Klejnot/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Klejnot
Podtytuł Powieść
Wydawca Kurjer Warszawski, S. Lewental
Data wyd. 1898
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

W Horodyszczu pan Oyrzanowski siedział sam w swym gabinecie i, oczekując na domowników, zamyślony patrzał w płonącą kłodę na kominie.
Zmrok był wczesny, grudniowy, na dworze szalała zadymka i wył wicher o stare mury dworu. Było ponuro na świecie, smutno w duszy marzyciela. Na stole bielały gazety, które czytał w dzień, i szarzały stosy odwiecznych dokumentów, w których szperał całe życie, a najbliżéj pod ręką leżał list, który przed kilku dniami otrzymała Basia od Sokolnickiego, list pełen goryczy i zniechęcenia, o sprzedaży Miernicy Ilinicza. W gazetach pisano o rugach pruskich; w dokumentach — o swawoli, gwałtach i bezładzie dawnym, dymno paliła się kłoda na kominie; chłód wciskał się zewsząd.
Głowę zwiesił pan Oyrzanowski i myślał, myślał o jednem: czem swoją Basię pocieszy, gdy tu za chwilę przyjdzie po ciężkiéj, całodziennéj pracy na wieczorną gawędkę?
Te wieczory były jéj pociechą i ulgą, a on jéj wtedy dawał pić ze zdroju ideałów otuchę, moc, energię na jutrzejszy trud.
Dziś zgnębiony był i — gorzka ironio! — przez tę zgryzotę i ból i osłabienie wciąż jak ćwiek tkwiło mu w myśli, w uszach:

Mówił ojciec do swéj Basi,
Całéj zapłakanéj:
Nie płacz, Basiu...

Przesuwał ręką po czole, by to odegnać; wracało po chwili, natrętne, bolące, jak wspomnienie o czemś kochanem a umarłem.
Mrok coraz gęstniał; za oknem rozległ się kaszel Bahy, potem skrzyp drzwi, obijanie nóg ze śniegu i ciężkie kroki starego.
Wszedł i, rozcierając zgrabiałe ręce, rzekł:
— Szalona zamieć! W taki czas może tylko być w drodze głodny wilk, albo pan Ilinicz!
Oyrzanowski stęknął.
Baha zapalił lampę na długim roboczym stole i spojrzał na gospodarza.
— Aha, dojęło i pana do żywego! — rzekł.
— Ja myślę, czem Basię pocieszę — odparł Oyrzanowski.
— Ba! pociecha łatwa: pomrzemy — mruknął Baha, zasiadając w kącie stołu, gdzie leżał stos ksiąg gospodarskich.
Jednocześnie w głębi domu rozległy się kroki Basi i brzęk kluczy.
Weszła czerwona od wiatru i zimna; za nią chłopak wniósł herbatę i wieczerzę zarazem, bardzo skromną, którą spożywali zwykle w gabinecie dla oszczędzenia światła i czasu na wędrówki do zimnéj jadalni.
Uśmiechnęła się do ojca smutno, objęła go za szyję i ucałowała.
— Uf, zmęczyłam się, ale i roboty mnóstwo się zrobiło. Zapiszemy te dzieje! — zwróciła się do Bahy, dobywając z kieszeni notatnik.
— Zapiszemy! — potwierdził stary — na podziw światu, który nie wierzy we wdzięczność. Czekaliśmy długo na to, ale przecie Horodyszcze się zawstydziło i, nie do uwierzenia, ale myślę, że da w tym roku dochód. Czy pan zgadnie, ile żyto sypnęło? Półtrzecia korca z kopy! Co? To jest, panie, jezuicka intryga!
Śmiejąc się ironicznie, począł wpisywać do ksiąg co mu Basia dyktowała.
Oyrzanowski patrzał na córkę, i rozrzewnienie go ogarniało.
— Mrówko ty moja i pszczoło! Obyż ci zaczęło się wieść nareszcie! — rzekł, złoty jéj włos gładząc.
Ale nieszczęsny list leżał na stole i zatruł wnet tę radość. Jednocześnie oboje nań spojrzeli i westchnęli.
