprawiły wszystkich widzów téj sceny.
Hrabia, nieporuszony, milczący, z gniewném zdziwieniem patrzył na syna, pomnąc jedynie na nieszczęsny skutek, jaki to odkrycie wywrze zapewne na umyśle Rafaeli Wilson. Ta zaś konwulsyjnie ściskała rękę matki, wpoiwszy w nią swe duże, łzami zalane oczy. Wieśniacy, mimo wrodzonéj łagodności i pokory, oburzeni zimnem zuchwalstwem Scypiona, głucho szemrać zaczynali. Pan Beaucadet, zmieszany swą niezręcznością (bo przejęty był względami najwyższego szacunku dla pana Duriveau, tego wzoru właścicieli), w politowania godnym kłopocie, machinalnie spoglądał na nieszczęsne pismo; a tymczasem burza coraz groźniéj wrzała. Nagle, przypomniał sobie, że w pierwszém uniesieniu nie czytał podpisu, spodziéwał się więc że skoro ogłosi nazwisko ofiary, odwróci od uwodziciela wzrastające oburzenie wieśniaków, które co chwila wybuchem groziło. Dla tego téż nasz wachmistrz zaczął znowu z wszelką powagą:
— Kartkę tę podpisała nieszczęśliwa która... nikczemnica co... Nakoniec... więcéj wiedzieć nie potrzebujecie; dosyć że podpisała.
— Kartka podpisana? szepnęli wieśniacy.
— Tak jest,... dzie-cio-bój-czy-ni podpisała; roztrzepana zbrodniarka podpisała, najuroczystszym tonem rzekł pan Beaucndet; podpisała,... a jest nią...
Złowrogi szmer przebiegł pomiędzy wieśniakami; z natężoną ciekawością niespokojnie patrzyli na pana Beaucadet.
— A jest nią... mała Bruyére... indyczarka na folwarku Grand Genevrier.
Na te słowa, Scypio, mimo niezachwianéj bezczelności, zadrżał, krew mu na twarz wystąpiła, blade lica zarumieniły się na chwilę; ale niespuszczająca go z oka Rafaela, sama jedna tylko dostrzegła to przemijające wzruszenie, którego opanować nie mógł.
Wieśniacy dowiedziawszy się, żę tą nieszczęśliwą ofiarą, że tą winną jest Bruyére, młoda szesnastoletnia dziewczyna, któréj przypisywano pewien wpływ nadnaturalny, a któréj nadzwyczajna piękność, miła dziwaczność i rozczulająca dobroć, wielbione były w całéj téj ubogiéj okolicy; wieśniacy, mówimy, przesądni a ciemni, zaledwie gniew i oburzenie dłużéj pohamować zdołali.
Beaucadet postrzegł po niewczasie że położenie Scypiona pogorszył; szemranie zrazu głuche, nagle wybuchło w głośnych narzekaniach i obelgach.
— Bruyére biedna dziewczyna!...
— Ten nasz duch opiekuńczy!
— Tak miła!... tak dobra!
— I ją uwieść, o! co za niegodziwość!
— I jeszcze mówią że zabiła swe dziécię!..
— Ona.... o! nigdy!
— I nazywają nas tchórzami!
— O! gdyby to biedna Bruyére była moją siostrą, wtrącił inny.
— Kochana Bruyére, ozwał się znowu jakiś głos wzruszony, wszak ona tak dobrze jakby nasza siostra, bo chociaż zaczarowana[3], przecież każdy ją kocha jak brat, bo ona swych czarów używa na świadczenie nam dobrego.
Zażalenia i wykrzyki coraz stawały się groźniejsze. Gniew wzbudzony zuchwałością Scypiona, powiększyła jeszcze powszechna nienawiść ku ojcu; nienawiść długo powstrzymywana nawyknięciem do zdania się na wolę Boga i tym wszechwładnym urokiem jaki w tej pustéj prawie okolicy dotąd jeszcze osłania bogaczy.
Te twarze, niedawno tak pokorne, bojaźliwe, teraz nabrały wyrazu groźby; pani Wilson i jéj córka, coraz bardziéj przestraszone, przybliżyły się do hrabiego i do Scypiona, a tymczasem Beaucadet dotknąwszy rękojeści swego pałasza rzekł do wieśniaków:
— Baczność na komendę!
A widząc że wieśniacy ściskają swe koło i coraz bardziéj zbliżają się do wicehrabiego i jego ojca, nakazującym głosem dodał wachmistrz:
— Zgro-ma-dze-ni! w imieniu prawa, które każdy znać powinien, zgro-ma-dze-ni! rozejdźcie się i wracajcie do domów.
Tymczasem Scypio, z wzniesioną głową, niewzruszoną postawą, zarozumiałą miną, lewą rękę niedbale utkwiwszy w kieszeni swych łosiowych spodni a prawą machinalnie uderzając harapem po eleganckich botach, młodzieniec z rzadką odwagą stawił czoło wieśniakom. Złość, pogarda i gniew nadawały jego przyjemnym, lecz zwykle zniewieściałym rysom, wyraz niezachwianéj odwagi: oczy błyszczały żywo i śmiało, policzki lekko się zarumieniły, a usta wyglądając z pod jasnego jedwabistego wąsa, ściągnięte zuchwałym uśmiechem, nieco przyspieszonemi kłębami wypuszczały dym cygara.
W téj chwili Rafaela, cisnąc się do matki coraz bardziéj zatrwożona, rzuciła na Scypiona długie spojrzenie boleści i wyrzutu. Niestety! nigdy Scypio nie wydał się jéj piękniejszym.
Sam nawet hrabia Duriveau, z pewnych przyczyn nader dotknięty tym wypadkiem, nie mógł stłumić w sobie uczucia dumy na widok nieustraszonéj postawy syna. Mimowolnie ulegając władzy z zasad moralnych, któremi i najwyrodniejszy ojciec nie śmie pogardzać skoro mówi do syna w obec innych, pan Duriveau głośno i dobitnie rzekł do wicehrabiego:
— Ważny ciąży na tobie zarzut, mój synu; ale mam nadzieję, że mimo pozorów, nie jest uzasadniony... Nie sądź, iżbym bardziéj aniżeli ty obawiał się tych szaleńców; lecz miło mi iż nie dałeś najmniejszego powodu, aby je do ciebie stosować miano.
Skoro hrabia zaczął mówić, nastało głębokie milczenie w tłumie; każdy z natężoną ciekawością czekał na odpowiedź Scypiona. Smutném, błagającém spojrzeniem Rafaela zdawała się zaklinać vicehrabiego aby położył koniec téj przykréj scenie.
— Odpowiadaj, Scypionie,... odpowiadaj! zawołał hrabia.
— Oświadczam, spokojnym i szyderczym głosem rzekł vicehrabia, prowadząc lornetką w około, oświadczam że zrazu uważałem to za rzecz śmiechu godną, iż pasterka indyków jakby dla zabawki, imieniem mojém ozdobić raczyła owoc swych wiejskich i... niesfornych rozrywek; lecz w obec tych nikczemnych szermierzy indyczarki, jak sztoki pijanych uważam za rzecz pocieszną ogłosić, że to dziecię jest moje.
A gdy to oświadczenie Scypiona przyjęto wybuchem wściekłych okrzyków, nasz młodzieniec z zaiskrzoném okiem, drżącemi usty, nieustraszoném czołem postąpił parę kroków naprzód, skrzyżował ręce na piersiach, i prawie dotykając wieśniaka który się najbliżéj niego podsunął, krótko i pewnie powtórzył:
— Tak jest, to moje dziecię... Ale... cóż stąd?
Spojrzenie, ruch, postawa Scypiona, wyrażały tak nieustraszoną wyższość, że zrazu kilku wieśniaków cofnęło się mimowolnie; atoli po tém piérwszém ich poruszeniu nastąpiła straszna reakcja. Rozjątrzenie doszło do najwyższego szczytu; wieśniak silną ręką schwycił Scypiona za barki, wykręcił nim młynka, że się tak wyrazimy, i zmusiwszy aby się odwrócił ku kolebce złożonéj na skale, zawołał:
— Nieszczęśliwy! i ty masz serce drwić w obec zmarłéj dzieciny... Spojrzyjże na nią... jeżeli śmiesz...
Scypio zadrżał po raz drugi, nie z bojaźni ale ze wzruszenia, a przez chwilę wzrok jego mimowolnie spoczął na bladéj twarzyczce dziecięcia.
— Ha! łotrze! i ty śmiesz podnieść rękę na mego syna, gwałtownie wrzasnął hrabia porywając za kołnierz wieśniaka, który Scypiona zmusił do obrócenia się ku zmarłemu dziecku.
Wtém nagłe wołanie: na pomoc! zbójca! — coraz głośniejsze, coraz bliższe, odwracając uwagę zdziwionéj gromady, sprawiło szczęśliwą zmianę na korzyść hrabiego i Scypiona; obaj też szybko wywinęli się napastnikom, którzy z niespokojną ciekawością spoglądali w stronę ugoru.
Człowiek niezmiernie otyły, prawie nagi, bo zaledwie w koszuli i zabłoconych gatkach, z wyrazem przestrachu na twarzy, padł na środek ugoru, wołając ciągle:
— Na pomoc! zbójca! ratujcie! ratujcie!
Mimo litością przejmującéj trwogi tego człowieka, jego oblicze, dziwaczny ubiór, zupełnie włosów pozbawiona głowa (bo pan Dumolard, a czytelnik poznał go zapewne, czarną peruką pokrywał łysinę), niekształtna tusza, nadawały mu tak komiczną postać, że obecna scena śmiechem się zakończyła.
Na widok munduru pana Beaucadet, Dumolard biorąc go zapewne za uosobienie opiekuńczéj sprawiedliwości, tak gwałtownie rzucił się w jego objęcia że omal nie obalił i nie udusił zacnego wachmistrza.
— Mój wystrojony mo-ści do-bro-dzie-ju! rzekł Beaucadet usiłując wymknąć się konwulsyjnym uściskom Dumolarda; zbyt jesteś nieskromny... mamy tu kobiéty... umknij się, okryj się... i wytłómacz się.
— Ocal mię, panie wachmistrzu! broń mię! pomścij mię! na zabój wrzeszczał pan Dumolard.
— Ależ, nieszczęśliwy sankulotto!! mówię ci że mamy tu kobiéty!.. powtórzył Beaucadet; musisz być niedobrego, kiedy prawie nago biegasz po lasach!
— On mi zabrał mój rejtrok, kamizelkę, zabrał mi spodnie, a nawet bóty; zdyszałym i przerywanym głosem zawołał Dumolard; on mi wszystko zabrał...
— Kto taki? spytał Beaucadet.
— Przymusił mię abym się rozebrał grożąc że mię zabije; wdział na siebie moje suknie, i zbrodniarz! jeszcze narzekał że mu za szerokie! i zanotuj żem miał pięćdziesiąt trzy luidory w sakiewce, a sakiewkę miałem w spodniach... Nakoniec, rozbójnik dla lepszego przebrania się, obdarł mię nawet z czapki, nawet z peruki.
— Ale któż to? kto taki? — całém gardłem wołał Beaucadet.
— Nakoniec wziąwszy mego konia za uzdę, wyprowadził go z gęstych zarośli gdziem się zabłąkał i gdziem go na nieszczęście spotkał, potém, poczwara! znikł, a ja gonić za nim nie śmiałem.
— Ale któż to? kto? kto? — z wzrastającym gniewem wołał Beaucadet.
— A dopiero co, — prawił Dumolard w zapale opowiadania — dopiero co wlokąc się tutaj, widziałem go jak przejeżdżał na końcu długiej alei; pędził jak szalony, spotkał dwóch pańskich ludzi... a te niedołęgi jeszcze się mu ukłoniły! Ale pan także jesteś niedołęga, mój panie; zawołał Beaucadet — gadasz, a nie powiadasz kto ci to zabrał gwałtem konia, odzież, pieniądze, boty, a nawet perukę?
— Któżby to był, jeżeli nic on?
— Ależ jaki on?! — ryknął rozjątrzony Beaucadet.
— Ten łotr.
— Jaki łotr?
— Ach przecię powtarzam od godziny, ten zbrodniarz na którego robicie obławę.
— Bamboche!! — żywo zawołał Beaucadet.
— Jakto Bamboche?... powtórzył obrażony Dumolard, — ah! to tak pan przyjmujesz moje zaskarżenie... nazywasz mię niezdarą[4]!
— Ależ gruby sankulotto! tak się nazywa mój rozbójnik!
— Piękny mi niezdara, co się trudni takiém rzemiosłem, to istne szyderstwo przybierać takie nazwisko, — mruczał Dumolard.
— I moi ludzie mu się kłaniali.
— Do licha! przecież go wzięli za myśliwego dodał pan Dumolard, — nic dziwnego!
— Ach Bamboche! co za hultaj! zgrozą przejęty zawołał pan Beaucadet, no proszę... w taki sposób przywłaszczać sobie rzeczy, konia i perukę tego tłustego jegomości,... poczekaj ty łajdaku,... rozbójniku,... coś uciekł z więzienia w Bourges,... ah! poczekajno bratku, porządnie ty mi za to zapłacisz...
— Rafaelo!... dziecię moje!... co ci to?... zawołała pani Wilson, podtrzymując córkę omdlewającą w jéj objęciach; o Boże!... na pomoc!... ona zachorowała!...
Nowy ten wypadek, odwrócił teraz znów uwagę od pana Alcyda Dumolard: wszystkie spojrzenia przeniosły się na panią Wilson i jéj córkę z zadziwieniem i współczuciem.
Refaela, wyznać należy, nie więcéj od matki, rozczulona śmieszną przygodą pana Dumolard, uległa nakoniec gwałtowności dotkliwych a długo i mężnie tłumionych wrażeń; jéj piękna i miła twarz, bledniejąc powoli, nabrała wkrótce alabastrowéj białości; na długich, zamkniętych powiekach zjawiło się jeszcze kilka łez gorących; a chociaż ją matka trzymała jak mogła najlepiéj, jednak młoda dziewica zwiesiwszy omdlałą głowę na ramię, osunęła się i spadła na chwiejących się kolanach... Skutkiem Wstrząśnienia, męzki kapelusz Rafaeli stoczył się na ziemię, przecudne, ciemne włosy rozplotły się, osłoniły ją prawie swą jedwabistą siatką,... matka również uklękła, iżby dogodniej ją trzymać mogła, a tuląc do swych piersi, pokrywała córkę pocałunkami, i łzami zalewała.
Wieśniacy zajęci komiczném pojawieniem się pana Dumolard, wzruszeni wreszcie rozczulającym obrazem, jaki przedstawiała płacząca matka, tuląca do łona bezwładną córkę, zapomnieli zupełnie o Scypionie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kwadrans późniéj, gdy właśnie słońce zeszło na pogodném niebie, trzy gruppy rozmaitéj barwy opuszczały las gdzie się łowy odbyły.
Szybko pędzący powóz, za którym postępowali słudzy wiodący wierzchowców, unosił Rafaelę Wilson; matka trzymała ją na ręku a pan Dumolard, któremu pożyczono żołnierskiego płaszcza, na przodzie powozu trząsł się, ciągle jęcząc, niespokojny i błędny.
Z jednéj strony powozu jechał konno hrabia Duriveau, smutny, przejęty najgłębszą rozpaczą. Vicehrabia Scypio, wierny swéj roli nieczułego na wszelkie wzruszenie człowieka, galopował przy drugich drzwiczkach, ze stoicką spokojnością, chociaż od czasu do czasu po czole jego przebiegała jakaś chmura, chociaż niekiedy brwi konwulsyjnie mu się marszczyły.
Brygadyer pana Beaucadet, jadąc stępo przewodniczył drugiéj gruppie, która wyszła z lasu niedaleko od krzyża na rozstajnéj drodze. Dwaj wieśniacy, na noszach urządzonych na prędce z gałęzi, dźwigali kolebkę w któréj spoczywała zmarła dziecina; inni postępowali za niemi z obnażoną głową, milczący, smutni, skruchą przejęci.
Brygadyer, z rozkazu pana Beaucadet towarzyszył temu smutnemu orszakowi, który przenosił ciało dziecięcia do władzy cywilnéj, gdzie, dla wymiaru sprawiedliwości, biegli natychmiast przystąpić mieli do dokonania obdukcyi.
Ostatnia z lasu wyjeżdżająca gruppa składała się z pana Beaucadet i czterech żandarmów, którzy jadąc dobrym kłusem, spieszyli do folwarku Grand-Genévrier, dla przyaresztowania małej Bruyére, poszlakowanéj o dzieciobójstwo.
Po nastąpioném przyaresztowaniu, pan Beaucadet miał dołożyć wszelkich starań ku opisaniu władzom przebrania, w jakiém Bamboche potrafił umknąć z lasu, gdzie byłby niezawodnie schwytany, gdyby nie był spotkał pana Alcyda Dumolard.
Osoba, która niewidzialnie towarzyszyła wyżéj opisanym wypadkom, równie spiesznie, ale inną drogą, zmierzała ku folwarkowi Grand-Genévrier.
Tą osobą był Bête-Puante wykradacz zwierzyny.