Baha to spostrzegł i, skończywszy zapisywać, zgarnął go z gazetami razem na bok.
— A trucizna przeklęta! — zamruczał. — Mało tu jest własnych trosk i kłopotów? jeszcze sąsiedzi czują się w obowiązku swoje tu znosić. A my co na to poradzimy! a pan Seweryn miał czem papier czernić! Niechby jechał i ratował siostrę! A zresztą audiatur et altera pars.
— Ciekawam, czy Józia już o tem wie? — szepnęła Basia.
— Ja-bym nie chciał nawet tam być, gdy się dowie — odparł Baha. — Kobieta kocha ten dwór jak czwarte dziecko. A stara pani Iliniczowa! Téj żywcem ztamtąd nie wywiozą!
I stęknął stary.
— I Seweryn pisze co najgorsze na końcu — rzekł pan Oyrzanowski — że i on na tym brzegu, co Ilinicz.
— On stetryczał doszczętnie! Jemu czas się żenić: a to gotów zwaryować, jak stary marszałek.
W téj chwili psy poczęły ujadać i rozbity dzwonek rozległ się na dziedzińcu. Basia zbladła.
— To pewnie z miasteczka po podatek — szepnęła, drżącą ręką zapalając świecę.
— To ja go załatwię — zawołał Baha.
Wyszedł, a Oyrzanowski córkę ramieniem objął i do siebie przytulił.
— Biedactwo! śniła mi się dzisiaj twoja matka — rzekł zcicha. — Dawała mi dla ciebie wiele kwitów i weksli, mówiąc: odkupiłam je dla Basi na urodziny!
Dziewczyna uśmiechnęła się rzewnie.
— Ja wiem, że mnie matusia nie zapomni, i czekam, i spełniam, co mi kazała. Daj Boże tylko siły, i trochę mniéj klęsk.
Z dalszych pokojów rozległy się kroki i głosy. Gościa prowadził Baha.
— To chyba Sewer — rzekł Oyrzanowski.
Drzwi się rozwarły. Na progu stał Ilinicz. Baha go wprowadził i natychmiast dyskretnie się wycofał.
— Państwo przyjmują? — rzekł Ilinicz, jakimś nieswoim głosem.
— Prosimy! — odpowiedzieli oboje, mimowoli zmieszani.
Ilinicz wszedł i zaraz do komina się zbliżył.
— Zła droga podobno? — rzekł Oyrzanowski.
— Niema żadnéj możliwéj. Dusze pokutujące chyba się tłuką... i ja — zakończył, usiłując się śmiać.
Zapanowało kłopotliwe milczenie, wreszcie Ilinicz do nich się zwrócił i rzekł z wybuchem:
— Państwo już pewnie słyszeli, żem sprzedał Miernicę.
— Tyle plotek kursuje po okolicy...
— To nie jest plotka, to prawda. Sprzedałem! Po świętach muszę się wynosić.
Nikt nie rzekł słowa. Ilinicz począł po pokoju chodzić i nerwowo urywcze rzucać słowa:
— Sprzedałem! Już wytrzymać i wycierpieć nie mogłem. Trzeba do wszystkiego mieć powołanie. Ja nie mam powołania do powolnego męczeństwa bez celu. Zresztą ja mam rodzinę: dwóch synów i córkę. Ja nie chcę ich hodować na jatki. Niech nie mają nic, niech będą nędzarzami, ale bez łańcucha i bez kuli, bez złud, bez majątku. Młodość, zdrowie, siły — wszystko mi to zżarło. Ciągle w dół, w dół, w upadek! Dosyć!
Przestał chodzić, usiadł ciężko na krześle i zanurzył ręce we włosy, przez pół już siwe, pomimo że miał tylko trzydzieści kilka lat.
— Mam opinię próżniaka i złego administratora. Prawda, żem nie umiał, jak wół, żyć między rolą, gumnem i chlewem. Ale nie z winy moich jazd miałem pożar w jednym roku na jesieni z podpalenia przez chłopa, który mścił się za ukaranie go za kradzież siana; nie z winy moich jazd miałem grad w dwa lata potem w czerwcu; ani winne moje jazdy, że cena zboża nie pokrywa produkcyi, a ciężary rosną z każdym rokiem. Kto ma kapitał, ten go dokłada; kto ma kredyt, brnie weń ze złudną, nielogiczną nadzieją, że ziemia się wypłaci kiedyś. Ja nie mam kapitału, nie wierzę w kredyt na rolę, a mam dzieci i muszę ustąpić! Interes zrobiłem świetny. Po spłaceniu ciężarów zostaje mi 20,000 kapitału i swoboda pracy.
— Tylko zostanie ci rzecz, któréj nikt nie kupi: troska! — rzekł poważnie Oyrzanowski. — I to jest złuda twoja, i twoja nielogiczność, gdy myślisz, że, pozbywszy się majątku, będziesz swobodny. Troska cię znajdzie wszędzie, i dzieciom jéj nie oszczędzisz. Nazwa inna, rzecz ta sama. Gdzie pójdziesz z Miernicy, poniesiesz za sobą ciężary i zgryzoty, zawody i straty, klęski i smutki! Mój drogi, wspomnisz kiedyś moje słowo, gdy mnie już nie będzie...
Ilinicz milczał zmęczony wybuchem. Po chwili Basia spytała z cicha:
— Czy Józia już wie o tem?
— Nie, i nie wiem jak jéj to powiem — szepnął znękany.
— I to będzie pierwsza twoja nowa troska na téj swobodzie, o któréj marzysz! — rzekł Oyrzanowski.
— I pan zrobił tak ważną rzecz, bez porady jéj i zgody! Nie dziwiłabym się, żeby miała za to do pana dozgonny żal! — zawołała Basia.
— Zrobiłem to dla jéj dobra i dzieci. Radzić się nie mogłem, bo nie zgodziłaby się. Uratowałem jéj posag, wychowanie dzieci, jéj zdrowie, może życie, które codzień narażała w pracy nad siły. Jestem wobec niéj bez winy.
— Więc jéj to powiedz śmiało! Dlaczego się wahasz?
— Kobiety wierzą w to tylko, co im się podoba! Przekonać nie sposób, gdy nie chcą.
— A mężczyźni wierzą w to, co im się nie podoba! — wtrąciła ironicznie Basia. — W takim razie powinien był pan wierzyć w majątek i w gospodarstwo.
— A pomyślałeś ty o swéj matce? — rzekł Oyrzanowski — o chwili, gdy ją wywieziesz z Miernicy, którą kosztem życia uchowała dla ciebie w całości i porządku?
Ilinicz porwał się z krzesła i znowu chodził po pokoju.
— Dali mi bajeczną summę, świetne warunki! Muszą być ofiary.
— Ofiary w najbliższych i najdroższych istotach! A bajeczną summę dlaczegóż ci dali? I oni zapewne umieją rachować.
— Ba, oni! Utrzymywać rodziny nie będą z ziemi. Dla nich to także świetny interes.
— Utrzymanie rodziny pańskiéj to nie rozchód, to przychód, bo Józia pracuje. Zamiast niéj będzie nowonabywca trzymał rządcę, który będzie tyleż kosztował a niedbale pracował, i może kraść.
— I brać będą owoce z ziemi — szepnął Oyrzanowski. — I będzie to twoja druga troska na téj swobodzie.
Ilinicz znowu usiadł, wpatrzył się w ogień i ponuro rzekł:
— Stało się!
I wszyscy umilkli. Wicher wpadł w komin i rzucił na izbę kłąb dymu. Za oknem żałośnie pies wył, prześladowany przez chłód i zadymkę.
Basia zakryła rękoma twarz i myślała z goryczą nad rozpaczą kuzynki.