8.
Folwark.

Słońce tylko co już zajść miało, gdy Beaucadet, ze swoimi żandarmami dla przyaresztowania małéj Bruyére, zdążał ku folwarkowi Grand-Genévrier, należącemu do majątku Tremblay, własności hrabi Duriveau.
Kto nie widział większéj części folwarków w téj stronie Solonii, nie zdoła wyobrazić sobie oburzającego obrazu jaki przedstawiają te jamy cuchnące, zaniedbane, nawet dla zwierząt niezdrowe; jamy, w których wegietują dzierżawcy, ich słudzy i najemnicy; prawie wszyscy wynędzniali i obumarli. Ciągłe i zjadliwe gorączki, skutek zaraźliwych wyziewów gąbczastego gruntu, przesiąkłego spleśniałą wodą, wytępiają tam ludność, lichém i niedostateczném pożywieniem osłabioną.
Folwark Grand-Genévrier (Wielki Jałowiec) przybrał tę nazwę od kolosalnego jałowcu, który, najmniéj dwa wieki przetrwawszy, wznosił się w pobliżu wiejskich zabudowań i mieszkania dzierżawcy. Był to niejako rodzaj równoległościanu, złożonego z opustoszałych i zapadających się ruder, zbudowanych z ubitéj ziemi, czyli raczéj z mieszaniny piasku z ziemią, do któréj dla większej spójności dodano posiekanego siana.
Dach, w wielu miejscach odarty, częścią pokryto dachówką poszczerbioną, strawioną mchem albo starością; częścią słomą od wilgoci już przegniłą, albo pękami zeschłego janowcu, rzuconemi na nierównym budulcu.
Budynki a mianowicie stodoła, owczarnia, stajnia, obora i mieszkanie dzierżawcy opasywały dziedziniec, w trzech czwartych częściach zapełniony kupą cuchnącego gnojowiska, kąpiącego się w dosyć głębokiéj kałuży, napełnionej czarną, nieprzyjemnéj woni stojącą wodą, zasilaną moczem[5] i ściekiem bagnistéj ziemi. Ten zbiór cuchnącego płynu, pokryty warstwą niebieskawéj klejowatości tak dalece zalewał dziedziniec od strony mieszkania dzierżawcy, iż biedak wybudować musiał rodzaj tamy kamiennéj, pokrytéj wiązkami ciernistego janowcu; kilka mchem porosłych, niespojonych schodów prowadziło od téj tamy do jedynego pokoju, który dzierżawca zamieszkiwał.
Na wschód folwarku, położonego w tak niezdrowéj nizinie, rozciągała się obszerna i pusta równina; na północ sterczały massy ogromnych dębów; a na zachód jedynie wązka łąka przedzielała budynki od rozległego bagna, zimą i w jesieni prawie ciągle gęstą mgłą pokrytego; muł tego bagna, przy słonecznym upale zwykle fermentujący, napełniał powietrze zaraźliwemi wyziewy.
Noc już zapadała; była to właśnie chwila powrotu trzody z pola. Wkrótce téż, przebywszy kałużę niezdrowéj wody dla skrócenia drogi do obory, nadeszło kilka krów wychudzonych, kościstych, z wyschłemi wymionami, mdłym włosem, pokrytych gęstą warstwą błota; licha pasza z nędznych roślin, janowcu i innych ziół, prawie ciągle zatapianych, była przyczyną tej rażącej chudości bydła; pędził je zaś piętnastoletni, ale zaledwie na lat dziesięć wyglądający chłopak; postępował za niemi boso, a nogi jego sine, popękane były z powodu nieustannego deptania po błotnistym gruncie. Jedyném ubraniem tego chłopca były poszarpane spodnie i długa szara z grubego płótna bluza, nasiąkła przenikliwą wieczorną mgłą. (To wydziedziczone pokolenie nie zna koszul). Jego rudawe włosy, sztywne i gęste, jeżyły się jak grzywa; zapadłe i blade policzki, szkorbutycznéj białości usta, zagasłe oko, wlokący się chód, świadczyły iż miał gorączkę, że się wyrazimy po krajowemu. O środkach zaradzających téj niszczącéj chorobie, nieszczęśliwi osadnicy tamtejsi, ani nawet pomyśleć mogą; bo lekarz zwykle zbyt daleko mieszka, a wreszcie odwiedziny jego drogo kosztują; mają więc gorączkę i nie pozbywają się jéj, aż gorączka wyczerpie ich życie, lub nawzajem oni przezwyciężą gorączkę. Ostatni wypadek jednak nadzwyczaj bywa rzadki.
Płowy, brodaty, zaszargany, wychudły pudel, dopomagał chłopcu w pędzeniu trzody, którą wreszcie mały pastérz z wielką trudnością zdołał zamknąć w błotnistéj, zimnéj oborze, z strzechą w kilku miejscach zapadłą; zaradził wszakże tej niedogodności ciskając na rozpadliny strzechy kilka wiązek jodłowych gałęzi.
Widać było, że wzajemna przychylność, oparta na częstéj zamianie usług i zupełném podobieństwie istnienia, wiązała małego pastérza z jego psem. Ileżto długich godzin, w jesieni lub zimą, biedny ten chłopak przepędził ukryty poza krzakiem samotnej jakiéj rośliny wśród tego stepu, silnie tuląc psa do piersi, aby jego zwierzęcém ciepłem nieco rozgrzał znędzniałe i skurczone członki swoje!
Tak ugnieżdżony, nie myśląc więcéj od zwierzęcia, biedak, jużto patrzył na posilające się bydełko, które zimna mgła przed wzrokiem jego na wpół ukrywała, jużto machinalném spojrzeniem śledził po powietrzu powolne przeloty bujających czajek lub innych ptaków; już nakoniec prawie zupełnie osłupiały, ledwo tyle co polip żyjący, utulił czoło w obie dłonie, i po całych godzinach siedział wlepiwszy nieruchomy wzrok w również nieruchome oczy psa swojego.
I to życie tak samotne, zwierzęce, tak zbestwiałe, które człowieka stawia na równi z bydlęciem, upływało bez zmiany dla tego dziecka, co równie nieszczęśliwe jak tyle tysięcy innych istot jego wieku i stanu, zupełnie obce wszelkiéj nauce, żyło tak wpośród pustych stepów, nie rozwijając więcéj rozsądku jak bydło które pasło. Bez znajomości dobrego ani złego, sprawiedliwego lub niesprawiedliwego, instynkt chłopca tego ograniczał się jedynie na łączeniu sił swoich z siłami psa, aby nie dozwolić bydłu wtargnąć do młodych zarośli, lub ogryzać świeże szczepy; wieczorem zaś aby sprowadzić je do domu i podzielić z niem posłanie.
Ileżto istot rodzi się, żyje i umiera podobnie, w niewiadomości! wstępiałości; z postaci ledwie podobne do człowieka, nieszczęsne, po boleści tylko i nędzy umiejące poznać ludzkość, nie czują że Bóg je uposażył, równie jak wszystkich innych ludzi, duszą, która je z bóstwem łączy i rozumem, który wykształcony, wznosi je do wysokości drugich.
Właśnie gdy mały pastuszek umieścił swe bydło w oborze, wróciła folwarczna dziewka, prowadząc z nad brzegu sąsiedniego stawu parę znędzniałych koni które tam napawała; jechała na jednym z nich oklep i okrakiem, zakasawszy się aż po kolana, grubemi, nagiemi i czerwonemi nogami bijąc po żebrach biédne zwierzę aby przyśpieszyć wlokący się chód jego.
Nędza, zbyt przykra praca, zezwierzęcenie, sprowadzając swe ofiary do nielitościwéj równi, tak dalece zacierają wszelkie odcienia wyższości, siły lub wdzięku, jakiemi Bóg swoje stworzenie nacechował, że w téj dziewczynie, prócz nazwy kobiéty żaden inny ślad jéj płci nie pozostał.
Zgrubiałe, smagławe rysy, opalone przez nieumiarkowany wpływ pór roku, kibić zsiadła i bezkształtna z powodu przechodzącéj siłę pracy; odzież obdarta i zabłocona, włosy nieuczesane, płóciennym brudno białym czépkiem zaledwie na pół ujęte, mina grubiańska i zuchwała, głos chrypliwy, ruchy męzkie, kazały zapominać że ta nieszczęśliwa należała do płci, którą Bóg od urodzenia obdarzył delikatnością kształtów, wytwornością cery, słodkiemi giesty, naturalną elegancyą, bojaźliwą łagodnością, pociągającym i zarazem niewinnym wdziękiem, jakie znamionują kobiétę; a każdy z tych nieocenionych darów, zdaje się koniecznie zawierać w sobie zaród lub przymiot wdzięku albo cnoty.
Daleka od tego, ta biédna dziéwka, opuszczona, bez wychowania, bez nauki, bez starań, tak jak jéj matka, tak jak tysiące jéj podobnych, czyliż nie była więcéj pożałowania godną aniżeli mężczyzna w podobném położeniu?
Wydziedziczona z wszelkiego szczęścia, z wszelkiéj rozkoszy na téj ziemi, skutkiem pracy, trudów, nędzy, postradała nawet fizyonomią, nawet kształty jakiemi ją Twórca obdarzył,... a jeżeli widok fizycznego poniżenia mężczyzny zasmuca duszę, to zaiste widok takiéj kobiéty, jakiéj tu szkic skreśliliśmy, wzbudza w nas daleko smutniejsze, daleko przykrzejsze uczucie!
Wkrótce wrócili z pola dwaj parobcy. Zsiedli z koni na których jechali; brudny zaprząg i pługi porozrzucali niedbale tu i owdzie po gnojowisku, na dziedzińcu lub w pleśniejącéj wodzie, a w drugim końcu obory przywiązali konie zabłocone aż po same brzuchy.
Tymczasem mały pastuszek wziął ogromną kamienną dojnicę, wytarł ją sianem, i poszedł ku drzwiom prowadzącym do mieszkania dzierżawcy. Przybywszy tam, postawił dojnicę w sieni i rzekł bolejącym głosem:
— Trzoda już wróciła; oto nasza dojnica
Poczém siadł na kamieniu, wyczerpany znużeniem, wstrząsany gorączką i zimnem, i wsparłszy głowę aa obu dłoniach, czekał nieruchomie.
Po upływie kilku chwil, ręka wychudła, trzymająca wielką drewnianą warząchwię, pokazała się przy blasku różowawego światełka drgającego u drzwi tych ruder, i wnet ogromną dojnicę napełniła jakąś pożywną mieszaniną, zasługującą na wyłączną wzmiankę.
Szczególna ta potrawa, któréj trudno dać nazwisko, składała się z kwaśnego, zsiadłego mléka, rozrobionego gryczany mąką i kilku kawałkami czarnego, razowego, ścisłego i klejowatego, żytniego chleba.
Rozprowadzone wodą wapno z piaskiem, spadając w szaflik mularza, nie sprawia, że się tak wyrazimy, cięższego i bardziéj zbitego łoskotu, jak sprawiało to niezdrowe pożywienie, rozumie się, na zimno przyrządzone; ale dzierżawca i jego żona sami nie mieli innego ani mniéj odstręczającego.
Pastuszek z trudnością podniósł napełnioną dojnicę i umieściwszy ją na głowie, wracał do obory.
Skoro tam przybył, folwarczna dziéwka nalewała w gliniane naczynia nieco ciepłego i pieniącego się mléka, które wysączyć zdołała z krowich wymion, aby potem urządzić z niego masło na sprzedaż przeznaczone (na folwarku konsumowano sam gęsty osad, skwaśniały przez gniecenie).
Patrząc na to mleko ciepłe, zdrowe i pożywne, zachowywane na sprzedaż, ci ludzie po całodziennych trudach mający spożywać tak obmierzłą potrawę, ci ludzie, wdrożeni w nędzę i jakby do niéj uciosani, nie uczuli w sobie najmniejszéj nawet zazdrości. Byli oni jak owi robotnicy łachmanami pokryci, co siedząc w swém poddaszu, nieustannie pochyleni nad żelaznym warsztatem, odwykli od wszelkiéj zazdrości na widok świeżych i pysznych jedwabnych lub złotolitych materyj; tkają bez ustanku pasma kwieciste, wesołe, świetne jak uczty do których ozdoby z czasem posłużą.
Kiedy pastuszek dźwigając na głowie dojnicę napełnioną ogólną strawą, stanął przed oborą, zastał swych towarzyszy siedzących na gnojowisku w pobliżu drzwi, pragnących korzystać z ostatnich promieni słońca, które miało przyświecać ich biesiadzie; oprócz latarni oświetlającej mieszkanie dzierżawcy, wszelka inna byłaby tam uważana jako nader kosztowny zbytek.
W téj chwili dały się słyszéć bolesne jęki w głębi obory.
— Dobrze! — rzekł jeden parobek, otoż ojciec Jakób zaczyna już swoję muzykę.
— Bo też o téj porze mała Bruyére co wieczór odwiedzać go przychodzi....
— Biedny człowiek!... o! kto mu życzy śmierci, ten mu na prawdę dobrze życzy.
— Cierpi jak opętany!... Leży niemy jak ryba;... i to już od dwóch lat przeszło... Ah! to gorzéj jak śmierć.
— Jeszcze to jednak szczęście że pan Chervin pozwala mu leżeć w mleczarni i daje resztę naszéj strawy... Inaczej, ojciec Jakób zamarłby gdzie w rowie jak pies.
— Tak, to wielkie dobrodziejstwo, to pięknie dla naszego pana, że się tak lituje nad nieszczęśliwym, odezwała się folwarczna dziéwka, zwana la Robin, która, jak powiedzieliśmy, tylko nazwisko kobiéty zachowała. Mówią że rządca pana hrabiego ma wyrugować pana Chervin z folwarku, bo nie ma czém płacić.
— A cóż to nas obchodzi? grubiańsko odezwał się jeden parobek. Zawsze na folwarku będzie jakiś dzierżawca. Czy nam słuchać Pawła czy Gawła... i tak człek zamrze tam gdzie w rowie... i to wszystko jedno.... przyjdzie i na mnie koléj jak na ojca Jakóba przyszła.
— A trzeba wiedzieć, że swojego czasu ojciec Jakób był dobrym i zręcznym robotnikiem! — wtrącił drugi parobek.
— A teraz basta... leży sparaliżowany na wszystkich członkach.
— Przeziębił się na tych błotnistych karczów iskach, i pokręciło go jak sierp.
— A potém, te wilgotne jesienne nocy, kiedy był pastuchem...
— I nam to ta wilgoć ciąży nie mało na karku, toć kiedy się zestarzejemy, albo może i prędzéj... Nie ma się czego śmiać... mnie gorączka ciągle napastuje.
— Bah!... i nas ona porządnie smaży, wtrąciła la Robin, biédna brzydka istota, któréj nie brakowało lekceważenia, téj filozofii pokornych. I motyki szczerbią się kiedy niemi długo kopiemy, a kiedy się zużyją, to się je wy...rzuca precz. A cóż chcecie?...
— Prawda... prawda,... taki to już nasz los...
— Ale to przykry los jednak dla nas biédnych ludzi, — dodał inny parobek.
— O!... masz racyę... i trudno go znieść.
— Bah... ale go znosimy... rzekła la Robin, los, jest to zawsze los.
— Ty, la Robin, przerwał parobek, ciebieby i na sztuki porąbano, to powiesz: — Przebaczcie... to moja wina, alem ja tego naumyślnie nie uczyniła.
— Ale kiedy to los! odparła folwarczna dziéwa tonem głębokiego przekonania, a na dowód że tak jest, dosyć powiedziéć że to los nasz, los twój!
Na tak dobitne wyjaśnienie nieszczęsnego przeznaczenia, parobek, nie wiedząc co odpowiedziéć, podrapał się za ucho, kiwnął głową; był tylko na pół przekonany.
— Czekaj, — zaczęła znowu la Robin, przyzywając fakta na poparcie swego rozumowania; — dowiodę ci tego jasno jak na dłoni. Dziś wieczór doiłam krowy, bo mléko jeszcze zupełnie ciepłe; dziś rano, z rozkazu pana, skręciłam kark sześciu tłustym gęsiom, które powiesiłam w mléczarni, aby je jutro zanieść na targ do miasta, wraz z sześciu indykami małéj Bruyère, dwudziestu funtami masła, półsetkiem jajek, dwoma korcami pięknéj pszenicy, szczupakiem ważącym przynajmniej piętnaście funtów, i dwoma dużemi karpiami; tę piękną rybę znalazłam dziś rano na sieciach które pan Chervin wczora wieczorem zarzucił w stawie.
— No i cóż to dowodzi? bo mówiłaś o losie? spytał zdumiony parobek.
— Czekajno — przerwała la Robin; wszak z tego żyta będzie bielutki chléb?
— Ah! tak!
— Z masła i świéżych jaj doskonała jajecznica.
— A jużci!
— Z mleko dobra zupa.
— O! prawda.
— Z szczupaka i pokrajanych karpi wyborna potrawka.
— A tak, to prawda.
— A z pieczonych gęsi jadło przedziwne.
— Kiedym był małym pachołkiem, nieraz dużo gęsi pasałem; niem ich nigdy nie kosztował; musi to być pyszna strawa.
— Widzisz więc, z tryumfującą miną mówiła daléj la Robin, widzisz, że tu ot pod nosem mamy z czego zrobić biały chleb, mléczną zupę, jajecznice, gęsią lub indyczą pieczeń, a nawet wyborne placuszki, bo mamy mąką, jaja i masło; a to suta wieczerza!
— To weselna wieczerza! Chyba żenić się trzeba, żeby choć raz w życiu taką wyprawić... ale los, w czémże to dowodzi naszego losu?
— O! i bardzo dowodzi, poważnie odpowiedziała la Robin, — dowodzi, bo przy tych wszystkich przysmakach, my musimy jeść twarde placki...[6] zsiadłe mléko...
— Hum!... Mruknął parobek zdumiony, spoglądając na swego towarzysza... ale ten, spracowany drzémał, obojętny na tę filozoficzną rozmowę, a mały pastuszek, skurczony, sam w sobie skupiony, trząsł się z gorączki.
La Robin sądząc po fizyonomii parobka że go jeszcze niezupełnie zbudowała, rzekła:
— Widzisz, Szymonie, gdyby nasz los chciał byśmy pożywali takie przysmaki zamiast naszych placków... tobyśmy i pożywali; ale kiedy ani my, ani nasz pan tego nie jemy.... znać że to nie jest naszym losem.
— Ależ, do pioruna! — zawołał zagniewany na to rozumowanie parobek, — komuż więc los dozwolił jeść wszystkie te smaczne rzeczy?
— Oto ludziom bogatym w miastach i miasteczkach, bo je kupują i jedzą, odpowiedziała la Robin.
— Tak samo jak kupują nasze cielęta, nasze barany, i woły których my nigdy nie kosztujemy[7].
— Hum...
— Czy prawda? — tryumfująco spytała la Robin, — tak czy nie? wszak jedzą wszystko, a my nic?
— Prawda że jedzą wszystko, z ubolewaniem przyznał parobek po chwili rozwagi i niby uderzony przekonywającą jasnością rozumowań dziewki; prawda, oni jedzą wszystko a my nic.
— Oni więc mają swój los, tak jak my mamy nasz; tylko że ich los dobry, a nasz zły; ale kiedy tak, żywo dobądźcie łyżek — dodała la Robin, jedzmy naszę strawę, lżéj nam będzie na sercu.
Każdy powodowany apetytem który poskramiała odraza, przysunął się do dojnicy; la Robin siedząc między dwoma parobkami, dowiodła równéj przychylności dla każdego, mały pastuszek umieścił się na przeciwko niéj.
— Toć to się przeléwa w brzuchu ciężkie i zimne jak kawałek lodu śniegiem posypanego, — powiedział parobek, znowu zwolna zanurzając łyżkę w dojnicy; — a mnie com tak przeziąbł wracając, teraz jaszcze bardziéj zimno.
— Ani nawet psy pana hrabiego, który dopiero w lasach polował, niebardzo poradziłyby... téj strawie, — wtrącił drugi parobek.
— Prawda, one szczęśliwe, tak ich pielęgnują; i mówił znowu Szymon; kiedym raz nosił siano do i pałacu, widziałem jak pan Latrace naléwał im zupę... Ah! to mi dopiero zupa, były tam baranie łby, flaki, wołowe serce; mówię wam zupa jakby na jakie gody!...
— Do licha... przecież wszyscy nie możemy być gończakami... z naiwną rezygnacyą a bynajmniéj nie z ironią, powiedziała la Robin, a jéj zdanie tchnęło taką naturalnością, iż żadnych już więcej nie wywołało kommentarzy.
W téj chwili dały się znowu słyszeć jęki w oborze, jakiś głos z wzrastającą niecierpliwością przyzywał małéj Bruyére.
— A! ha! ojciec Jakób woła na Bruyére;... biédny staruszek niecierpliwi się; rzekła Robin.
— Dziwna rzecz, doprawdy, wkrótce już noc zapadnie, a ta mała jeszcze nie wróciła z indykami; odezwał się jeden parobek; nie mówię ja tego żeby mi chodziło o strawę... bo zostanie jej zawsze więcéj jak potrzeba dla jednéj osoby.
— Prawda, dziewczynka jé jak ptaszyna, a jé, dla tego że się jéj tak podoba, — z tajemniczą miną rzekł drugi — gdyby chciała,... mogłaby nie jeść wcale.
— Nie przeczę, — mówiła znowu la Robin wstrząsając głową; bo ona zaczarowana, świadkami tego indyki które ją znają, kochają, i są jéj posłuszne jak rzadko który pies swojemu panu.
— Nie wspominając o tém że jéj dwa wielkie jędory tak są złe, iżby ci oczy wydziobały, gdybyś na nieszczęście nocną porą wszedł na ich grzędy, gdzie Bruyére śpi w gnieździe, które sobie niby wróbel usiała... spytajcieno grubego Sylwina, on się chciał tam dostać zeszłego lata, ale jędory o mało go nie oślepiły.
— I pana wachmistrza Beaucadet, który chciał poswawolić z małą Bruyére; musiał tęgo zmykać, bo go jędory jak wściekłe napastowały.
— To niezawodna że i te zwierzęta są także zaparowane, jabym ich nie jadł.... choćby, jak posiada la Robin, los mój na to pozwalał.
Podczas tej rozmowy kilku wieśniaków: starzec, Mężczyzna średniego wieku i kobiéta niosąca dziécię, weszli na folwarczny dziedziniec i zbliżali się ku zgromadzonej pod oborą czeladzi.
— Ah! powiedziała la Robin, to zapewne jacy chorzy przybywają do małéj Bruyére... ale ja ich nie znam, jeszczem ich nigdy nie widziała.
— Czy Bruyére jest na folwarku? spytał jeden z nowo-przybyłych.
— Byłam tego pewna, rzekła la Robin na stronie i niby sama do siebie; a potem dodała na głos: wszak moi dobrzy ludzie chcecie z nią pomówić, chcecie jéj się poradzie, nieprawdaż?
— Tak, moja córko,... przybywamy z okolic doliny; słyszeliśmy o niéj, i ruszyliśmy tu jak tylko skończyliśmy dzienną pracę.
— Ona już powinna była wrócić — odrzekła la Robin; — ale niedługo na nią poczekacie. Jeżeli zaś śpieszno wam, idźcie ku strumykowi, ot ztąd na lewo; Bruyére zapewne przez mostek wracać będzie.
— Dziękuję ci moja córko, — odpowiedział stary wieśniak.
A potem wraz z towarzyszami wyszedł z folwarku.