Przyszło jéj na myśl, że niegdyś, przed siedmiu laty, gdy wróciła z klasztoru, Ilinicz o nią się starał. Gdyby była się zgodziła i poszła za niego, byłaby dziś w położeniu Józi: ptakiem wyrzuconym z gniazda. Mimowoli z wielką czułością przygarnęła się do ojca i przytuliła do jego kolan. Była z nim tak bezpieczna, tak spokojna! Uczuła się w swojéj ciężkiéj i niewdzięcznéj pracy pokrzepioną na długo tém porównaniem. A stary, dłoń powoli przesuwając po jéj włosach, mówił ze smutkiem spokojnym, jaki daje wiek i rozwaga:
— Źleś zrobił. Dobry interes jest ten, co daje spokój w sercu, a ty go mieć nie będziesz. A wiesz dlaczego? Boś słowianin — słowianin marzyciel, a nie myśliciel, uczuciowy, fantasta, miękki i uczciwy do łatwowierności. Takim go wieki urobiły, i dlatego ukochał rolę. Ty gwałtem kult ten burzysz i zmarniejesz! A wiesz ty, co twoje dzieci uczynią, gdy im się w życiu poszczęści i grosz zbiorą? Wrócą na rolę! A wiesz ty, o czém marzyć będziesz za rok, jeśli nie zbankrutujesz na aferach, do których nie jesteś przygotowany, ani zdatny? O zagonie własnym i czarnym chlebie z niego! Mój drogi! Czasy są ciężkie, praca niewdzięczna, ruina, zda się, niezawodna, ciężary nie do zniesienia: a przecie przyjdzie czas, gdy ziemia wypłynie i będzie tą jedyną prawdą i gruntem, jak ją nazwano.
— Tylko nie w naszych rękach!
— W naszych, jeśli jéj strzedz i uprawiać nie przestaniemy.
Basia podniosła głowę.
— Możemy się zmierzyć. Pan wychodzi z Miernicy z kapitałem, my mamy na Horodyszczu długów tyle, ile wartości majątku. Zobaczymy, kto dłużéj wytrzyma: pański kapitał w aferach, czy ta biedna ziemia!
— Trzymam zakład! — rzekł Ilinicz, ożywiając się. — Na wiosnę stawiam tartak i młyn w miasteczku. Zamawiam u pani zboże, u Sewera drzewo.
— Nie wytrzyma pan konkurencyi.
— Wytrzymam, bo będę sprzedawał mąkę bez piasku, a deski rzetelnéj miary.
— I będzie pan żądał rzetelnéj ceny, ludzie zaś wezmą raczéj gorsze, byle taniéj. Do moralności handlowéj trzeba innéj etyki i pojęć.
— Biedna rola cierpi długo fuszerów gospodarzy, ale możny handel przebiera wybrednie swoje sługi — rzekł Oyrzanowski.
Ilinicz głową potrząsnął lekceważąco.
— Więc pan wykreśla indywidualne zdolności?
— Przeciwnie. Wierzę w geniusze z woli Bożéj, w talenty, w mistrzostwo, ale w kwestyach ducha i artyzmu, a nie w handlu.
— Zobaczymy! — uparcie rzekł Ilinicz. — Do porozumienia nie dojdziemy, gdy ja się rządzę tabliczką Pytagorasa, a państwo poezyą. To tylko fakt, że na poezyę teraz dla nas zapóźno!
Wstał i począł szukać czapki.
— Przecie zanocujesz? — rzekł Oyrzanowski.
— Nie mogę. Spieszno mi do domu. Muszę z żoną się rozmówić.
Stanął, głęboko odetchnął i dodał:
— Chciałbym, żeby one już o tem wiedziały.
Miał w oczach wielką trwogę i niepokój.
Żadne z nich nie rzekło słowa otuchy i współczucia.
W oczach Basi mignęła zawziętość, Oyrzanowski pokiwał głową. Ilinicz począł się żegnać.
Zły był na siebie. Poco tu przyjechał, spowiadał się, tłómaczył, chciał ich przekonać — ich, największych zacofańców? Co prawda, od czasu sprzedaży Miernicy nie bywał nigdzie, obcował z kupcami. Czuł potrzebę towarzystwa, rozmowy, przekonania ludzi o swych dobrych intencyach! Ba! trzeba było zacząć gdzieindziéj. Zrozumiałby go Wojna, Zagrodzki — nowi ludzie — nie to zapleśniałe rupiecie!
Pożegnał się bardzo sztywnie, na bryczkę pocztową siadł i ruszył w noc i zadymkę, podniecając się myślami do przejścia w domu.
Parę godzin zeszło mu w ten sposób; aż wreszcie znalazł się na podwórzu miernickiem i ujrzał, że w pokoju żony jeszcze się świeciło.
Wolałby zastać ją już śpiącą i rozmowę odłożyć jeszcze choć na kilka godzin, ale ona sama otworzyła mu drzwi i powitała go poczciwym uśmiechem. Zatém wieść jeszcze do niéj nie doszła.
Tedy Ilinicz zdecydował się sprawy nie odkładać.
— Jak się masz, Józiu? Jakże matka, dzieci? — zaczął wesoło.
— Matka trochę nie domaga. Źle je i nie sypia. Właśnie czytałam jéj głośno. Dzieci zdrowe. Mała już wczoraj chodzić zaczęła pod opieką Kazika. A Julek przygotował ci niespodziankę. Jutro się tem pochwali. W domu zresztą spokojnie. Śliczne są małe cielaki — dziesięcioro. Dojdziemy przecie do porządnéj obory. Sprzedałam groch. Mam pieniądze.
I uśmiechnęła się radośnie. Była młoda, przystojna, o żywych oczach i energicznym wyrazie twarzy. Znać na niéj było rzetelną pracę i rozwagę duchową, gdzieś, w zakątku duszy, marzenie o nagrodzie za ten trud, ochotnie dźwigany.
Wprowadziła go do jadalni i krzątała się o posiłek. Do ciągłych jego jazd przywykła, nie czyniła mu nigdy scen i wymówek. Z jéj racyi nie było nigdy chmury w ich pożyciu. Była mu wdzięczna, że jéj ufa w zarządzie majątku, była z tego nawet dumna. Kochała Miernicę, kochała dzieci, wierzyła w dobrą przyszłość.
Ilinicz do posiłku usiadł, wypił parę kieliszków wódki, zjadł ledwie kęs, i czekając na herbatę, zapalił papierosa.
— A ja ci téż urządziłem niespodziankę! — zaczął, chrząkając, bo mu głos się chwiał.
— Możeś znowu kupił inne konie?
— Nie. Patrz!
Wydobył pugilares i rozrzucił przed nią kilkanaście sturublówek. Kobieta się przeraziła.
— Mëj Boże! Grałeś w karty? Ach, gdybyś tyle przegrał!
— Nie grałem. Zrobiłem lepszy interes. Kupiłem ci spokój, swobodę, przyszłość dla dzieci, los — sprzedałem Miernicę!
Nie patrzał na nią, nie śmiał. Czekał wybuchu, krzyku, sceny, aby także wybuchnąć i spiorunować ją argumentami, ale stało się wcale inaczéj.
Posłyszał za sobą brzęk, upadek szklanki, i gdy się obejrzał, kobieta patrzała na niego oczami, rozszerzonemi zgrozą, blada aż do warg, skamieniała, bez dźwięku poruszając ustami.
— Mój Boże, mój Boże! — wyjękała wreszcie z taką rozpaczą, że Ilinicz machinalnie uszy sobie zasłonił.
Iliniczowa przyskoczyła do niego.
— Julek, to nieprawda? To być nie może! Co ty mówisz? Tak żartować to grzech. Cicho! Matka przez ścianę... usłyszy coś... nie zrozumie. Zabije to ją! Cicho! Cicho! Jak można tak żartować! Ty wiesz, tego jednego nie zniosę!
I stała przed nim cała drżąca, przerażona, żebrząca odwołania, śmiechu z jego ust.
Ale on oczy odwrócił i, podniecając się, rzekł:
— To ty się opamiętaj i nie krzycz.
Przerwała mu:
— Ja się opamiętam, ale drugi raz tak mnie nie strasz. Z matki się nie żartuje.
— Ja téż nie żartuję. Sprzedałem Miernicę, póki był czas, póki-śmy z torbami nie wyszli, póki honor cały i możemy długi uiścić. Za rok może-by było za późno! Zostanie nam kapitał czysty, los zapewniony i pewność, że dzieci nie będą żebrakami, a my bankrutami bez czci i wiary.