9.
Bruyére.

— Dobrze, — powiedziała la Robin widząc oddalających się klientów małéj Bruyére, — pielgrzymka już się rozpoczęła; teraz przychodzą do niéj po radę mieszkańcy doliny, obaczycie, że się na tém nie skończy, oh! przyjdą do niéj aż z Beauce.
— Tém większy dowód że mała jest zaczarowana.
— Tak, tak, niezawodnie musi być zaczarowana, — rzekła la Robin, — bo zawsze taka ładniutka.
— I jéj włosy co się świécą jak kora!
— I jéj wieniec i jéj kwiaty!
— I jéj dziwaczne przepaski!
— I jéj łyczane bóciki!
— I jéj wielkie zielone oczy... prawdziwie można powiedzieć,... otóż to uroczne oczy.
— A potém, ona przepowiada pogodę, wie kiedy będzie susza, kiedy mróz, dészcz lub mgła.
— Bardzo wierzę! W témby jéj nawet żaden flis z Loary nie wyrównał.
— To téż dla tego zewsząd do niéj po radę przychodzą.
— I jak ona się zna na roli! Niech tylko powié kilka słów tym którzy się jéj radzą, a zaraz najgorsza rola zamienia się w dobrą; dla niéj nie ma piaszczystych zaspów[8]. Ale potrzeba jej słuchać.
— Dowodem tego tutejszy folwark: pan Chervin usłuchał jéj przeszłego roku, to téż mieliśmy pyszne żniwa.
— Prawda, ale czy to na dobre wyszło panu Chervin! kończyła się jego dzierżawa, rządca pana hrabiego widział te piękne zbiory, i dzierżawę podwyższył o trzecią część i jeszcze wziął kubana. Pan Chervin podpisał, wszystko przeszło, a teraz kiedy mu się nie powiodło, kiedy nie ma czém zapłacić... to go za drzwi wyrzucają.
— No, i cóż temu Bruyére winna?
— O! nic! nic, bo ona się nigdy nie myli!... a jak ona się zna na ziołach!... jednego razu, ziółka które przygotowała dla ojca Jakóba, bardzo mu ulżyły... jednak choroba w końcu zawsze górę wziąść musi; bo to takie uparte licho... ta choroba.
— Prawda, — przerwała la Robin, Bruyére jednak nie jednego wyleczyła.
— Ale jéj zamawiania gorączki ugryźć nie mogą.
— Ona powiada że gorączkę sprawiają nasze bagniska i torfowe grunta.
— Ah! ha! bagniska sprawiają gorączkę! Zanosząc się od śmiechu zawołał jeden parobek. — Już co to, to głupstwo!...
— Ja, — zaczęła znowu la Robin, — wierzę temu kiedy tak mówi; jeżeli ona oczarowana dla jednéj rzeczy, to pewno oczarowana i dla drugiéj.
— Hum! — mruknął nieprzekonany parobek, — może to i prawda.
— Kto nie wierzy, niech się sam przekona; stracisz naprzykład co, dosyć tylko abyś jéj powiedział gdzie; ona zaraz biegnie ze swemi indykami hyc — hyc,... i dopóty je zmusza szukać aż znajdą; ot pamiętacie pewno jak to było z srébrną tabakierką pana rządcy.
— I z mosiężnym rożkiem do prochu strzelca[9].
— I może jeszcze powiécie że mała Bruyére niezaczarowana?
— Bah!
— Nie mówiąc już o tém, że przewyborne ma serce.
— Najlepszy tego dowód, że gdy wykradacza zwierzyny, Bête-Puanta, obsaczono jak wilka, ona zawsze nad nim czuwała i zawsze go ostrzegała.
— To téż, widząc że nic z nim nic poradzą, dali mu pokój.
— I on toż samo, poczciwy człowiek ten Bête-Puante; mówią że on dla tego tylko.... kradnie zwierzynę i rybę, aby świeżym kawałkiem pokrzepił jakiego chorego biedaka, aby go trochę wzmocnił.
— Tak mówią, i to bardo być może... żeby to był zły człowiek, toby go mała Bruyére tyle nie kochała.
— Od jakiegoś czasu często ich razem spotykają.
— O! ta czarodziejka musiała już zapewne i wykradacza oczarować.
— Bo też ona naprawdę czarodziejka i oczarowana — naiwnie dodała biédna i odrażająca Robin, — dosyć spojrzéć na nią i na mnie... jaka to u niéj nóżka zgrabna, jakie delikatne łytki, jakie rączki, figurka, choć dopiéro ma lat szesnaście; przy mnie, ona wcale do niczego nie wygląda.... więc niezawodnie jest zaczarowana.
— A gdyby nią nie była, dla czegóż zamiast spać razem i nami w oborze, jeszcze małą będąc zawsze wolała sama gnieździć się na grzędzie ze swemi indykami?
— To to właśnie ci nie do smaku, mój chłopcze; ty byś może także chciał z nią poswawolić! rzekła la Robin zanosząc się od śmiechu i mocno pięścią w bok huknęła swego sąsiada z prawéj strony; ten, nie chcąc być ostatnim, przechylił się i także dzielnie pogłaskał po grzbiecie drugiego parobka, który drzemał; ten znowu dla dalszéj zabawki silnie kopnął nogą małego pastuszka; a biedny chłopczyna, ciągle drżący, wymusił na sobie uśmiech, ale nikogo nie uderzył!
— Ty, la Robin, tybyś pewno nie zrobiła jak mała Bruyére — ciągle śmiejąc się, rzekł parobek; — tyś nie taka głupia, żebyś nie miała nocować w naszej oborze.
To powiedziawszy Szymon głośno pocałował tę odrażającą istotę, powtarzając:
— Nie, nie, tyś nie taka głupia!
— Nie, ona nie taka głupia, dodał sąsiad z lewéj strony, całując ją niemniéj poufale i szczere, co wszakże żadnéj w Szymonie nie wzbudziło zazdrości. Mały pastuszek obojętnie patrzył, i słuch tych grubiańskich żartów, ale nie mamy zamiaru powtarzać tu całéj naiwnie cynicznéj rozmowy, któréj hasłem były rozlegające się pocałunki przez obu parobków udzielane folwarcznéj dziewce, rozmowy, która trwała prawie aż do zupełnego zapadnięcia nocy.
Wtedy mały pastuszek zabrał dojnicę z resztą zsiadłego mleka i czarnéj kaszy, wyniósł przed oborę, postawił na korytku i przykrył wiadrem; była to wieczerza małéj Bruyére, któréj opóźnienie się zaczynało nieco dziwić, ale bynajmniéj nie niepokoiło folwarczną czeladź. Bo czyż można niepokoić się o zaczarowaną istotę?
Zamknąwszy spróchniałe drzwi od obory, oba parobcy, dziewka i mały pastuszek pokładli się wszyscy razem na tej saméj słomie, w odzieniu, dla ciepła tuląc się jedni do drugich; ten pokrył się szczątkami dery, tamten lichą kapotą, bo klassa rolnicza w owéj okolicy nie zna ani łóżek, ani kołder, ani pościeli.
Jakże się zdziwić... albo raczéj jakiém prawem. dziwić się można, że częstokroć zbyt sprośne wypadki mają miejsce pod zasłoną długich nocy zimowych, spędzanych w samotnym folwarku, albo podczas gorących nocy letnich, w czasie żniwa, kiedy stodoły zalegają mnóstwem żniwiarzy i żniwiarek, kiedy kobiety, mężczyźni, dziewczęta i dzieci, spoczywają tam pospołu na jednéj i tej saméj garstce słomy?
Oto istoty opuszczone, wychowane bez żadnych starań, z nie większą jak zwierzęta troskliwością, zamykane razem bez różnicy wieku i płci, jak bydło co wróciło od pługa lub z pastwiska. Jakiémże prawem wymagać po nich można lepszych obyczajów jak po zwierzętach? jakiémże prawem można żądać, aby uśpili w sobie sprośne żądze, aby się przejęli szacunkiem dziecinnego wieku, aby uczuli własną godność?
To téż, ileżto tych nieszczęśliwych, pozostawionych samym sobie i smutnym podaniom o tém istnieniu nędzy i zbestwienia, wydziedziczonych z wszystkiego co uprawia umysł, oczyszcza serce, podnosi duszę, żyje jak może, a żyje koniecznie w kale w jakiém mu pleśnieć każą!
„Lecz, — powiedzą optymiści i przesyceni (ten najgorszy rodzaj samolubów) — ta zwierzęca rasa ludzi, los swój bez skargi przyjmuje; nieraz nawet z radością, z bezecném upodobaniem tarza się w swém błocie; patrz na tych wiejskich proletaryuszów[10]: poprzestają oni na niezdrowym i obrzydliwym pokarmie, kiedy tymczasem co dzień zbierają, pielęgnują, tuczą, i bez zazdrości przygotowują dla nas przedmioty najzdrowszego, najsoczystszego, najwyszukańszego pożywienia! Po cóż obudzać w tych nieszczęśliwych uczucie potrzeby, uczucie apetytu, których nie znają? Patrz, oto zaledwie nasyceni, mężczyźni, kobiety i dzieci bez różnicy rzucają się na jedno i to samo posłanie! Co nas obchodzić mają skutki tak dzikiego zespolenia, objawiające się nieraz w tych dołach! Noc jest uprzejma, ciemności jéj pokrywają wszystko co pokrytém być winno, Ta rasa od wieków podobnie żyje; jest cierpliwa, przywykła do niedoli, nic nie pragnie, zgadza się z swym losem, pracuje i cierpi w pokoju; po cóż się o nią troszczyć bardziej niż się ona troszczy sama o siebie? ci ludzie, jak powiadasz, tyle nieszczęśliwi, śmieją się, śpiéwają i kochają się swoim sposobem. Nie miéj więc nadziei, że obudzisz litość nad ich losem.”
A ja odpowiadam:
Właśnie dla tego, że to wydziedziczone pokolenie, częstokroć najmniejszego nie ma pojęcia o całéj nikczemności, dzikości, zbestwiałości zwierzęcego życia jakie pędzić musi; właśnie, mówię, dla tego, w imieniu godności człowieka, w imieniu miłości bliźniego, domagam się dlań o wychowanie, któreby mu dało poznać całą zgrozę tak opłakanego bytu.
O wychowanie, któreby, ucząc ich religii swych obowiązków, dozwoliło téj wydziedziczonéj klassie ludu otrzymać prawy udział w mieniu i płodach, do których ta klassa tyle się przykłada, a udział słusznie zastosowany do trudu, pracy i rozsądku robotnika.
„Lecz powiedzą znowu optymiści i ci, którzy znudziwszy sobie zimowe zabawy, jako ludzie rozsądni na wiosnę i latem odbywają wiejskie wycieczki, — co nam ten znowu prawi o wilgotnych i niezdrowych norach, o samotnych i nieuprawnych stepach, o cuchnących bagnach? Niechno, naprzykład, spojrzy na folwark Grand-Genévrier...
„A wszakże to istotnie zachwycające!... Cabat lub Dupré znaleźliby tu wzór do najpyszniejszego krajobrazu.”
I w rzeczy saméj, na wiosnę dzikie krzewy pokrywają się kwieciem; na błotnistym brzegu bagna złoto-kwiaty kosaciec rozwija w snopy swe włókniaste liście, bujna trzcina swe ciemne kity; odradzający się mech swym aksamitem i szmaragdowemi odblaski pokrywa dachówki i mierzwę na pół obdartych strzechach; szczeliny zapadających pustkowiów nikną pod łodygami pomurnika, po których czołga się miły powój z biało niebieskawemi dzwoneczkami. Nakoniec, kilka wielkich dębów, od północy zasłaniających folwark, jakże się pysznie zieleni!
Wtedy, na widok tych pustkowiów odbijających się w stojącéj wodzie bagniska, lub ukrytych wpośród kwiecistych krzewów, wpośród drzew zieleniejących, optymista wola: daléjże do roboty! do krajobrazu... do malowidła,... a z litości wzrusza ramionami skoro mu kto mówi o okropnym stanie ludzi skazanych na życie, w miejscu, które według optymisty nastręcza przedmiot do pysznego obrazu.
Gdyby jednakże, optymista, miłośnik kolorytu i krajobrazu, nieco dłużéj zabawił w téj okolicy pełnéj malowniczego wrażenia, postrzegłby wkrótce że słoneczny upał wzbudzając fermentacyą w massach wilgotnego gnoju, jaki napełnia dziedziniec, wydobywa z niego zgniłe wyziewy, a te swą woń niezdrową roznoszą po mieszkaniu i tak już powietrza o pozbawioném; postrzegłby, że błoto w bagnach, skrzepłe z powodu ognia kanikuły, bucha jadowitym tchem, niemniéj zgubnym jak gęste mgły które w jesieni i zimą nad temi bagnami wiszą.
Zresztą nie wiemy a może zapomnieliśmy, że jeżeli, dzięki niewyczerpanéj hojności przyrodzenia, biedne mieszkania chroniące w sobie rolniczą ludność, w ciągu szybko przemijającéj pięknéj pory roku, zdobi zewnątrz skromna wiejska suknia, to przeciwnie wnętrze tych pustkowiów i stan ich mieszkańców, w każdym czasie przedstawiają widok najboleśniejszy, widok mocno serce ściskający.
A my utrzymujemy że los, zdrowie i byt, tysiąca boskich stworzeń nie powinny zależeć od dobréj lub złéj woli, od dobrego lub złego serca jednego człowieka, dla tego, że ten człowiek jestto właściciel cząstki ziemi jakiego kraju.
I tak... pan Duriveau, albo po nim syn jego, zostaje właścicielem majętności na kilka mil rozległéj. Przez niedbalstwo, niewiadomość, samolubstwo lub skąpstwo tego człowieka, słowem, z własnéj jego winy, część ziemi którą posiada, a którą zamieszkują liczne rodziny robotników, pozostawiona jest zabójczemu działaniu stojących wód, które puszczone i obrócone na pożytek za pomocą rozmaitych oczyszczających środków, mogłyby, użyźnić, płodnie grunt, jaki pozbawiają płodności, jaki czynią obumarłym, obojętnym dla rąk z takim go trudem uprawiających. Pan Duriveau nie dosyć że uwiecznia te zaraźliwe ogniska, ale nadto zmusza swych dzierżawców, aby żyli w obrzydłych mieszkaniach które im klei z błota i mierzwy; które stawia w najniezdrowszych punktach swych majętności, w ponurych i wilgotnych jaskiniach, gdzie ci nieszczęśni proletaryusze pól, koniecznie ulegać muszą gorączce i paraliżowi, aż nareszcie zdziesiątkuje ich śmierć przedwczesna[11].
Mająż biedni Solończycy jaką władzę, jakie prawo, mogące nie dopuścić aby ten człowiek czynił zabójczém to co powinno być uzdrawiającém, niepłodném to co powinno być żyzném? Nie; ten człowiek podług upodobania rozrządza cząstką francuzkiéj ziemi.
A jednak, co za dziwna sprzeczność... Niech tylko w Paryżu jaki dom cokolwiek ciemny lub krzywy, choć trochę wystaje na ulicę, zaraz właściciel zwalić go musi.
Ta chęć pogodzenia interesu prywatnego z interesem ogółu, pochodzi zaiste z przedziwnéj sama w sobie zasady, wyrozumowanéj wyrazami: korzyść publiczna; lecz dla czegóż jedynie na upiększeniu miast ograniczają się skutki tak wspaniałomyślnéj i braterskiéj zasady? Dla czegóż społeczność nasza obojętną jest i rozbrojoną na kwestye daleko ważniejsze niżeli prostowanie ulic, słowem na kwestye użyźniania, wzbogacania kraju, a nadewszystko na kwestye życia... tak jest, życia największéj liczby swych dzieci?
Czyliż zatém społeczność, równie zapewne surowa dla pana Duriveau, właściciela rozległych dóbr, jak i dla właściciela domu, który tak zuchwale wyrwał na środek ulicy, czyli, mówimy ta społeczność nie powinna zawołać:
„W imieniu publicznéj korzyści, oczyszczaj twoje grunta, buduj ludzkie mieszkania, nie zaś nory dla tych ludzi pracowitych, którzy jedynie uprawiają i nadają wartość posiadanéj tobą ziemi; uchroń wreszcie tych nieszczęśliwych braci i bliźnich twoich od osłabiających i zabijających chorób! pomnij że odpowiadasz przed Bogiem i ludźmi, gdyż od ciebie zależy zniszczyć przyczyny takiej śmiertelności! a jeżeli nie uczynisz tego, społeczność wywłaszczy cię podobnie jak właściciela sprzeciwiającego się wyprostowaniu ulicy, lub właściciela domu, którego nieochybny upadek zagraża bezpieczeństwu przechodniów.
Nadaremnieby pan Duriveau mówił:
— Nie mam funduszu na karczowanie lub oczyszczanie moich gruntów, na wybudowanie domów zdrowych i mieszkalnych, w miejscu jaskiń które lepię z błota i słomy.
Czyż społeczność nie powinna odpowiedziéć mu:
„Oczyszczenie pewnéj części wspólnego gruntu, nadanie mu wartości, użyźnienie go, i między innemi, zdrowie, życie pięćdziesięciu rodzin, niekoniecznie zależeć winny od stanu pańskiej kassy, od niedostateczności pańskich dochodów lub twardości pańskiego serca. Jeżeliś pan za ubogi abyś mógł być tyle bogatym? sprzedaj twój majątek, społeczność wymagać będzie od nabywcy rękojmi jakich pan nie przedstawiasz. A skoro nabywcy nie odpowiedzą celowi, społeczność sama nabędzie; ziemia zawsze i bez zaprzeczenia w dwójnasób wraca łożone na nią nakłady, ale pod warunkiem aby czekać na jéj produkta. A skoro społeczność zostanie właścicielką, oczyści, uprawi, wykarczuje i wybuduje dla dobra ogółu, a dokona tego sama przez się, bo wezwie pomocy robotników rolnych.
Wtedy dobro ogółu zajmie miejsce samolubnego i niepłodnego dobra osobistego; wtedy te stepy niegdyś błotniste, samotne, prawie niepłodne, w których wegietował lud nędzny, chorowity — przemienią się w kraj uśmiechający, żyzny i zamieszkały ludem szczęśliwym, używającym praw pracy i rozsądku, tego dobra które Bóg dla wszystkich utworzył.
I chwała ci Panie, że siłą wszech rzeczy czas ten już przybliżasz...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czeladź folwarku Grand-Genévrier właśnie zamknęła drzwi od obory, w któréj zwykle używała nocnego spoczynku, kiedy mała Bruyére weszła na dziedziniec.