Mógł teraz mówić. Po wybuchu kobieta znowu skamieniała, stanęła pod ścianą i twarz jéj poczęła tężeć, twardnieć, zacinać się w wyraz dziki i zły.
Była Sokolnicką, a przysłowiowa była rodu tego zawziętość i moc w złem i dobrem.
Ilinicz nie znał żony, bo nigdy dotąd nie zaczepił jéj zasad: więc wyobrażał sobie, że uległa, jak dotąd ulegała jego woli i zamiarom. Rad był nawet milczeniu i mówił daléj, odurzając się swemi planami:
— Zapłacono mi bajeczną cenę! Wyobraź sobie, spłacimy wszystkie długi i zostanie 20, 000 rs. Zaraz połowy użyję za warsztat do nowéj pracy. Kupiłem już plac w miasteczku nad rzeką. Wprawdzie jest na nim proces, ale ja go skończę, a dostałem z téj racyi za pół ceny. Już mi dają pięćset rubli odstępnego. Może i na tém coś zarobię i do wiosny ze trzy przehandluję. Tymczasem wynajmę dla nas mieszkanie. Przewieziemy tam meble i ruchomości z domu, urządzimy się naprędce. Z wiosną na placu własnym zacznę budować dom, tartak i młyn. Resztę pieniędzy włożę w papiery bankowe; pogramy trochę na giełdzie. Jak się uda, można w rok podwoić. Nareszcie odetchniemy! Nie będzie nas o chorobę przyprawiał deszcz lub posucha, chłop, żyd, ekonom, termin długu, wół, koń — staniemy się ludźmi myślącymi! Możemy tu bawić do świąt, ale w niedzielę nowonabywca obejmie już zarząd. Bardzo to gładki i europejski człowiek i grand seigneur! O drobiazgi nie będzie kwestyi: możesz wziąć z domu, co ci się zamarzy.
Iliniczowa nie zmieniła postawy ani wyrazu twarzy. Patrzała przed siebie, w czarną noc, za okno; zdawała się nie słyszeć. Nagle drgnęła.
Za ścianą rozległ się stuk, upadek głuchy, potem płacz dziecka.
Kobieta poskoczyła tam. Był to pokój matki Ilinicza; sypiała z nią razem wnuczka malutka, ulubienica babki.
Staruszka przed dziesięciu laty straciła władzę w nogach, przykuta była do fotela, oczekiwała w spokoju śmierci, która do niéj szła powoli, rok po roku odbierając życie.
Z początku rządziła jeszcze z fotela i zajmowała się ręczną robotą; potem zdała rządy na synową, ale wiedziała o wszystkiem, żyła życiem Miernicy.
Gdy przybyły wnuki, radowała się niemi, zapominała przy nich o swéj nędzy, nie czuła śmierci.
A śmierć szła i szła naprzód. Nowy atak odjął jéj lewą rękę i oko, mowę miała utrudnioną.
Na pół trupom będąc, ożywiała się tylko wtedy, jéj Iliniczowa opowiadała o roli i zbożu, o pracy gospodarczéj, o urodzaju lub pogodzie.
Latem wynoszono jéj fotel na ganek, i oczu nie spuszczała z podwórza lub skrawka pola, które widać było po za ogrodem. Ślepa i nawpół umarła jeszcze kochała Miernicę: to jedno ją zajmowało.
Zimą, gdy gorzéj cierpiała, przyprowadzano jéj pod okno konie lub krowy, przynoszono na pokaz snopy zboża, które kazała zostawiać w pokoju, i gładziła pieszczotliwie jedyną żywą ręką.
I tak czekała końca, pewna, że i po śmierci ztąd nie odejdzie, zostanie w Miernicy na cmentarzyku wśród pól, zkąd widać było dwór i wieś, gaje i wody, kędy żywot pracowity spędziła.
Synowa była jéj najlepszą córką: rozumiały się.