10.
Jeszcze Brujére.

W niewielkiéj odległości od folwarku, Bruyére spotkała ludzi przybyłych do niéj po rade, jak się wyrażała la Robin. Młoda dziewczyna pragnąc pierwéj uczynić zadosyć swym obowiązkom, prosiła swych wiejskich klientów, aby nieco na podwórzu zaczekali.
Kiedy Bruyére weszła na folwarczny dziedziniec, szarawe, ciemno lazurowe niebo, przyświecając już na swym zenicie kilku gwiazdkami, zachowało jeszcze na zachodzie jasną przezroczystość, ten ostatni odblask zasypiającego słońca, który nadaje tyle melancholicznego wdzięku pięknym wieczorom jesieni; na tém blado purpurowém tle rysowała się postać małej Bruyére; ta drobna, ale nader kształtna dziewczyna, miała na sobie bluzę z grubéj, białéj, wełnianéj materyi w szerokie ciemne pasy, kibić zaś ścisnęła giętkim pasem z cienkiego łyka, które jakby jedwabne włókna z dziwną zręcznością splatała. Dzięki jej pięknym kształtom i gęstości téj tkanki, odzież młodéj dziewczyny, sięgająca aż po szyję a spadająca do połowy łydki, układała się w pełne miłéj prostoty fałdy, a że nie zbyt długa, nigdy téż nie walała się w mule bagnistym; szerokie jéj rękawy tylko po łokieć spadające, dozwalały widzieć krągłe i nieco opalone ramię; dziecinną nóżkę ubierała Bruyére w małe drewniane trzewiczki, poczernione przy ogniu; czysta woda strumyka w którym Bruyére umyła się co wieczór, nadała im hebanowy połysk. Dla ubóstwa zmuszona lodzić boso, Bruyére z przemyślną zręcznością godną dzikich ludzi, także z łyka przyrządziła sobie rodzaj kamaszków sięgających poniżej kolana a zwiąanych przy kostce ukrytéj w drewnianym trzewiczku. Trudno sobie wyobrazić coś czyściejszego jak ta giętka i połyskująca tkanka, szczelnie przystająca do czarownie utoczonéj goleni, w ten sposób zabezpieczonéj od czerwoności i pękania, które prawie zawsze następuje po ciągłém deptaniu błota.
Skutkiem szczególnego przyzwyczajenia, ta dziewczyna, mimo zimna, słoty lub upału, nigdy nic nie nosiła na swój anielskiej głowie; niekiedy tylko, w czasie kwitnienia zielonego wrzosu, stroiła warkocz giętkie jego gałązki, a to zapewne, aby kwietnie i uczcić imię jakie jéj nadano, gdy ją znaleziono malutką, porzuconą na stepie i złożoną na krzaczku różowo kwitnącego wrzosu; (tajemnica ciągle pokrywała jéj urodzenie). Harmonijna odcień ciemnych, obfitych, naturalnie spadających, na wstęgi podzielonych włosów, gubiła się zupełnie w lekkim cieniu jaki rzucał na czoło gęsty jéj, kwilącym wrzosem upstrzony warkocz. Delikatne brwi, równie ciemne jak niezmiernie długie i jedwabiste rzęsy, przebiegały nad oczami małéj Bruyére, te zaś duże oczy dziwnego, bo morsko-zielonego koloru, w miarę chwilowego wrażenia, jużto były jasne, błyszczące jak beryle, jużto ciemno zielone i przezroczyste, jak bałwany morza, które mimo ich głębi przejrzeć można. Ten szczególny i tak zmienny kolor, użyczał zawsze myślącemu spojrzeniu małéj Bruyére jakiegoś uroku nadzwyczajności, a nieraz jakiéjś ruchliwości i niezwykłego blasku.
Rysy jéj odznaczały się nadto, niewymowném wykończeniem, bo w całym ogóle téj zachwycającéj i delikatnéj istoty cudowna panowała harmonia. Jéj rzadka piękność, nieco dziwaczna z powodu oryginalnie krótkiego ubrania, luby wdzięk, niepojęta zręczność do tysiąca przez nią samą wynajdywanych robót; jéj wyobraźnia nadzwyczaj żywa i w pewnych względach przenikliwa, zadziwiające i serdeczne posłuszeństwo zwierząt które pielęgnowała, rodzaj wieszczbiarstwa a raczéj prawie nieomylnego przewidywania, jakiém co do rzeczy wsi dotyczących zdawała się być uposażoną; słowem cała ta jéj niewinna excentryczność, sprawiała, że Bruyére w oczach naiwnych mieszkańców tego kraju opustoszałego, uchodziła za istotę zaczarowaną, to jest uległą wpływowi losu jaki jéj przypadł od urodzenia. Atoli wbrew przesądnym przyzwyczajeniom, Bruyére daleka od przejmowania trwogą lub wstrętem, owszem przejmowała uczuciem żywéj wdzięczności lub szczerego pociągu, bo nadnaturalny wpływ, który jéj przyznawano, objawiała zawsze świadczeniem przysług; wiedziéć bowiem należy że opiekunka indyków, mimo niecne stanowisko swoje, zawsze znajdowała sposób usłużenia niejednemu a przypodobania się wszystkim.
Wchodząc na folwarczny dziedziniec, Bruyére przewodniczyła, nie pędziła swéj licznéj trzody o czarném połyskującém pierzu, o szkarłatnych główkach; lecz od niéj otoczoną była. Dwa olbrzymie jędory, z dumą dźwigające swe świetno-purpurowe z żywym, lazurowym odcieniem grzebienie i napierśniki, groźnie się nadymały, jeżąc połyskujące pióra i rozwijając ogony, jak wspaniały, szmaragdowo-hebanowy wachlarz. Oba nie odstępowały ani na chwilę, jeden od prawego, drugi od lewego boku pasterki, jużto patrząc na nią śmiałém czerwonóm okiem, już bełkocąc głosem tak tryumfującym, tak zuchwałym i wyzywającym, iż zdarty się nakazywać zwierzętom i ludziom, aby bez mich pozwolenia nie zbliżali się ku ich przewodniczce.
Na widok tych dwóch potwornych ptaków, na trzy stopy wysokich, a na pięć długich, z silném skrzydłem, ostrym dziobem, spiczastą ostrogą, — łatwo było pojąć, że pan Beaucadet mimo swéj odwagi, niemało musiał miéć kłopotu, broniąc się przeciw tak groźnym napastnikom.
Na znak małéj Bruyére, wszystkie te ptastwo bełkocąc radośnie, stanęło u drzwi szopy, które dziewczyna nieco tylko uchyliła, aby łatwiéj policzyć mogła swą trzódkę. Ta, koleją wzrostu przeszła koło niéj, pojedynczo, zaczynając od najmłodszych, nie cisnąc się, słowem, z przedziwną karnością; tymczasem dwa wielkie jędory, przez wiek i przywiązanie swoje używające niejakich przywilei, napuszenie patrzyły na defiladę swoich współbraci, niekiedy słusznie wymierzanemi razami swych dziobów przyspieszając wejście ociągających się lub zbłąkanych. Skoro cała trzódka, oprócz tych dwóch ważnych osób, zajęła swoje schronienie, Bruyére otworzyła całkiem drzwi od szopy. Chociaż w téj chwili oblicze dziewczyny nacechowane było głęboką melancholią, słodki uśmiéch zadowolenia przebiegł jednak po jéj ustach na widok rzeczywiście zadziwiającego porządku, jaki tam panował: piérzasta rzesza już się tam upiętrzyła podług wzrostu; najmłodsze indyki, według zwyczaju, do jakiego przyuczyła je Bruyére, zajęły miejsca na najwyższéj z trzech żerdzi tam umieszczonych, a to jedne nad drugiemi. Badawczy instynkt i rozsądek młodéj dziewczyny, odgadując zadziwiającą pojętność, jaką wszystkie zwierzęta są obdarzone, w skromnéj sferze swojéj, cierpliwością i łagodnością takich cudów dokazał.
Pod samym wierzchem szopy, nad grzędami panowało, że się tak wyrazimy, gniazdo młodéj dziewczyny.
Bruyére, niemal od dzieciństwa powodowana uczuciem wczesnego wstydu i własnéj godności, tém najwybitniejszém piętnem jéj charakteru, czuła wstręt niepokonany do podzielania wspólnego łoża, na którém w tym i innych folwarkach śpi razem bez żadnéj różnicy obojéj płci czeladź, w głębi jakiéj stajni; dla tego téż wyjednała u dzierżawcy wolność urządzenia sobie, ponad grzędami indyków, przy samych krokwiach, kryjówki podobnéj do jaskółczego gniazda, do któréj, niby zwinna kotka, po grzędach jak po stopniach wchodziła. W tém gnieźedzie wysłaném mchem, wysuszoném liściem paproci, zmieszaném z aromatycznemi zioły, Bruyére znajdowała przynajmniéj zdrowy spoczynek i odosobnienie przyzwoite jéj wiekowi i płci. Wkrótce téż w swéj trzodzie liczyła dzielnych strażników, komiczna bowiem przygoda z panem Beaucadet, nie była jedyną w swoim rodzaju. Rok temu, jeden parobczak, ośmielony brudną namiętnością, chciał nocną porą dostać się do kryjówki malej Bruyére; ale pierzasta rzesza tak straszliwie bełkotała, z taką zaciętością ze wszystkich stron rzucała się na zuchwałego kochanka, że ten ogłuszony taką wrzawą, przerażony tak niespodzianą napaścią, czémprędzéj umknął.
Bruyére skończywszy zwykłe zatrudnienia wieczorne, zamknęła szopę, starannie w kąciku postawiła koszyczek pokryty świeżém liściem, który poprzednio trzymała w ręku, i wyszła z folwarcznego dziedzińca aby udzielić posłuchanie osobom przybyłym do niéj po radę. Te oczekiwały jéj zewnątrz budynków, siedząc na pniu obalonego drzewa w pobliżu olbrzymiego jałowcu, od którego cały folwark brał nazwę.
Niech się czytelnik nie dziwi, skoro usłyszy w następującéj rozmowie pokorną pasterkę indyków przemawiającą językiem świadczącym o pewném wykształceniu, rzadkiéj wzniosłości umysłu, objawiającym nie tylko różnorodne, ale nawet przedziwnie do wiejskich rzeczy zastosowane wiadomości. Najprzenikliwszy dowcip, najszczęśliwsze usposobienie, nigdyby nie zdołały uposażyć dziecięcia jéj wieku tą praktyczną mądrością, jaką nadać może jedynie długie przyzwyczajenie do wiejskich prac i wytrwałe zgłębianie praw i zjawisk natury; rozsądna bowiem rozwaga nad przeszłością, prowadzi nieomylnie do przewidywania przyszłości.
Bruyére, zdaje się nader szczęśliwie przyswoiła sobie nauki i doświadczenie jakiejś drugiej osoby.
Tym sposobem wyjaśnia się nadzwyczajna świadomość małéj Bruyére, pewność jéj przewidywań naiwna mądrość jéj rad. Prosty zaś i nieumiejętny lud, którego była wyrocznią, powinien był widzieć i widział w niéj istotę nadprzyrodzoną, czyli jak powiadał zaczarowaną.
Dwaj mężczyźni, jeden w średnim wieku, drugi osiwiały starzec, i kobiéta jeszcze młoda, trzymająca na kolanach pięcio lub sześcioletnie dziecię, wszyscy nędznie odziani, byli to nowi klienci oczekujący na małą Bruyére.
— Cóż, kochana pani, żądacie odemnie? — miłym i ujmującym głosem spytała Bruyére kobiétę trzymającą dziécię na kolanach.
Słysząc to pytanie obaj mężczyźni, powodowani chwalebném uczuciem względności, oddalili się na kilka kroków od swéj towarzyszki.
— Moja kochana dzieweczko, — smutnie odpowiedziała kobiéta, — jestem z Saint-Aubin; głoszą w naszéj dolinie że umiesz zamawiać choroby, przyszłam więc prosić abyś mi zamówiła chorobę mojego biédnego synka, którego tu widzisz.
I pokazała pokryte łachmanami dziecię; było ono blade i przerażająco chude; niepokonana, ospałość przytłoczyła obrzmiałe jego oczy.
Bruyére smutnie wstrząsnęła głową.
— Ktoś was zwiódł, moja dobra kobiéto.... ja nie umiem zamawiać dziecinnych chorób.....
— Powiadają jednak w dolinie, że zeszłéj wiosny zamówiłaś chorobę całego stadka jagniątek, i że prawie wszystkie uratowałaś,....uczyń dla tego chorego dziecka to, coś uczyniła dla jagniątek, moja dobra dziéweczko; błagającym głosem naiwnie rzekła kobiéta. Opowiem ci, skąd to przyszło. Oto, widzisz, ten mały, zawsze był delikatniejszy, jak dwaj jego starsi bracia,.... ale jednak łaził.... Wiadomo ci, jak ostrą mieliśmy zimę.... W jesieni, mój biédny mąż dostał gorączki, bo ciągle zbierał gałęzie na zatopionym gruncie; gorączka odjęła mu władzę w ręku i nogach; był on najemnikiem, i włóczył się jak mógł....Ale najczęściéj nie mieliśmy chlewa, i gdyby nie kilka miar porosłych kartofli, które nam sąsiad darował, tobyśmy byli pomarli z głodu,... a potém ostatni wielki piorun (trąba powietrzna) w lutym, prawie zupełnie zerwała mierzwę z naszego dachu, tak, że już prawie nic na nim nie pozowało. Mój biedny mąż poszedł tu na tę stronę doliny do lasu, aby narąbać gałęzi na pokrycie dachu, i nazbierać wyschłych łodyg[12] do palenia w piecu; ale leśnicy pana hrabiego, nie pozwolili mu nic zbierać.... Mój Boże, wtedyto lało u nas jakby na dworzu, a w nocy tak było zimno,.... jak na mrozie. Od téj pory, mój biédny malec zbladł, kaszle, trzęsie się,... i nakoniec zachorował zupełnie, jak sama widzisz, z płaczem mówiła kobiéta. Ah! moja poczciwa dzieweczko,... teraz już tylko w tobie mam nadzieję.... wiém, że jak chcesz, to możesz...Cóż ci to szkodzi,... że powiesz kilka słów. Bądźże łaskawą, uwolnij go od téj choroby, tak, jak uwolniłaś jagnięta.
Nieraz w ciągu tego smutnego opowiadania, Bruyére chciała przerwać biédnéj kobiecinie; ale zbrakło jéj odwagi; wreszcie bacznie przypatrzywszy się dziecięciu, i utuliwszy jego zimne i blade ręce w swoich dłoniach, wzdychając powiedziała do matki:
— Bo to, widzicie, moja kobiéto...jagniętom nie brakowało ani mleka u matek, aby się pożywiły, ani wełny, aby się ogrzały; to im tylko szkodziło, że dzień i noc siedziały zamknięte w nizkiéj i pełnéj gnoju owczarni, pozbawionéj powietrza tam biédne dusiły się; wiele nawet odeszło[13]. Powiedziałam więc dzierżawcy: wypuść pan na wiosnę swoje jagnięta na świéże powietrze, na zieloną trawę, na słońce.... na noc daj im pan otwartą i świéżą oborę; jagnięta odetchną czystém powietrzem, a na łonie matek nigdy im zimno nie będzie; młode zajączki, młode sarenki po lasach rodzą się, wzrastają i przychodzą do sił, nie mając innego schronienia jak łono matki i pień dębu, na którym jest ta matka na świat wydała... Ale małe dzieci ubogiego człowieka, ze łzami w oczach dodała Bruyére; ale dzieci ubogiego człowieka, nieszczęśliwsze są aniżeli małe sarenki w lesie: matka nie ogrzeje ich na swém zlodowaciałam łonie... a, skoro wyschnie jéj pokarm, biédne nie znajdą go sobie ani w dolinie, ani w lesie. Wasze dziecię cierpiało z przyczyny zimna i głodu, kochana i biedna matko, stądto pochodzi jego choroba,... a takiéj choroby, niestety!... ja zamawiać nie umiem.
— Ono więc musi umiérać, moja kochana dzieweczko, skoro nie umiesz zamówić jego choroby! łkając powiedziała matka.
— A lekarz... czy widział je?
— O! on u nas nigdy nie bywa.... to za daleko, a potém, czyżbyśmy mu mogli zapłacić,... czyżbyśmy mieli za co kupić lekarstwo?... nieszczęśliwi jak my, nie znają lekarza.
Rozrzewniona Bruyére, milcząc, spojrzała na dziécię; serce jéj cierpiało na samą myśl odprawienia téj o kobiéty, nie udzieliwszy jéj chociażby kropli nadziei.
— A jednak... bardzo małéj rzeczy potrzeba, a to lube stworzenie możeby ocalało! z myślącą miną mówiła daléj Bruyére: — bo tylko ciepłéj odzieży... suchego łóżka... i co dzień mléka czystego i ciepłego.
— Dobry wieczór, mała Bruyére, — ozwał się nagle jakiś gruby, wesoły głos.
Dziewczyna podniosła głowę, i postrzegła nadchodzącego ku niej, z wyciągniętemi rękami, promieniejącą twarzą, człowieka chudego i ogorzałego, w szerokim okrągłym solońskim kapeluszu, w białéj bluzie i białych spodniach.
— Szczęść Boże! — dodał przystępując ku Bruyére; — i niech cię Bóg zachowa jak najdłużéj dla poczciwych ludzi,... bo ja wiem, żeś ty nieco spokrewniona z panem Bogiem; kiedy ty zechcesz, to każde nieszczęście odwrócisz.
— Cóż tam słychać nowego, mości Chouart? — spytała Bruyére.
— Co słychać? oto dziś wieczór już moje zboże w stodole, moja pszenica omłócona... Rachowałem na sto korcy ziarna, bo i to już byłaby piękna rzecz, a miałem ich sto dwadzieścia i dwa... Widzisz, co to mogą twoje czary... ha!...
Bruyére przez chwilę zamyślona, żywo przerwała człowiekowi w wielkim kapeluszu.
— A więc, mości Chouart, jesteście kontenci z waszego zbioru?
— Czym kontent? a wszakże za każdą namierzoną ćwiartką, mruczałem po cichu: Dziękuję mała Bruyére... dziękuję... nie przymierzając, jakbym mówił pacierz, i...
Bruyére znowu mu przerwała.
— Kiedyście kontenci, mości Chouart, sprawcież żebym i ja była takie kontenta.
— Właśniem po to przyszedł; a ponieważ mówią, ii nie chcesz nigdy brać pieniędzy za twoje zamawiania... więc....
Tu Bruyére przybliżyła się do człowieka w wielkim kapeluszu, pokazując mu biédną kobiétę, która błagalném spojrzeniem zdawała się mówić jéj: Ty, która tyle możesz...ocalże moje dziecko.
— Oto poczciwa kobieta z doliny...któréj dziécię mocno chore;... pewna jestem, że przyszłoby do zdrowia, gdyby miało ciepłe łóżeczko, dobrą odzież, i przez jeden lub dwa miesiące, nieco mléka codzień... Otóż, proszę was, mości Cbouart, dajcie matce tego dziecka pęk najgorszego runa z waszych owiec, dajcie jéj połowę płóciennego worka... a to będzie materac. Wasza gospodyni znajdzie zapewne w jakiéj szafie starą wełnianą spódniczkę, z której da się zrobić dwie na dziecko... i to będzie odzież. Codzień odstawcie na stronę garnuszek mléka dla tego malutkiego... a matka będzie po nie do was przywodzić. Zróbcie to, mości Chouart, — miłym i przenikliwym głosem dodała Bruyére; — zróbcie, a ja wam za to będę wdzięczna...
Dobrze...dobrze, uczynię to dla téj uczciwéj kobiéty; — zawołał człowiek w dużym kapeluszu; i uczynię z całego serca... ale cóż czynić dla ciebie? mała Bruyére, co dla ciebie?
— Kiedyś każę wam powiedzieć, co ja chcę.... i to może również przez jaką inną ubogą kobiétę; melancholijnie uśmiéchając się rzekła Bruyére.
— Ah! rozumiem;... z przebiegłą miną odpowiedział Chouart: — ty... to znaczy twoi bliźni... Ah! słusznie mówią, mała Bruyére! mała Bruyére! tyś zaczarowana.
— Ah! moja droga dzićweczko, — rzekła matka biorąc obie ręce Bruyére i dwakroć z wdzięcznością je całując; — jakże dobrze czyni, kto do ciebie przychodzi! Moje dziecko już w połowie ocalone... Ale, — bojaźliwie i wahając się dodała, — to jeszcze nie wszystko, gdybyś przynajmniéj choć cokolwiek chciała zamówić jego chorobę...moje biédnę dziécię zupełnie przyszłoby do siebie.
Bruyére, bardzo rozsądnie pojęła, że rady jéj nabiorą daleko większéj powagi i ściśléj będą wykonywane, skoro towarzyszyć im będzie jaka tajemnicza drobnostka; to téż, zastanowiwszy się niby nad żądaniem matki, młoda dziewczyna powoli wyjęła z ciemno-włosego warkocza, gałązkę różowego wrzosu, przybliżyła do swych rumianych ust, zdających się szeptać jakieś tajemnicze wyrazy, poczém z uroczystą miną, niezgadzającą się z małą figurką i dziecinnemi jéj kształtami, podała biednéj kobiécie, mówiąc:
— Weźcie tę gałązkę...
— Dziękuję, moja dziéweczko....odpowiedziała kobieta, biorąc z uszanowaniem i podległością.
— Skoro będziecie mieli materac, który wam da pan Chouart dla dziecka, potniecie tę małą gałązkę na siedm kawałków... ani mniéj, ani więcéj...pamiętajcie, bo to ważne.
— Na siedm kawałków, powtórzyła kobiéta, z największą uwagą słuchająca dzieweczki.
— Ale nie pierwéj trzeba ją krajać, aż po zachodzie słońca, dodała Bruyére, kładąc na ustach wskazujący palec, aby przez to poruszenie nadać więcéj wagi swojemu zaleceniu.
— O! będę niezawodnie czekała do zachodu słońca, — znowu rzekła matka.
— Potém, — mówiła daléj mała czarodziejka; włożycie w wełnę od materaca te siedm odłamków wrzosu, zaszyjecie...
— A w któreż miejsce materaca trzeba je włożyć? moja kochano dziéweczko.
— Trzy ździebła w jeden koniec, cztéry w drugi.
— Trzy w jeden, cztéry w drugi,— z religijną prawie skruchą powtórzyła kobiéta.
— A tam, gdzie będzie cztéry, wsuniecie trochę więcéj. wełny, i na téj stronie położycie głowę waszego dziecka.
— Będę pamiętała... kochana dzieweczko.
— Ale uważajcie dobrze, — poważnie dodała Bruyère — aby moje zamówione gałązki przyniosły dobry skutek, trzeba co dwa tygodnie...rozparać materac, i wyprać dobrze jego płótno, o wschodzie słońca.
— Dobrze, moja kochana dzieweczko.
— A potém przez siedm godzin należy przesuszać wełnę na świéżém powietrzu.
— Co dwa tygodnie...przez siedm godzin... dobrze moja kochana dziéweczko, i tego nie zapomnę.
— A za miesiąc znowu do mnie przyjdziecie — majestatycznie zakończyła Bruyère.
— O! przyjdę... przyjdę... i zapewne powiém, żeś mi uratowała dziecię, — odrzekła kobieta z pełném nadziei uniesieniem, tuląc syna do swojego łona.
Ta na wpół kabalistyczna rozmowa zdawała się przejmować Chouarta głębokiém i niewinną zazdrością przeplataném podziwieniem, bo wybornych rad małéj Bruyére, nie ćmiły piękne magiczne formuły; chciał on zapewne wynurzyć się ze swemi żalami téj małéj czarodziejce, ale dwaj inni klienci, starzec i człowiek średniego wieku, z kolei do niéj przystąpili.