Ostatniemi czasy bardzo zesłabła. Ksiądz ją odwiedził, na śmierć dysponował: a przecie jeszcze przed kilku dniami pytała o omłot zboża i uśmiechnęła się, gdy Józia jéj powiedziała, że żyto sypie po dwa korce z kopy.
— Będzie dobrze, zobaczysz! — rzekła, ledwie poruszając już ustami. — O! ziemia kochana nikogo nie zamorzy!
Gdy Iliniczowa otworzyła drzwi, ujrzała staruszkę twarzą do ziemi, leżącą u stóp fotela, bez ruchu i głosu. Dzieciak się obudził, wyglądał z łóżeczka i płacząc, wołał:
— Babunia bach! Babunia bach!
Kobieta przyskoczyła do leżącéj, chciała ją podnieść; ale to ciało bez ruchu i woli miało ciężar ołowiu.
Dopiero Ilinicz, przerażony, blady, wziął ją na ręce, i gdy żona podtrzymywała bezwładną głowę, złożył na kanapie.
Twarz była zmieniona, wykrzywiona, oczy szklane, wargi otwarte jak do krzyku, i tylko głos słaby, podobny do płaczu małego dziecka, dawał znak życia.
— Doktora! — krzyknął Ilinicz, wybiegając z pokoju.
Już i służba się zbiegła i rejwach się zrobił. Jedynie Iliniczowa nie straciła swego kamiennego spokoju i poczęła ratować, jak zwykle w poprzednich atakach.
Lekarz był daleko; przed południem nie można się go było spodziewać. Ilinicz sam po niego pobiegł, a Józia została przy umierającéj, na długą noc — śmiertelną.
Ktoś ze służby, z własnego domysłu, posłał chłopaka do Horodyszcza. Weszło to w zwyczaj, że gdzie była niedola, śmierć, choroba w domu, wzywano Basię.
Gdy ją posłaniec zbudził, nawet się nie zdziwiła, że jéj do Miernicy potrzebowano, i ruszyła, nie czekając rana. Ledwie świtało, gdy stanęła we dworze, który wyglądał ponuro w zimowéj nagości i milczeniu. Świeciło się w jedném oknie.
Basia weszła tak cicho, że jéj nie posłyszała Iliniczowa, czuwająca u posłania. Siedziała tak całą noc, nie zdając sobie sprawy z czasu, z głową w dłoniach, mając za wtór do swych rozpacznych myśli to rozdzierające kwilenie konającéj.
Od jednego spojrzenia poznała Basia, że tu śmierć już zadała ostatni cios, że nie było ratunku: więc się zwróciła do Józi i pocałowała ją w głowę.
Kobieta się wzdrygnęła, spojrzała na nią i poczęły jéj drżéć wargi.
— Zabił ją! — szepnęła. — Słyszałaś? sprzedał Miernicę. Może jutro dzieci pozarzyna, jeśli to dobry interes! Słyszałaś? sprzedał... sprzedał moją duszę, moją krew, jéj życie! Sprzedał! niema nas!
I nagle objęła głowę w ręce i zajęczała, kurcząc się jak w wielkim bólu, jak ranna śmiertelnie.
Potém się porwała i spojrzała na staruszkę.
— Żeby ona miała siłę przekląć go przed śmiercią! — zawołała dziko, z bezmierną wściekłością — i przekląć tych, którym świata mało. O, żeby przeklęła! Ją-by Bóg wysłuchał, ją, zamordowaną!
— Józiu, opamiętaj się! — przerażona zawołała Basia, która nie spodziewała się takiego wybuchu.
— Dlaczego mam się opamiętać? Na Boże dopusty i wolę milczeć będę, znosić, co On mi da! Ale na ludzki mord wołać będę krwią ostatnią, pomsty Bożéj wzywać dniem i nocą!
— Józiu, toć twój mąż! — szepnęła Basia.