11.
Rady.

Starszy z dwóch nowych klientów małéj Bruyére, zdawał się być wielce stroskany. Syn jego, który z nim przybył, około cztérdziestu lat wieku mający, niemniej był smutny. Biédna kobiéta, zostawiwszy ich obu przy małej Bruyére, odeszła nieco ba stronę, równie jak i Chouart, dzięki dobrym radom młodéj dziewczyny, szczęśliwy dzierżawca i właściciel tak pięknego zbioru.
— Cóż żądacie ode mnie, szanowny ojcze? — uprzejmym i miłym głosem zagadnęła starca nasza doradczyni.
— Mój ty mały aniołku, — zawołał starzec usiłując tém wyrażeniem oddać cały szacunek i zaufanie pokładane w sławie małéj Bruyére, — oto przychodzę prosić abyś zamówiła rolę, leżącą z tamtéj struny doliny. Przyznam się, że już mię nakoniec znudziła... Od lat blizko dziesięciu, jak ją po moim stryju odziedziczyłem, zbiory tak są liche, tak się ciągle zmniejszają, że aż złość bierze; co rok to gorzéj... poprzednie lata, i tak już były złe, ale przeszły i teraźniejszy, jakby uciął... zasiałem dwadzieścia morgów pszenicy,...! cóż zebrałem? oto zaledwie pięćdziesiąt korcy. Co za żniwo!... ziareczka maluczkie... a tak jasne, tak wątle!... Dosyć powiedzieć, że ledwo mi się nasienie wróciło... O przeklęta niech będzie ta niewdzięczna ziemia! — z rozpaczy tupiąc nogą zawołał starzec.
— Tak, tak, ojciec ma wielką słuszność, — powiedział syn, — wszystko idzie coraz gorzéj. Przeklęta niech będzie ziemia, tyle biednemu rolnikowi niewdzięczna!... Przeklęta niech będzie ziemia, tak złośliwa, tak uparta!
Na takie złorzeczenia ziemi niby niechętnéj, czarowna twarz małéj Bruyère pokryła się wyrazem smutku i boleści, jakby te niesprawiedliwe obelgi dotyczyły kogoś dla niéj drogiego, lub świętego. Zwracając się więc do starca, z wyrazem uniesienia, który jéj postawie nadał cechę rzadkiéj wyniosłości, rzekła mu tonem lekkiego wyrzutu:
— O szanujcie, kochajcie, błogosławcie ziemię Przedwiecznego Boga! bo czyi iż ta wspaniałomyślna, niezmordowana matka, za jedno ziarno nie wraca dziesięciu kłosów? za jednę żołądź tysiąca dębów? Łono jéj ciągle otwarte, gotowe jest zawsze zapłodnić się, bądź ziarnem które wiatr rozsiewa, bądź pestką owocu wypadłą z dziobka ptaszyny, bądź wreszcie nasieniem, które po waszych bruzdach rozrzucacie. O! nie, nie, ziemia nigdy nie jest niewdzięczną; jeżeli z czasem ubożeje, wyczerpuje się, ta biedna karmicielka! to dla tego, że jak rozrzutna matka ciągle nad swe siły wydawała, dla tego że się u niéj bez przerwy upominano, że jéj spoczynku niedawano... O! ziemio! ziemio święta i błogosławiona! kiedyż, według praw Przedwiecznego, pokryjesz się wszędzie i bez trudów, drzewem, zborem i kwiatami? kiedyż ujrzysz, jak twe pracowite dzieci żyć będą w dostatku i radości!!
Niepodobna opisać postawy i uroku małéj Bruyére, gdy te słowa mówiła; jéj wielkie piękne oczy, zniesione w niebo, błyszczały tak żywo, jak gwiazdy pokazujące się na zenicie... Ostatnie światło zmroku, tajemniczym odblaskiem rumieniło zachwycającą twarz dziewczyny, oddychającéj wiarą i nadzieją w ojcowskiéj dobroci Twórcy...
Kobiéta, jéj dziécię, starzec i syn jego, oraz dzierżawca Chouart, w milczeniu słuchając małéj Bruyére, patrzyli na nią z pełném szacunku uwielbieniem. Dla tych prostych i nieuczonych ludzi, jéj nieco poetyczna mowa była pewnym rodzajem czarnoksięskiego wywoływania, bardziéj jeszcze podnoszącego urok, który tę młodą dziewczynę otaczał.
Ta, na chwilę pokonana mimowolném uniesieniem, uczuła potrzebę zastąpienia słów faktami; po niejakiéj przerwie zatém, rzekła do starca:
— Nie, nie, powtarzam wam szanowny ojcze, ziemia nigdy darów swych nie odmawia, chyba gdy za długo, albo za nadto ich udzielała.
— Za nadto! — z gniewem i goryczą wykrzyknął starzec, — za nadto! o nędzna! Od lat dziesięciu, czegóż od niej żądałem? W dobry, czy w zły rok, zawszem tylko żądał pszenicy. Jeżeli była rozrzutną... o! to chyba tylko w piérwszym roku,... ale potem,... rok po rok, aż zanadto była skąpą... To téż, mój ty mały aniołku, jeżeli zamówisz tę niegodziwą ziemię,... złe może się przemieni w dobre, bo ja już tylko w tobie mam nadzieję.
— Słuchajcie, poczciwy staruszku, — łagodni przerwała Bruyére, — po całodziennych pracach i trudach, czegóż potrzebujecie dla pokrzepienia wyczerpanych sił waszych? Pożywienia i spoczynku; wszak prawda?
— To rzecz najmniejsza, moje dziecię.
— Tak jest, najmniejsza, ale sprawiedliwa... kochany ojcze,... a tejże nieszczęsnéj ziemi, któréj tyle złorzeczycie, czyście po każdem żniwie dali spoczynek, czyście ją nakarmili, to jest, czyście ją zostawili odłogiem, czyście ją tuczyli nawozem?
— Nawozem?... nieco; ale odłogiem,... nigdy... Tegoby téż jeszcze brakowało, — zawołał starzec, — choć mało daje, ta niegodziwa!! przynajmniéj że daje,... lepiéj zawsze mało jak nic...
— Prawda, szanowny ojcze, że lepiéj mało jak nic, ale czyliż wiele nie warto więcéj, jak mało?... A ta wspaniałomyślna matka bardzoby wam wiele dała, gdyby miała dostateczny pokarm i spoczynek,... zwłaszcza spoczynek, acz niezupełny, bo Bóg W swój nieocenionéj dobroci sprawił, iż zmiana uprawy wychodzi na jedno co spoczynek.
— A to jakim sposobem? — spytał coraz bardziéj zdziwiony starzec.
— Od lat dziesięciu, dajecie téj biednéj ziemi zaledwie po odrobinie żywności, a żądacie od niéj zboża, i jeszcze zboża, i zawsze zboża.... i nic więcéj prócz samego zboża... I cóż chcecie, poczciwy ojcze?.. ta karmicielka musi nakoniec cierpieć, wyczerpuje się, i rodzić przestaje.
Starzec i syn jego spojrzeli po sobie, niepewni, zdziwieni; należeli oni do rzędu rolników ślepo trzymających się przepisów ciemnéj rutyny, rzadko i niewiele użyźniających grunt nawozem, i niemających najmniejszego wyobrażenia o płodozmiennéj uprawie roli, o téj czynności, tak silnie wpływającéj na produkcyą.
— Zamiast wyczerpywać ziemię domaganiem się od niéj ciągle jednakowego płodu, — mówiła znowu Bruyére, — pójdźcie za moją radą, poczciwy ojcze, a wkrótce napełnicie waszę stodołę i wasz worek.
— Niestety! moja mała, uczyń to, ty która tyle możesz!
— Wszak macie czterdzieści morgów ziemi i w tych czterdziestu morgach jest rola dobra, gorsza i zupełnie zła?
— Mam ośm morgów, które choć mało wydaja zawsze jednak, same przez się... wydają tyle co trzydzieści dwa pozostałe, — odpowiedział starzec.
— A więc! gdybyście tym ośmiu morgom — dali całe to, jakkolwiek bądź nędzne pożywienie, które dajecie morgom czterdziestu?
— O! toby były ugnojone... jakby pod jaki ogród.
— Wtedy poczciwy ojcze, te ośm morgów, przy daleko mniejszych kosztach, przy daleko mniejszym trudzie, w ciągu jednego roku, przyniosłyby wam cztérykroć więcéj aniżeli dziś przynoszą całe wasze czterdzieści morgów, mianowicie, gdybyście zasiawszy na nich jednego roku pszenicę, następnego roku zasieli kartofle,... potém znowu żyto,.. potém koniczynę, a po koniczynie napowrót pszenicę,... przechodząc w ten sposób od jednéj uprawy do drugiéj, przemieniając,... bo widzicie, szanowny ojcze, biedna karmicielka nasza nie wyczerpuje się ciągłą rodzajnością... ona zawsze pragnie przynosić wam swoje płody;... ale wyczerpuje ją, wydawanie ciągle jednakowego owocu; bo tym sposobem korzystacie zj ednego tylko rodzaju jéj obfitości, kiedy ona ma ich tysiące. Wierzcie mi zatem, że dobrze uprawne ośm morgów napełnią waszę stodołę; kiedy tymczasem obok czterdziestu źle uprawnych, stodoła wasza będzie prawie próżna.
— A cóż mam czynić z pozostałą rolą? — spytał zamyślony starzec.
— Średnią,,.. zasiejcie koniczyną, będziecie nią żywić wasze bydełko, to bydełko dostarczy wam nawozu, a bez nawozu nie będzie zboża.
— A cóż się stanie z najgorszą?
— Posiejcie na niéj jodłę... jestto bozkie drzewo; z niego to budujemy domy, jego liściem ogrzewamy piece, jego szyszkami oświecamy ogniska, z jego soku mamy żywicę, a dla niego dobra najgorsza rola, bo ono tam rośnie bez trudów i starań, a po sześciu latach już przynosi pożytek.
Te tak proste ale zdrowe rady, — oparte na zgłębianiu i doświadczaniu rozmaitego usposobienia ziemi, — zbyt były jasne, zbyt logiczne, a nadewszystko tak praktyczne, że silne wywarły wrażenie na umyśle starca. — atoli zwyczaj, ta straszna fatalność ciążąca na postępowaniu rolników, gwałtownie walczył przeciw dobremu natchnieniu starca, które mu radziło pójść za radami małej Bruyére. Ona zgadując przyczynę tego wahania się, przywołała dzierżawcę Chouart i rzekła:
— Panie Chouart? jakąż panu dałam radę... przeszłego roku?
— Ah! moja kochana! zawołał dzierżawca, czarodziejską radę! dobrze, że ją mogę opowiedziéć! Uprawiałem znaczny kawał ziemi, z wielkim kosztem i źle; powiedziałaś mi: uprawiaj mniéj a dobrze. Tego roku mam dwa razy mniejsze koszta a cztéry razy większy zbiór; ale nie to najważniejsze; brakowało mi nawozu... a nawóz, jak powiada Bruyère, jestto chleb ziemi... brakowało mi więc nawozu, a nie miałem go za co kupić, bobym może był musial zapłacić po 70 franków od morga... otóż powiedziałaś mi twoim milutkim głosikiem : „W sierpniu, panie Chouart, zasiejcie grykę, zakwitnie ona w październiku, przewróćcie pługiem jéj kwiaty. łodygi, liście, słowem wszystko, bo nie masz lepszego i tańszego nawozu; potém tak użyźnioną ziemię zasiejcie zbożem, a obaczycie co to za piękne będzie żniwo!” — Usłuchałem cię, poorałem moję kwitnącą grykę, to nic mnie prawie nie kosztowało; potém zasiałem, a na wiosnę, moja pszenica kołysała się rzeźwo i gęsto niby jaka łąka... zwiozłem ją do stodoły, omłóciłem... i z morga mam przeszło dziesić korcy... powiadam wam, je tego nawet w samém Beauce nie ma!
— Dziesięć korcy z morga ! z niejakiém powątpiewaniem i zadziwieniem zawołał starzec.
W téj chwili Bruyère postrzegła małego pastuszka, który wyszedł z folwarku i spieszył ku niéj.
— Ojciec Jakób woła cię... wola aż litość bierze — powiedział chłopak do małéj Bruyère,— i tak jęczy spać nam nie daje!
— Biegaj i powiedz mu, że zaraz idę, — odpowiedziała Bruyère i twarz jéj nagle posmutniała; a obróciwszy się do starca, rzekła:
— Mój szanowny ojcze, pan Chouart powie wam co sam robił... jego doświadczenie zachęci was; usłuchajcie rad moich... wyjdą wam na dobre, i nigdy już nie będziecie chcieli abym zamawiała ziemię karmicielkę... Ale powiem wara kilka słów, które mogą waszę wyczerpaną ziemię zamienić w ziemię żyzną: te słowa, kochany ojcze, są następne, pamiętajcie na nie:
Uprawiaj mało... a dobrze.
Z nowym rokiem, nowa uprawa.
Częsty nawóz, użyźnia ziemię.
Zasiewaj łąki...pielęgnuj łąki.
Bez łąk, nie ma bydła.
Bez bydła, nie ma nawozu.
Bez nawozu, nie ma zboża.
— Postępujcie według tych zasad, szanowny ojcze, — miłym, przenikającym głosem dodała Bruyére; a przestaniecie złożeczyć... a błogosławić będziecie ziemi dobrego Boga...
To powiedziawszy, Bruyére ucałowała czoło dziecięcia uśpionego na łonie matki, przyjaźnie małą swą ręką ścisnęła chropowatą dłoń Chouarfa, z wdziękiem i uszanowaniem pożegnała starca, i nakoniec szybko spiesząc ku folwarkowi... znikła lekka i zachwycająca jak wieszczka...




12.
Ojciec Jakób.

Bruyére nim weszła do opustoszałéj obory, z głębi któréj jęcząc przyzywał ją ojciec Jakób, piérwéj wzięła mały koszyczek, który przyniosła była z sobą z pola i w wiadomém miejscu postawiła, w chwili gdy się z nią spotkali jéj klienci; w koszyczku tym znajdowała się doskonała czerwono-fioletowa jeżyna; kilka kropel jéj soku ubarwiły purpurą świeże liście dzikiéj macicy winnéj, któremi koszyczek był wysłany.
Bruyére, wspinając się po szerokich i licznych rozpadlinach ścian, weszła do obory.
Księżyc wschodził okrągły, świetny; światło jego przebiwszy się przez odartą strzechę, słabo rozwidniło zakątek tego zapadającego poddasza.
Tam Bruyére zatrzymała się, bo z tego miejsca pochodziły bolesne jęki, które kilkakroć zwróciły uwagę folwarcznéj czeladzi podczas wieczerzy. Młoda dziewczyna czuły wzrok powiodła po smutnym, obrazie, który acz nie nowy dla niéj, zawsze jednak n«wą boleścią ją przejmował.
Wiązka żytniéj słomy walała się po ziemi wilgotnéj, od deszczu i śniegu chronionéj zaledwie kilku pęczkami janowcu, tu i owdzie umieszczonego na belkach w miejsce dachu, którego gonty popsute i przezroczyste, czarno odbijały na niebieskawém przezroczu nieba podówczas księżycem rozjaśnionego.
Na tém posłaniu, bardziej cuchnąém i niezdrowszém aniżeli posłanie roboczych zwierząt, poruszała się jakaś ludzka postać, zaledwie przykryta kilku łachmanami podartéj kołdry; widziałeś tam urzeczywistnienie okropnéj niedoli, jaką tylko opuszczona starość, nędza i nieuleczona choroba wywołać mogą.
Wystawmy sobie ośmdziesięcio-letniego starca sparaliżowanego w tak dziwny i przerażający sposób, iż rzekłbyś, że jakaś nielitościwa potęga, uderzając go nagłą bezwładnością w chwili gdy, pochyliwszy czoło ku bruździe, z trudnością ją przewracał, skazała tego nieszczęśliwego, aby w łuk zgięty, całém ciałem i twarzą wiecznie pochylony był ku ziemi.
Nie była to jednak żadna nadludzka potęga, lecz tylko prosta wola człowieka ciągnącego korzyści z roli; on, to bozkie stworzenie przywiódł do tak przerażającéj bezkształtności.
Nie był to téż żaden z tych wypadków nadzwyczajnych, rzadkich i zasmucających, o jakich nauka czasami wspomina. Któż nie spotykał, zbyt nawet często, na wsiach, obojga płci starców, wlokących się przy pomocy kija, literalnie zgiętych we dwoje, tak, że grzbiet pochylony na przód tworzy prawie kąt prosty z niższemi częściami ciała, i zdaje się być lutowany w tej pozycyi? Takiemu skrzywieniu często ulegają ludzie oddani pracy nieustannéj, ich siły przechodzącéj... Ciało ich, i tak już nadwerężone z powodu niedostatecznego pokarmu, słabnąc coraz bardziéj, traci całą sprężystość, i powoli zachowuje zgięcie, do którego przywykło. Nieustannie ku ziemi pochyleni, niby rdzą przejmują swe stawy; wątłe, na zimno i wilgoć wystawione ich członki tracą władzę, a skoro tych ludzi wiek zaskoczy, nieszczęśliwi, pomnażają liczbę męczenników pracy.
Nie jedna zaiste legenda opiéwa, że Bóg mściciel, chcąc ukarać mordercę, dotknął go bezwładnością, wówczas gdy pochylony ku swój ofierze, wzniesionym sztyletem przebić ją zamyślał...i że ten Bóg dla dania ludziom strasznego przykładu, rzekł owemu zbójcy:
— Żyj,... ale niech twe przeklęte ciało zachowa odtąd postawę, jaką przybrało w chwili, gdyś zamierzył uderzyć twą ofiarę...
Ta legenda, jakkolwiek dziwaczna, mieści jednak w sobie wiele morału.
Atoli, skoro wspomnimy na okrutne paradoxa pewnych próżniaków i szczęśliwców tego świata, kiedy wspomnimy na fałszywych deklamatorów i mądrych ekonomistów, którzy uprawniają najnielitościwsze samolubstwo, głosząc w imieniu woli Wszechmocnego, że wiecznym udziałem człowieka na téj ziemi są łzy, nędza i rozpacz; cóż dziwnego, że usłyszymy jak niektórzy z tych moralistów wierząc w fatalność złego, wołają, przeczytawszy podobną legendę:
„Proletaryusze wsi! przeklęte pokolenie wasze nieustannie schylać będzie czoła ku wyschłéj ziemi, które własnym potém użyźnia; takie jego przeznaczenie! Nasz Bóg skazuje was przez usta nasze na pracę, na nędzę, na wieczne cierpienia; i aby w oczach ogółu uszło za niezawodną prawdę, że taki jest w istocie wasz los, wielu z pomiędzy was, z woli Bożej dotkniętych nieruchomością, w chwili gdy spełniać będą przeznaczenie, i w pocie czoła przewracać ziemię; wielu z pomiędzy was, mówimy, zachowa na wieki tę postawę, jako żyjącą oznakę niezmiennego losu przeklętéj i wydziedziczonéj rasy waszéj.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
I lubo nikt tak barbarzyńskich zdań nie głosi, codzień jednak spełniają się fakta jeszcze bardziéj barbarzyńskie.

Samotność, opuszczenie, nędza, i częstokroć, po wielu latach przygnietającéj pracy, skon pełen męczarni: oto los, który dotąd w Solonii jest udziałem prawie każdego rolnika weterana.
Nie masz żadnéj opiekuńczej przezorności, żadnéj pieczy o przyszłość tych niezmordowanych narzędzi zasadniczego bogactwa kraju.
A jednak... ci uprawiają rolę... a nie znają nawet smaku pszenicy.
Ci, zasiewają zielone pastwiska, tuczą liczne trzody... a nic znają smaku mięsa.
Ci, sadzą winną latorośla nigdy nie piją wina.
Ci, strzygą ciepłe runo owcy.... a pokryci brudnemi łachmany dzwonią zębami.
Ci, obrabiają drzewo, którém piec się ogrzéwa, z którego się buduje dach... a umierają z zimna, i bez schronienia...
Nakoniec, tych znowu udziałem jest nielitościwa obojętność, zabójcza wzgarda, szczęśliwi jeszcze jeżeli, jak nasz sparaliżowany starzec, przy opiece jakiéj małej Bruyére, znajdą nieco słomy w opustoszałéj oborze, i umrzéć tum mogą, choćby wśród okropnych boleści.
Na widok małéj Bruyére, sparaliżowany starzec jak w kłębek na swém posłaniu zwinięty, przerwał bolesne jęki, i z trudnością obrócił ku niéj głowę.
Twarz jego była przeraźliwie blada i chuda; ogień gorączki jedynie ożywiał zapadłe i przygasłe oczy; leżał na boku a kościstemi kolanami dotykał wywiędłéj piersi. Od dwóch blizko lat, jego członki w ten sposób się skurczyły; prawa ręka tylko zachowała jeszcze nieco władzy.
Dzierżawca, sam bardzo ubogi, przez litość udzielił staremu Jukóbowi to schronienie i nieco nędznego pożywienia, które starzec podzielał z folwarczną czeladzią. Przez wiele lat ojciec Jakób pracował na tym folwarku, jako karczownik; lecz gdy przykre to rzemiosło, wykonywane wśród bagnistych stepów, rozwinęło w niem piérwsze zarody okropnéj choroby, dzierżawca przekonany o jego wierności i gorliwości, powierzył mu swoję trzodę. Obowiązki pastucha, jakkolwiek wymagają czynności, nie wyczerpują jednak tak dalece sił żywotnych jak uprawa lub karczowanie roli; zatem i ojciec Jakób pozostał stróżem trzody aż do dnia, w którym zupełnie sparaliżowany, zupełnie we dwoje zgięty, Padł wyczerpany na łoże, z którego już powstać ie miał. Odosobnienie w głębi obory, dolegliwość nieuleczonych boleści i przekonanie, że sama śmierć tylko uwolnić go od nich zdoła, pogrążyły starca w głębokiéj obojętności, odznaczającéj się mianowicie uporczywém milczeniem: bo starzec milczenie to przerywał jedynie wobec małéj Bruyére.
Są ludzie wyłączni, od natury cudownie uposażeni, którzy rodzą się jeometrami, astrologami, malarzami, muzykantami i t. p. Przez jakie tajemnicze działanie uprzywilejowane te organizacye dosięgają bez pracy, a nieraz przechodzą granice pewnych wiadomości? Tego nikt nie dociekł,... lecz jest to fakt równie widoczny, jak niepojęty.
Ojciec Jakób należał do rzędu tych uprzywilejowanych istot. Zrodzony rolnikiem, oddawna przeczuł nietylko potrzebę ulepszeń, ale wielkie rewolucye, jakie nauka i rolnicze badania wywołać miały w rolnictwie (badania i nauka nieszczęściem rzadko jeszcze zastosowywane, dzięki przerażającéj niewiadomości, w jakiéj tam uporczywie pozwalają pleśnieć wiejskiéj ludności). Liczne doświadczenia, wykonywane na kilku stopach ziemi, przekonały ojca Jakóba o wartości jego wyobrażeń. Dotykając geologii za pomocą znajomości wpływu rozmaitego wapiennego nawozu, zastosowanego do rozmaitych rodzajów gruntu; dotykając historyi naturalnéj zapomocą ciekawych spostrzeżeń swoich nad hygienią i fizjologią bydła; nakoniec dotykając botaniki za pomocą klassyfikacyi i wielce roztropnego przywłaszczenia różnych nawozów roślinnych, ojciec Jakób przedstawiał w swój osobie skarb praktycznéj wiadomości... skarb ten długo taił wgłębi swéj duszy, tak, że nie domyślano się zgoła jego istnienia.
Przyczyną takiéj skrytości nie była ani złośliwość, ani samolubstwo, ani zazdrość uczonych, wiodąca mędrca do ukrywania swych odkryć równie starannie jak skąpiec ukrywa swoje złoto... Nie, powodem tego milczenia, bylła nieuleczona obojętność. Jakież wreszcie widoki, jakie pobudki zachęcić go mogły do udzielania swych wiadomości i doświadczeń? Cóż go to obchodziło, że rola jego pana wydaje wiele, mało, lub nic? Jego licha zaplata, przykra i uciążliwa praca, zostały zawsze też same[14]; a w naiwnéj swój prostocie, biédny starzec nie mógł się powodować ambicją uchodzenia za nowatora. Ze jednak był poczciwym, dobrodusznym; że go oburzały zgubne podania rutyny, nieraz pokusił się na udzielanie rad, cudownie wyrozumowanych i pełnych praktycznéj mądrości; ale odwracano się od niego, jak od szaleńca; sądził więc, że dosyć uczynił. Odtąd, czy był rolnikiem, czy pasterzem, poprzestał na postępowaniu ni mniéj ni więcéj rozsądném jak jego towarzysze, aż nakoniec nadszedł dzień, kiedy sparaliżowany na wszystkich członkach, zaległ łoże, z którego już więcej nie powstał. Od téj chwili zdawało się, że zaprzysiągł sobie niezłomne milczenie.
Atoli, po kilku miesiącach tak okropnego istnienia, pozbawiony widoku zewnętrznych przedmiotów, szarpany najdolegliwszemi bólami, sam na sam w obec swych myśli, starzec nasz wyrzucał sobie, że tak długo nie upładniał cudownéj zdolności, jaką go Bóg obdarzył, a któraby tyle żyzną stać się mogła.
Bruyére, podówczas mająca lat czternaście, miła i rozsądna, dawała starcowi dowody najczulszej troskliwości, i z wielu względów była mu drogą; jej dowcip prędko się rozwinął, dzięki wykształceniu, jakiego udzielał jej codzień, w samotni stepów lub lasów, najdziwniejszy w świecie nauczyciel, wykradacz zwierzyny, Bête-Puante. Ten człowiek bowiem zmieniwszy skromne i nieznane, jakkolwiek umysłowe życie, na życie koczujące, z zapałem uprawiał to, co umysł i serce młodéj dziewczyny miały w sobie wspaniałomyślnego, czułego i wzniosłego.
Ojciec Jakób, coraz bardziej zdumiony rzadkiemi przymioty małej Bruyére, postanowił użyć jéj za narzędzie do rozsiania i rozszerzania skarbu nagromadzonych przez się wiadomości... Odtąd tylko z małą Bruyére,.. wyłącznie z nią tylko... rozmawiał, udzielając jéj swoje wiadomości w treściwych, prostych i przystępnych zasadach; uczył zaś z taką cierpliwością, że przenikliwy umysł młodéj dziewczyny bardzo szybko przyswoił sobie wyborne jego nauki.
Ojciec Jakób, znając, że tak powiemy, przesądne potrzeby mieszkańców tej samotnéj okolicy, wymógł na małéj Bruyére uroczyste przyrzeczenie, że nie wykryje nigdy źródła swéj nauki, bo wiedział że jéj rady tém więcéj nabiorą powagi, im większą tchnęłyby nadzwyczajnością i tajemnicą. Rodzaj uroku jaki już otaczał tę młodą dziewczynę, dzięki jéj piękności, wdziękom i wrodzonej oryginalności, przyszedł w pomoc życzeniom ojca Jakóba; rady sparaliżowanego staruszka byłyby wyszydzone, kiedy tymczasem rady małéj Bruyére zrazu przyjmowano z przesądném niemal zdziwieniem, a uważano późniéj za wyrocznię, skoro widziano, że prawie zawsze towarzyszył im pomyślny skutek.
Takie było tajemnicze źródło nauki małéj Bruyére... Na nieszczęście, boleść, samotność, a nakoniec wiek, osłabiły coraz bardziéj umysł starca, który z czasem prawie zupełnie pamięć utracił; a jeżeli niekiedy jeszcze przeszłość przesuwała się po jego umyśle, wtedy rzadkie i niepewne wspomnienia swoje brał za sny świéże; od kilku już miesięcy, zaledwie obecność małéj Bruyére zdolna była wyrwać go z ponuréj odrętwiałości.
Dwa razy jednak, ojciec Jakób przebudził się z osłupienia, i wtedy rozmawiał z innemi osobami.
Piérwszy raz, usilnie prosił, aby hrabia Duriveau, właściciel folwarku, odwiedzić go raczył; ale hrabia z szyderczą pogardą odrzucił tę jego prośbę, i ojciec Jakób powiedział:
„Szkoda, szkoda; ile czyni.”
Później biedny sparaliżowany, prosił, aby mu przyprowadzono Bête-Puanta, wykradacza.
Ten przybył.
Po długiéj i tajemniczéj rozmowie ze starym pasterzem, w któréj nieraz wymówiono imię Marcina, wykradacz wyszedł z obory, blady, zmieniony.
A ojciec Jakób wpadł znowu w uporczywe milczenie.
Napróżno wykradacz, powróciwszy nazajutrz, usiłował wymódz znowu kilka słów na ojcu Jakóbie. Ojciec Jakób zaniemiał.
Innym razem w skutek odwiedzin jakiegoś nieznajomego, który wyglądał na wieśniaka, ale się już nigdy więcéj na folwarku nie pokazał, ojciec Jakób znowu posłał po wykradacza, i znowu długo z nim rozmawiał... W miesiąc prawie po tej rozmowie (a niedawno temu), jeden z dwóch pokoi jakie zajmował dzierżawca, przedzielono korytarzem, i uczyniono, jeżeli nie wygodnym, to przynajmniéj mieszkalnym, dzięki prostym i skromnym meblom, sprowadzonym z Vierzon, najbliższego miasta téj okolicy. W kilka dni póżniéj, nocną porą, mały wózek zamknięty drelichowemi firankami, zajechał na folwark Grand-Genóvrier; wysiadła z niego kobiéta, osłonięta wiejską opończą... i odtąd zamieszkała pokój, o którym wspomnieliśmy, prawie nigdy z niego nie wychodząc i żyjąc w nim tak samotnic, że wyjąwszy dzierżawcy, który ją przyjął, i małéj Bruyére, która ją codzień widywała, folwarczna czeladź zaledwie ją postrzegła.
Mimo tych wypadków, którym ojciec Jakób nie był obcy, bo wiedział o nich przez wykradacza, nie widział on nigdy téj kobiety, i pogrążył się w zwykłem milczeniu; jednak od świtu dnia, w którym działy się opowiadane tu wypadki, starzec zdawał się ulegać ciągle jakiemuś nadzwyczajnemu wzruszeniu.
Przeciw zwyczajowi, w ciągu tego dnia, niecierpliwie przyzywał małéj Bruyére, która mu od jakiegoś czasu przynosiła w koszyku dziką jeżynę, aby jéj kwaskowatym sokiem mógł nieco orzeźwić wyschłe podniebienie.
— Oto jeżyna, ojcze Jakubie, mówiła Bruyére klękając przy jego posłaniu, — przebaczcie, żeście tak długo czekać musieli... ale biédni ludzie z doliny przychodzili do mnie po radę... i doradziłam im to, czegoście mię nauczyli... Oni mi dziękują, oni mię błogosławią, — tkliwym i przenikającym głosem dodała. — Ah! jak mię to boli, że nie mogę im powiedziéć: ojcu Jakóbowi, nie zaś mnie winiliście dziękować... jego to winniście błogosławić...
Zdawało się, że starzec tracąc znowu odzyskaną chwilę pamięć, zapomniał już, dla czego w ciągu dnia tak niecierpliwie przyzywał małéj Bruyére; owszem jakby jéj nie rozumiał, lub nie poznał, wodził po niéj osłupiałym wzrokiem.
— Wołaliście mię, — smutnie rzekła Bruyére; chcieliście mówić ze mną, ojcze Jakubie!
— Ojciec Jakób już z nikim nie rozmawia, ~ prawie obłąkanym głosem odpowiedział starzec, — i nikt z nim nie rozmawia...bo i cóżbv mu z tego przyszło? Kiedy Zdziczały, mój wielki, stary wół z płowym łbem, zdechł z trudu i ochwatu, alboż on mówił? alboż z nim kto mówił?
Słysząc te wyrazy, aż nadto świadczące o osłabieniu umysłu starca, Bruyére westchnęła; a potém, chcąc przerwać tak złowrogie myśli starca, rzekła:
— Pamiętajcież ojcze Jakóbie, kim jesteście, kim byliście; wszak za waszych czasów nie było lepszego karczownika, i dziś jeszcze wychwalają waszę wytrwałość w pracy; mówią w dolinie żeście nieraz samą motyką wykarczowali po ćwierć morga dziennie.
— Tak; z niejaką dumą rzekł starzec niby coś sobie przypominając; tak, miałem motykę dwa razy cięższą i większą jak wszyscy inni, i od świtu do zmroku wywijałem nią tak szczelnie i tak blizko ziemi, żem nawet w niebo nie spojrzał... chyba raz na godziny... Ale bah! — dodał z goryczą i smutkiem, — pocóż to przypominać? Zdziczały także był dzielnym pracownikiem...i jemu żaden wół nie zrównał w wyrywaniu z ziemi pniów lub korzeni, on prawie sam cały pług ciągnął... To też i Zdziczały, podobnie jak ja ochwacony, zdechł z trudu, tam, w tamtym kącie stajni. Zdziczały albo ja, to jedno i to samo. Tylko że on zdechł, a nim zdechł, zapomniał o swéj młodości, o swojéj sile. I nielepiéjże stracili pamięć i mowę, aniżeli zazdrościć Zdziczałemu?
— Ale, ojcze Jakóbie.... wyście nietylko byli silnym i odważnym pracownikiem; pomyślcieno tylko o wszystkiém, czegoście mię nauczyli o przepisach użyzniania niepłodnych gruntów; wzruszonym głosem zaczęła znowu Bruyére, — alboż to nie jest nagroda... skoro kto powiedziéć sobie może, że swą wiadomością tyle uczynił dobrego?
Wyraz dumy znowu zabłysł na chwilę w zagasłych oczach starca, odpowiedział:
— Prawda... za moich czasów... wiedziałem ja wiele rzeczy... gdybym był mówił... gdyby mię byli schali... nędza byłaby się przemieniła w dostatek, niedola... w szczęście.
Potém, coraz bardziéj słabnąc starzec, nagle sobie przerwawszy, mówił z gorzką ironią:
— Tak, nie byłem ja tylko silnym wolem, bo i na rozsądku mi nie zbywało... Nie zbywało go także i Groźnemu, memu ostatniemu psu,... bo on na jedno skinienie prowadził, pędził, lub wstrzymywał trzodę tam, gdziem chciał, i sam jeden bronił lepiéj, jak zagroda[15] każdego lasku i każdego pola... I cóż! mimo swego rozsądku, mimo dzielności ten pies zdechł tu, na moich kolanach, ślepy, bezzęby.... i prawie skaleczały z łaski wilka, którego udusił... Groźny, ja, albo Zdziczały, to wszystko jedno. Ha! złośliwi mówią: cóż to, czy on; wyzdychają kiedy,... te darmozjady, te niezdary? a poczciwi znowu wołają: biedny Zdziczały biédny ojciec Jakób!... biédny Groźny! w swoim czasie, jaki to był wół!... jaki robotnik!... jaki pies! Dziś oto wszyscy trzéj na słomie, zniszczeni swym obowiązkiem, i chyba już tylko do rychłéj śmierci zdolni.
Łzy spływały z oczu młodéj dziewczyny, bo ni gdy jeszcze starzec z taką goryczą na los swój nie narzekał.
— Ojcze Jakóbie, — rzekła pochylając się ku starcowi, — czyż mię już nie poznajecie? to ja, Bruyére, która was tyle kocha... Przed chwilą jeszcze mówiono mi, żeście mię wołali...Cóżeście chcieli?... Mówcie... wasza córka słucha was...
Na te słowa małéj Bruyére, promień pamięci i rozumu zabłysł w oczach starca; powiódł on ręką po czole, i słabym głosem odpowiedział:
— Tak,... prawda... przywoływalem cię cały dzień, moja mała... ale po co?... Już nie pamiętam... Może chciałem ci opowiedzieć mój nowy sen... lecz dla czego tak późno? — dodał starzec mówiąc sam do siebie: dla czego tak późno mi się to śniło?
— Jaki sen? ojcze Jakóbie.
— Sen... jakich już miałem dwa, jak mi się zdaje... ale to już dawno... bardzo dawno,... — powiedział starzec usiłując zebrać wspomnienia, — raz.... po tym śnie.... chciałem widziéć pana hrabego.... nie przyszedł.... zbłądził... Dla czego?... już nie pamiętam,... ale w jego miejscu przyszedł wykradacz... A potem,... po drugim śnie,... po drugim śnie,... już nie pamiętam...
— Chcieliście opowiedziéć mi wasz sen, ojcze Jakóbie, — łagodnie rzekła Bruyére, aby się nie sprzeciwiać starcowi. I owszem opowiedzcie, słucham was, ale piérwéj skosztujcie téj jeżyny, którą tak lubicie, która wam tak dobrze robi.
Starzec znowu poniósł ręce do czoła i ściskał je konwulsyjnie, jakby chciał uwięzić rozum i pamięć, które czuł że go odstępują; poczém zaczął głosem przyspieszonym:
— Tak, prawda... Wołałem cię cały dzień,... bom ci chciał opowiedzieć sen. Bo widzisz.... śniło mi się, że cię malutką oddano w moje ręce, i żem cię zaniósł tam... tam na step.... żem cię złożył na krzaczku wrzosu;... miałaś zaledwie lat pięć... a potem udałem, żem cię tam znalazł przypadkiem...
— Wy!... wy!... — zawołała młoda dziewczyna nie wiedząc czy starzec mówi w malignie, lub czy rzeczywiście coś sobie przypomina... i zdumiona powtórzyła: wy?...
— Nie wiém,... być może,... bo teraz mi się to śniło.
— Ależ te sny, ojcze Jakóbie, — mówiła znowu Bruyére do żywego przejęta tak niespodzianém odkryciem, ależ te sny,... może to są tylko wspomnienia, kiedy niekiedy wracające... Ale któżto oddał mię w wasze ręce?
— Czekaj... Była to... pewna osoba... pewna osoba,... o! już nie pamiętam... było w niéj jednak coś... co mię uderzyło... Cóż to jednak było?...
I znowu starzec drżącą ręką powiódł po czole. Bruyére, coraz bardziéj wzruszona, niespokojna, z trudnością przemogła żywo pobudzoną ciekawość, i zamilkła, z obawy aby nie przerwała słabego i chwiejącego się wątku wspomnień starca.
— Znasz dobrze, — zaczął on znowu po kilku chwilach milczenia, w ciągu których zdawał się zbierać myśli, — znasz dobrze, zwaliska piekarni.. nad brzegiem stawu, poza folwarkiem.
— Niestety!... — poszepnęła Bruyére słysząc te słowa, których pozorny nieład zdawał się niszczyć zbyt wcześnie powziętą nadzieję.
— Tak jest, — mówił znowu starzec, — to samo... właśnie widziałem i we śnie moim... W głębi tej opustoszałéj piekarni... był piec, z otworem, jak sobie przypominam, podówczas zatkanym. Tak, właśnie, tak,... wtedy wyjąłem jednę cegłę, i ukryłem w tym opuszczonym piecu, to,... co mi oddała... ta osoba... mówiąc... Dla doręczenia... temu dziécięciu... które nazwiesz... Bruyére; poczekasz aż będzie miało,... poczekasz... dla tego to... dotąd... nic... ci nie mówiłem... a dziś mówię... bo... bo... Niestety! wielki Boże!... już... nic nie wiem,... już nie pamiętam; szepnął starzec, którego głos zrazu dźwięczny, teraz zdawał się coraz bardziéj przygasać.
To odkrycie tyle w sobie miało pewności, że Bruyére zawołała:
— Ja znam to miejsce... o którém mówicie,... ja znam te zwaliska piekarni,... czy wolno mi pójść i poszukać to, coście tam ukryli? Czy to ma związek z moim losem! O! przez litość, ojcze Jakóbie, uczyńcie jeszcze jedno wysilenie,... odpowiedzcie mi...
— O!... czuję zawrót w głowie, — odrzekł starzec mrużąc oczy, jakby wyczerpany wysileniem pamięci natężonéj opowiadaniem małéj Bruyére tego co brał za sen, a co było w istocie rządkiem przypomnieniem przeszłości.
— Ojcze Jakóbie, — zawołała Bruyére pochylona nad posłaniem starca, — błagam was: uczyńcie jeszcze jedno wysilenie... Ta osoba,... byłaż to moja matka?... mój ojciec?... Wiecież, czy oni żyją jeszcze?
— Już nic nie pamiętam.... — zagasłym głosem szepnął starzec.
— Moja matka?... jeszcze jedno słowo, a moja matka?
Ojciec Jakób machinalnie poruszył ustami; wydał jeszcze kilka dźwięków niezrozumiałych, zamknął powieki, jęczał boleśnie; jakby uwolniony od cierpień w czasie rozmowy z młodą dziewczyną, uczuł je teraz z większą gwałtownością.
Po nowych usiłowaniach, Bruyére przekonana, że dalsze nalegania byłyby napróżno, zmartwiona wreszcie niemożnością niesienia ulgi starcowi, poprawiła nieco słomę pod jego głowę, postawiła tuż przy nim koszyczek z jeżyną, i wyszła z obory drżąca, wzruszona, zajęta dziwném zeznaniem ojca Jakóba.
Młoda dziewczyna jakkolwiek niecierpliwie pragnęła zwiedzić tajemniczą kryjówkę, którą jéj starzec wskazał, przezwyciężyła jednak ciekawość swoję; w jednym pokoju na folwarku było jeszcze światło, a Bruyére postanowiła udać się do zwalisk piekarni wtedy dopiero, gdy wszyscy zasną.
Wreszcie Bruyére, co rano i wieczór miała zwyczaj odwiedzać nieznajomą kobiétę, która przybywszy jednéj nocy na folwark, już tam dosyć dawno mieszkała.
Młoda dziewczyna przeszła zatem obok budynków, jakby wał opasujących dziedziniec, i zapukała do małych drzwi, będących od tyłu domu, a wychodzących na brzeg błotnistego stawu, o którym wspomnieliśmy, i którego wody teraz mocno przybrały.
W téj właśnie chwili, Beaucadet, przyspieszonym kłusem, wraz z świtą, zbliżał się ku folwarkowi Grand-Genévrier, gdzie przybywał dla aresztowania małej Bruyére, obwinionéj, a raczéj podejrzanéj o dzieciobójstwo.




13.
Portret.

Trzeba było przebyć mały ciemny przysionek, aby się dostać do izby do któréj weszła Bruyére, przeszedłszy obok zewnętrznych ścian folwarku, wzdłuż brzegu stawu.
Pokój ten aczkolwiek skromny, wydawał się prawie zbytkownym, obok reszty opustoszałych budynków. Świeże obicie papiérowe pokrywało ściany ulepione z ziemi, a nowo gipsem powleczone; wysoki komin, objęty w drewniane ramy, osłaniała lekka, zielona materya wełniana, zawieszona według staroświeckiéj mody i oszyta galonami; wielki kobierzec rozłożony przed ogniskiem, pokrywał w części posadzkę; wygodne łóżko, i kilka prostych mebli, stanowiły zresztą cały zasób tego pokoju, w dzień oświetlanego małém, starém okném o zielonych, w ołów ujętych szybach.
Świecznik zwykle po wsiach używany, złożony z świecy i szklanéj kuli wodą napełnionéj, dla podwojenia siły blasku, rozwidniał ten pokój, rzucając żywe światło na kobiétę przy ognisku siedzącą.
Ta w myślach pogrążona nie postrzegła przybycia małéj Bruyére, która milcząc, nieruchomie przy drzwiach stanęła. Tuż prawie obok téj kobiéty stał mały warsztacik, obity zieloném suknem, na którém krzyżowały się, przypięte tysiącem szpilek, białe i lekkie niteczki, dźwigające małe hebanowe wrzecionka; rozpoczęta zaś na tym warsztaciku koronka, nadzwyczaj piękna, świadczyła, że ją wypracowała ręka doskonałej wyrobnicy.
Pani Perrine, tak się nazywała ta kobiéta, zdawała się mieć lat około cztérdziestu pięciu; kiedyś musiała być nadzwyczaj piękną. Dwa sploty włosów jak heban czarnych, ujęte w biały wiejski czepek, otaczały czoło, mocno śniade jak cera jéj twarzy; czarne jéj ogniste oczy, pod delikatnym łukiem zaokrąglonych brwi, jużto błądziły bez celu, jużto spoczywały na dwóch przedmiotach, o których zaraz powiemy. Cera pani Perrine była blada i nieco chorobliwa; twarz wychudła, podłużna, nos orli; na jéj powabnych ustach, błąkał się malancholijny uśmiech, zamyślone czoło opierała wtedy na dłoni. Pani Perrine ubrana była po wiejsku ale bardzo czysto, a przy sukni czarnej tém silniéj jeszcze odbijał biały wiejski czepek i wielka na krzyż złożona chustka.
Niekiedy, zaledwie dojrzane drganie jednocześnie poruszało jéj usta i czarne brwi; byłto skutek okropnéj choroby.
Pani Perrine przez wiele lat cierpiała obłąkanie.
To obłąkanie, zrazu straszliwe, powoli zmieniło swój charakter, i miejsce szaleństwa zajęła bolesna, ale nieobraźliwa melancholia. Czas i troskliwe starania prawie ją uleczyły, a głęboka spokojność jakiéj pani Perrine używała od czasu wprowadzenia się na folwark Grand-Genévrier, przywróciła jéj zupełne zdrowie.
Po ścisłém wybadaniu charakteru tej nieszczęsnéj a raczéj lękliwéj drażliwości, powiększonéj jeszcze w skutku osłabienia, lekarz wbrew zwyczajnym przepisom, zalecił jéj najściślejszą samotność, mianowicie w piérwszych czasach pobytu na folwarku. I w saméj rzeczy tak była upokorzona, tak się wstydziła swojego przeszłego stanu, że obecność nawet przychylnych jéj osób, byłaby jéj przykrą, zadałaby jéj niewypowiedziane cierpienia. Drażliwość ta, jak mniemał lekarz, powinna była powoli ustąpić, ale zalecił pod karą już może nieuleczonej recydywy, aby pani Perrine żyła w samotności. Wreszcie warunek ten tak był odpowiedni upodobaniom pacyentki, iż z radością się do niego zastosowała. W dzień nie wychodziła nigdy, i dopiero za nadejściem nocy a zwłaszcza gdy księżyc świecił żywym blaskiem, pani Perrine długo przechadzała się nad brzegiem stawu.
Bruyére tylko sama miała wstęp do niej i wyświadczała jéj tysiączne usługi. Pani Perrine przyjmowała ją zrazu z niedowierzającą ostrożnością, w któréj się ukrywał wstyd bolesny i lękliwy; ale młoda dziewczyna, przez swój wdzięk naturalny, przez uprzedzanie wszelkich jej chęci, powoli potrafiła uśmierzyć obawę pani Perrine, która też nawzajem wkrótce uczuła najtkliwsze przywiązanie do małej Bruyére, a to zbawienne uczucie bardziéj jeszcze przyczyniło się do uzdrowienia biédnej waryatki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bruyére, jak powiedzieliśmy, gdy weszła do tego pokoju, dzięki zadumaniu pani Perrine, stała niepostrzeżona. Przedmiotami na które ta niewiasta pokolei wzrok swój zwracała były dwa portrety i dwa listy.
Jeden portret, w kształcie miniatury, spoczywał na jéj kolanach, oprawny w safianowe ramki.
Drugi, daleko większy (blisko na trzy stopy wysoki, a na dwie szeroki), umieszczony był w pewnym rodzaju szafki, stanowiącéj wyższą część orzechowéj komody.
Miniatura przedstawiała młodzieńca mającego około trzydziestu lat, z ciemną cerą, żywém okiem, czarnym włosem, twarzą lekko podłużną, fizyonomią dowcipną i śmiałą. Jego twarz, mimo różnicy wieku i wyrazu, nadzwyczaj podobna była do rysów pani Perrine. Podobieństwo to zresztą wyjaśniały wyrazy, wyryte na oprawie miniatury:

Marcin najlepszéj matce.

Drugi portret, a raczéj obraz (bo niektóre dodatki nadawały mu pewną ważność), nosił na sobie datę r. 1845. Przepyszna rama tego obrazu, bronzowa i złocona, rzeźbą, i u wierzchu bogatym herbem zdobna, dziwny przedstawiała kontrast z ubóstwem tego mieszkania.
W tych wspaniałych ramach mieścił się stojący portret jednego z europejskich książąt, ubranego skromnie w granatowy frak, białą kamizelkę i czarną chustkę na szyi.
Fizyonomia osoby, w tym portrecie cudnie oddana, wyrażała młodość, szczególne połączenie wysokiego rozumu z stanowczą wolą i dobrocią; uśmiechała się mile choć smutno, jakby przedwczesna znajomość ludzi gniotła jéj serce, a jednak nie drażniła wrodzonéj dobroci; wzrok był myślący i zarazem przenikliwy; — rysom wreszcie zbywało regularności; bo usta nieco były za wielkie, nos za długi, twarz zbyt okrągła; same tylko pyszne niebieskie oczy zgodnie odbijały obok błąd włosów bardzo krótkich, gładkich, i gęstego wąsa takiéj samej barwy.
Postawa, i charakter twarzy objawiały prostotę, a nawet powiedzielibyśmy nadzwyczajną dobroduszność, gdyby dobroduszność dała się połączyć z energią; jego wzrok wspaniały, silna budowa, pełne i wydatne piersi, szerokie barki, mięsista szyja, muskularna ręka, przedstawiały typ raczéj zwyczajny aniżeli wyszukańszy, i świadczyły o sile i zdrowiu.
Wspomnieliśmy o dodatkach tego portretu; były one liczne i szczególne.
Na ciemném tle jego, dwa popiersia wzniesione na dwóch ołtarzach, niby znak pobożnego uwielbienia, odbijały surowe swe profile z białego marmuru, które artysta odmalował w półcieniu.
Jedno popiersie wyobrażało Brutusa.
Drugie, Marka Aureliusza.
Frygijską czapkę, w którą ubrano nieugiętego Brutusa, artysta odmalował szkarłatnym kolorem i otoczył świetną aureolą promieniejącą w półcieniu, w jakim zapewne naumyślnie umieścił oba popiersia. Myślące czoło Marka Aureliusza zdawało się również jaśniéć bożkiém światłem.
Tym to dwom portretom pani Perrine, tajemnicza mieszkanka folwarku Grand-Genévrier, przypatrywała się w tak głębokiém zamyśleniu, niekiedy tylko odrywając od nich wzrok dla odczytania niektórych ustępów z dwóch listów rozłożonych na jéj kolanach.
Jeden z tych listów brzmiał następnie:

Paryż, 20 października 1845.
„Najlepsza i najczulsza matko!

„Ujrzę cię więc za dni kilka: do tej pory nie trać cierpliwości, odwagi i nadziei; a nadewszystko niczego się nie obawiaj; Klaudyusz czuwa nad tobą i ręczy za milczenie dzierżawcy; nie wychodzisz nigdy, w dzień; hrabia Duriveau nie zwiedza nigdy swych folwarków, a gdyby go traf do was sprowadził, gdybyś nawet przypadkiem spotkała go, nie lękaj się, droga matko.... hrabia nie widział cię już przeszło lat trzydzieści,... a tyle cierpiałaś, nieszczęśliwa,... takeś się zmieniła, iż niepodobna aby cię mógł poznać.
„Wkrótce dowiész się o moich zamiarach; dowiész się że wróciwszy z podróży po Europie, przywołany do Francyi niewczesném odkryciem Klaudyusza, nie bez trudów i dzięki zaleceniom jednego z moich panów, zdołałem dostać się na pokojowca do hrabiego Duriveau.
„I w téj mierze droga, kochana matko, nic złego się nie obawiaj, próba już miała miejsce... Jestem z siebie kontent.... Wobec hrabiego zostawałem spokojny, niewzruszony; a jednak w ciągu tak dziwnego spotkania, mówiłem sobie, abym się jeszcze lepiéj wypróbował:
— „Ten człowiek który mię wybaduje i examinuje z tak dumną pogardą,... ten człowiek jestto mój ojciec... nie wié on żem ja syn jego,... i téj biédnéj szesnastoletniéj dziewicy,.. którą niegdyś, z okrucieństwem...”
„Ale dosyć, dosyć, dobra matko; pocóż przyzywać tak okropne wspomnienia?... Jednakowoż po zimnéj rozwadze jakiéj dowiodłem w ciągu naszego spotkania, sądź o władzy jaką mam nad sobą,. .powtarzam ci, bądź spokojną. Gdym rozmawiał z hrabią, mimo wrzących we mnie różnorodnych myśli i wzruszeń,... udana obojętność moja nie zdradziła się; tak spokojnie, z takiém uszanowaniem i zimną krwią odpowiadałem na dumne zapytania hrabiego, że mię natychmiast przyjął.”
„Nie dziwuj się wreszcie, kochana matko, potężnéj władzy jaką mam sam nad sobą; bo widzisz matko moja, życie służalca, któregom się wyrzekł niedawno, ale które tak długo wiodłem, wprawił mię do zagrzebywania wszelkich wrażeń w najskrytszej głębi duszy; pozorna obojętność przeszła we mnie niejako w nałóg.
„A tak, zaklinam cię, kochana matko i jeszcze raz powtarzam, nic się w téj mierze nie lękaj.... Sprawa moja jest święta i sprawiedliwa,... zatem pomyślny skutek uwieńczy moje zamiary.
„Pytałaś mię, matko, skąd doszedł rąk moich portret, którym ci przysłał (bom nie uważał za rzecz roztropną trzymać go u siebie); dowiész się i o tém z listu, który dołączam, z listu tak szczerego, nie oszacowanego, czułego. Kiedym ci go posyłał, dobra matko, sądząc iż go przeczytasz i pojmiesz, ty szlachetna i wielka duszo, tak okrutnie doświadczona, — może po raz piérwszy w życiu uczułem w sobie dumę, mówiąc sam do siebie, że się nie, powstydzisz swego syna... A potém, jam w sobie czcił dziécię biednéj wyrobnicy, podle uwiedzioinéj, niegodnie opuszczonéj; jam w sobie czcił dziecię ludu, które po życiu najnędzniejszém, pełném przygód, po życiu najpokorniejszém, nakoniec odetchnęło.. Ale, przebacz, przebacz, najdroższa matko! poznaję, że to odezwanie się dumy dla tego może jest tak, żywe, iż piérwsze. Atoli nie ja... lecz ty, matko, powinnaś pysznić się twym synem, skoro postępowanie jego uznasz zaszczytném i prawém.
„Bądź zdrowa, droga matko, do widzenia... za trzy lub cztery dni, może cię ujrzę, bo spodziewam się, że pan mój po jutrze wyjedzie do Solonii, ale roztropność nie dozwoli mi uściskać cię w dniu mojego tam przybycia.
„Bądź zdrowa, bądź zdrowa, najdroższa matko! pobożnie całuję twe czoło i rączki.

„Twój najposłuszniejszy syn
„Marcin.“

Drugi list na który pani Perrine z taką dumą poglądała, pisało do Marcina dostojna osoba, któréj portret powyżéj skreśliliśmy.

„3 sierpnia 1845 r.

„Winienem ci życie, Marcinie... winienem ci więcéj jak życie... Przyjmij ten portret w zakład mojéj wdzięczności i prawdziwego szacunku.
„Lubię przypominać sobie, a nadewszystko lubię przypominać tobie, przyczynę téj wdzięczności powód mego szczérego szacunku.
„Rok już, jak dziwna przygoda zbliżyła nas wzajemnie... Dzięki mojemu incognito... nie mogłeś odgadnąć kim byłem... oswobodziłeś mię od śmierci...
„Pragnąłem wiedziéć komu zawdzięczam życie: historya twoja była prosta: przybyły w orszaku twojego pana, znudziwszy sobie służbę, zostałem rzemieślnikiem; wracając tym sposobem do zawodu, jaki sobie jeszcze w dzieciństwie obrałeś, pragnąłeś zebrać summkę potrzebną na koszta powrotu do Francyi.
„Pojawiła się trzecia osoba, poznała mię i wymieniła,... wyznam, żem się mocno zdziwił, gdyś w mojéj obecności nie okazał ani trwogi, ani pochlebnego uszanowania; żem się zdziwił, gdym w postawie twojéj nie dostrzegł żadnéj chełpliwości, ale samę tylko godność i prostotę. Zdumiony, żem znalazł tyle taktu i umiarkowania w rzemieślniku, przejęty silném uczuciem wdzięczności, pragnąłem abyśmy sam na sam pozostali. Wówczas spytałem cię w jaki sposób wynagrodzić ci mogę usługę którą mi wyświadczyłeś? i nigdy nie zapomnę twej odpowiedzi.
— „Panie, rzekłeś, nie możesz nic dla mnie uczynić... jestem młody i silny, nie mam rodziny; jeszcze kilka dni pracy, a będę miał tyle, ile mi potrzeba na powrót do Francyi... Ale tu... w tym także kraju... wielu rzemieślników jest daleko ode mnie starszych, słabszych i o swą przyszłość stroskanych... Są między nimi uczciwi i pracowici, ale obarczeni rodziną i żyjący w okropnym niedostatku; pomyśl panie o niezasłużonym losie tych moich braci; ulżyj ich cierpieniu, a błogosławić będę Bogu, że mię wybrał na zbawcę dni twoich.”
„Te wy razy wyszło z ust twoich z zapałem i postanowieniem, wprawiły mię w nowe zadziwienie; piérwszyto raz (jak ci to później powiedziałem) myśl moję zajęła klassa ludu, któréj nędzę uważano zawsze za nieuchronną i nieuleczoną... Dziwna okoliczność, która nas do siebie zbliżyła, nadawała żądaniu twojemu charakter odrębny... Coraz mocniéj ujęty bezinteresownością i wzniosłością serca, które to przymioty uważałem za niedostępne twojej klassie, długo z tobą mówiłem, zapragnąłem poznać wszelkie szczegóły twojego życia... Sądziłeś zapewne, że żądaniem mojém powoduje próżna ciekawość, i dałeś mi do zrozumienia, że zaufanie tylko się zjednywanie nie nakazuje; mówiłem ci zatém o nędzy ludzi, których nazwałeś twemi braćmi; to już nie ciebie wyłącznie dotyczyło, ale było raczéj sprawą twoich, w których obronie stawałeś: wówczas byłeś więcej niż wymowny, byłeś prosty, tkliwy i prawdziwy. Przytaczałeś mi fakta i liczby nieomylne; w kilku słowach skréśliłeś mi obrazy na nieszczęście rzeczywiste; wykryłeś rzeczy straszne, a dotąd mi nieznane; a jeżeli tą piérwszą rozmową nie obaliłeś jeszcze przesądów i opinij zbyt uporczywych, toś mię przynajmniéj zostawił zamyślonym i wahającym się.
„Tém szczérzéj wyznaję moje podejrzenia, żeś je zniszczył: sądziłem zrazu, że niezwykła uwaga, jaką na ciebie zwróciłem, może obudzi w tobie dumę... a nawet... ambicją, i że wkrótce zapragniesz mi się przypomnieć; lecz zawiodłem się. Zawiadomiona mię, że nazajutrz po naszej rozmowie, wróciłeś znowu do twego rzemiosła, żeś daléj pracował zachowując spotkanie się nasze w jak największéj tajemnicy.
„Odtąd zapragnąłem poznać cię bliżéj, jakoż widywaliśmy się często tajemnie; coraz wyżéj oceniałem odznaczającą się prawość, rozsądek i wielkość umysłu twego; szanując zaś twoję tajemnicę, nie badałem, przez jaki zbieg nadzwyczajnych okoliczności, ty, sercem i myślą, podług mnie, tyle wyższy nad innych, obrałeś sobie zawód służalca.
„Słuchałem cię z korzyścią. Na moję prośbę, przyrzekłeś pozostać jakiś czas przy mnie, a zbyt drażliwie delikatny, za wszelkie wynadgrodzenie przyjmowałeś tylko dla mnie robotę, którą z najściślejszą akuratnością wykonywałeś. Tajemne stosunki nasze nader mi były drogie. Jako podrzutek doświadczyłeś wszelkich kolei, wszelkiej niedoli życia ludu, później znowu, twój byt pełen przygód, twój stan służebny, zetknęły cię ze wszystkiemi klassami społeczeństwa, bo z najniższemi i nojwyższemi. Od urodzenia myślący i dostrzegacz, obdarzony umysłem prawym i przenikliwym, mocno zastanowiłeś się nad wszystkiém, coś widział, zgłębiając zarówno przyczyny jak i skutki, a jako człowiek nieskażony w całem znaczeniu tego wyrazu (mówię z przekonania), nigdy nie przechwaliłeś, ani poniżyłeś tego, co było dobre lub złe w klassie ludu, do któréj z taką chlubą zaliczasz się. Raz, zapewniony o twej szczerości, długo roztrząsałem nastręczone mi przez ciebie skazówki, skazówki trafne, urozmaicone, żywe, których dotąd niepodobna mi było nigdzie napotkać, a tém bardziéj uderzające, że rzadko napotykamy zjednoczenie tak dziwacznego losu, z tak wielkim charakterem i umysłem!
„Dokładném zgłębieniem naszych rozmów, w prowadzony na nową, nieprzystępną... może niebezpieczną drogę, powoli dostrzegać zacząłem rozwijający się przede mną nowy horyzont... wielkie prawdy umysł mój rozjaśniły...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Wiesz, że usiłowałem okazać ci wdzięczność, a to stosując się do twoich uczuć...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Nagle wyjechałeś do Francyi; mówiłeś mi, że święty obowiązek cię tam powołuje.... ze smutkiem i żalem widziałem, że się oddalasz na długo, a może i na zawsze.
„Winieneś mi podobno wywzajemnienie; a jeżeli tak sądzisz, chciéj mię zaszczycić jakiemkolwiek żądaniem, któremu mniemam, że teraz żadne już względy nie przeszkodzą.
„Pamiętasz zapewne, iż raz powątpiewałem, nie o twojéj szczerości, ale o dokładności twoich wspomnień, a to z powodu nadzwyczajnego wypadku, którego byłeś świadkiem; powiedziałeś mi wtedy iż niepodobna prawie aby się twoja pamięć zawieść mogła, gdyż oddawna już piszesz co dzień pewien rodzaj memento twojego życia.
„To życie poczynając od twego dzieciństwa aż do dnia dzisiejszego, musiało miéć tak dziwne postaci, tak rozmaite przygody, iż nie wątpię, że twe proste i szczére opowiadanie, koniecznie nastręcza obfite pole do poważnych rozmyślań... kilka słów które w tym względzie wyrzekłeś, równie mię uderzyły: służba otwierając ci podwoje domowego ogniska, jak twierdziłeś, dozwoliła ci zgłębić tajemnice niedostępne lekarzowi, sędziemu, lub nawet księdzu... tym trzem spowiednikom duszy i ciała, i dodałeś, że występna ustawa rodziny z tego punktu rozważana, naprowadziła cię na najciekawsze i najważniejsze odkrycia.
„Udziel mi te Pamiętniki twojego życia,... i bądź i przekonany, że do tego żądania nie skłania mię próżna ciekawość. Ludzkość wszędzie jest ta sama: I to, co jest prawdą we Francyi, jest prawdą i tutaj, a dla powołanych do wielkiego udziału w wpływie; na ludzi, badanie człowieka stanowi silny i ciągły interes. Mamże ci nakoniec powiedziéć, że czytanie tych Pamiętników, tém jest dla mnie pożądańsze, ile że w nich nieraz wspominasz o mnie, o moich czynach; i że tych Pamiętników nie pisałeś dla mnie, bo ja cię znam, i wiem, iż w tém co mię dotyczy, żaden wzgląd nie zdołał zmienić niezawisłości twojego przekonania.
„Nie nalegam dłużej: pojmiesz jakie mam ku temu powody; skoro mi odmówisz, przekonany będę, że uczynisz to dla jakiejś ważnej przyczyny, a przyczyny niezawodnie zaszczytnéj, którą szanuję, choć jej nie znam.
„Bywaj zdrów, i ufaj zawsze szacunkowi, oraz głębokiej wdzięczności przychylnego ci.

**** ******

„Odebrałem twój list nr. 2. Dziękuję ci za notatkę o urządzeniu domu podrzutków, jest wyborna; jeszcze tu nieznane nazwisko wielkiego filantnropa, którego czuły gieniusz tym sposobem ocali życie tysiąca dzieci, kiedy tymczasem nazwisko i tytuł najgłupszego mordercy ludzi, byleby tylko wiele nazarzynał, wiele napustoszył, w tydzień wszędzie się rozlegnie.”




  1. W języku łowieckim nazywa się Béte-puante (cuchnące zwierzę) lis, tchórz, kuna i wszelka dziczyzna, wytępiająca czworo-nożne zwierzęta.
  2. Baskina: Spódnica hiszpańskich dziewic.
  3. Obdarzona nadprzyrodzonym wpływem.
  4. Bamboche znaczy: koczkodan, niezdara i t. p.
  5. Częścią płynną, przez czas od gnoju oddzielającą się.
  6. Tak nazywają w Solonii chléb z czarnéj gryczanéj mąki.
  7. Czytamy w dziełach Jakóba Bujault, tym rzadkim zbiorze zdrowego rozsądku i przedziwnie praktycznego pojęcia, w tym istnym katechizmie rolniczym:
    „Połowa świata nie zna życia drugiéj jego połowy; albo nie wie że w departamencie (Jakób Bujault mówi o departamencie Deux-Sèvres, daleko zamożniejszym jak Solonia, w któréj działają osoby naszéj powieści) jest 270,000 dusz które nigdy nie jedzą wołowiny, cielęciny, baraniny, i że czwarta część półkilogrammu wieprzowego mięsa na tydzień (Pół ćwierci funta) wystarcza na konsumcyą każdéj z tych dusz (Jakób Bujault, 358. — O wielko-głowéj rasie nierogacizny). W Solonii jest tylko mata frakcya rolniczéj ludności, mogąca zaledwie miéć pretensyą do téj pół ćwierci funta wieprzowiny na tydzień”
  8. Gatunek gruntu zupełnie wyschłego, gdzie nie rośnie nawet ani brzoza ani jodła.
  9. Dwakroć byliśmy świadkami podobnego zdarzenia, zdarzenia szczególnego które nam na pozór następnie wytłómaczono: Wiedzieć należy że indyki na widok świecącego się a nieznanego im przedmiotu, zbierają się wokoło niego i z całéj siły bełkocą.
  10. Hołysz, golec.
  11. Rzadkie, lecz arcy zaszczytne wyjątki świadczą o powszechności tych faktów: — zmarły pan Wincenty Caillard w jednéj części Solonii najpierwszy zaprowadził, na obszerną skalę, sadzenie jodeł północnych i Szkockich. Plantacye te oczyściły i użyźniły grunt dotąd niepłodny i niezdrów? Później pan de Lorgues, w nieograniczonéj miłości bliźniego, dokonał obszernych karczowań i przez popęd nadany rolnictwu wyświadczył znakomite usługi téj saméj okolicy. — Pan Ménard ex-notaryusz w Beaugency, przedsiębierze również najrozsądniejsze ulepszenia rolnicze, opierając je na płodnych i pełnych obiecującéj przyszłości pomysłach. Atoli te jakkolwiek nieoszacowane przykłady, są tylko wyjątkowymi, nie zależą zgoła od rozległych systemów, którym początek dać tylko może stan socyalny oparty na radykalnych podstawach, stan mogący jedynie i zupełnie uczynić zadosyć reprezentantom trzech żywiołów bogactwa: pracy, rozsądkowi, kapitałowi.
  12. Zamarła część jodłowych liści, które corocznie opadały i tworzą gatunek, bardzo drobnego chrustu, który w razie potrzeby służyć może do palenia.
  13. Skutkiem nieszczęśliwego przesądu, i aby powiększyć ilość gnoju, na wielu folwarkach jagnięta i inną trzodę, dotąd jeszcze dzień i noc trzymają pod ścisłém zamknięciem w niezdrowych owczarniach, prawie zupełnie pozbawionych powietrza, do życia potrzebnego; stądto pochodzą choroby organów oddechowych, a częstokroć śmierć w skutku uduszenia, ze wszystkiemi swojemi oznakami.
  14. Trudno pojąć ile nieocenionych odkryć, wybornych ulepszeń w zawodzie fabrykacyi lub produkcyi, ginie w zagrzebaniu z powodu braku pobudki, interesu, lub zręczności. W poprzedniem dziele naszém (Żyd wieczny tułacz) wspomnieliśmy o trudnych do uwierzenia rezultatach jakie otrzymał jeden z najlepszych przyjaciół naszych, pan Kamili Pleyel, który najpierwszy rzemieślników w swych pracowniach powołał do współudziału w osiągniętéj korzyści, oraz do podziału w swych pracach; tym sposobem odkryto mu wiele doskonałych a nowych sposobów postępowania.
  15. Rodzaj płotu zrobionego z młodych splecionych gałęzi, którym w Solonii opasują lasy i pola, aby bydło nie mogło dostać się do środka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.