— Właśnie dlatego mu nie daruję! Jam nie poganka, ani niewolnica. Jam jemu równa; ślubowałam mu, nie ciało moje tylko, ale ducha i myśl, pracę i pomoc. Ty wiesz, jak-em pracowała i znosiła ochotnie. A on moją świątynię sprzedał, jak Judasz; mi serce wydarł, pracę zniszczył i z tego gniazda precz mnie goni. Jakiém prawem? Ja dzieci mam, to ich gniazdo; my nie wędrowne ptaki; nas tu Bóg osadził. A on śmie Boże wyroki zmieniać, on śmie wstyd kłaść na nasze głowy niewinne! Niech-że wstyd sam znosi: ja za nim w hańbę nie pójdę!
Basia nie rzekła słowa. Znękana, usiadła u posłania, a Iliniczowa osunęła się także na krzesło. W ciężkiéj ciszy pokoju tylko staruszka żegnała świat swém rozdzierającém kwileniem i za ścianą słychać było płacz dziecka i stuk kołyski.
Szary, posępny dzień wschodził — bez słońca. Basia wzięła książkę do nabożeństwa i półgłosem poczęła odmawiać pacierze przedśmiertne. Na chwilę ustało rzężenie choréj i ręka jéj bezwładna poczęła czynić ruchy niesforne, a twarz cała się kurczyła.
Basia zrozumiała jéj chęć ostatnią: wzięła tę biedną rękę i podniosła do czoła i piersi, krzyżem ją znacząc.
Iliniczowa się ocknęła i rzekła, pochylając się nad umierającą:
— Szczęśliwaś ty, odchodząc. Jeszcze w Miernicy zostaniesz. Ja już nie! ja nie!... I dzieci te, coś kochała, rozlecą się, jak liście suche, nie legną kiedyś przy tobie, tułacze, bezdomne! Mój Boże, mój Boże! Tyś nie chciał takiéj niedoli. Tyś jéj nie dał — Ty, ojciec!
I wreszcie poczęła szlochać, zmęczona rozpaczą. I Basia, nie mogąc się pohamować, zapłakała z nią, a konająca snadź na sekundę odzyskała skrę przytomności, bo oczy jéj błędne napełniły się łzami, i z wysiłkiem poruszyła ustami.
Dźwięk niewyraźny to był, urywany wyraz, nieudolne szeplenienie dziecka.
Iliniczowa uklękła nad nią, ucho przyłożyła do ust, wytężyła uwagę.
— Miernica.. grzech... sieroty! Błogosławię! — domyśliła się z trudem.
I skra przytomności zgasła. Twarz się wykrzywiła okropnie, rozpoczęło się straszne chrapanie agonii. Basia zapaliła gromnicę.
Ilinicz tymczasem nie zastał w domu lekarza i wracał, pędząc konie do upadłego.
Jednakże około południa zaledwie dobił się do domu i gdy wjechał na podwórze, zrozumiał, że już po wszystkiém.
Drzwi domu były szeroko otwarte i błyszczały przez nie światła świec od katafalka.
Staruszka już przestała cierpieć. Leżała na swém śmiertelném łożu, surowa i poważna, we wdowich swych szatach, z krzyżykiem w rękach. Kilkoro sług i chłopów modliło się przy niéj, a po domu krzątała się Basia, blada i smutna, karmiąc w jadalni gromadkę dziatwy, wystraszoną i płaczącą.
Ilinicz wszedł jak błędny, obejrzał się i milczał. Służący zaczepił go:
— Proszę pana, ekonom pyta o rozkazy.
— A pani? — spytał, nawykły, że ona wszystkiém się zajmowała.
— Pani go odesłała do pana. Czeka też na pana jakiś żyd z miasteczka.
Ilinicz spojrzał na Basię.
— Józia chora? — spytał nieśmiało.
— Położyła się. Czuwała noc całą.
— A to stało się kiedy? — głową wskazał na sień.
— Nad ranem.
— I nie odzyskała przytomności? Bardzo cierpiała?
— Bóg wie! Nie skarżyła się.
— Dziękuję pani za odwiedziny w téj chwili. Ja jestem taki przerażony, w głowie mi się mąci. Taki cios!
Objął głowę w dłonie i stał bezradny.
Chłopak najstarszy kręcił się koło niego, starając się zwrócić uwagę; nareszcie za rękaw go pociągnął.
— Papo! Dlaczego babunia umarła? — spytał. — Czy ją co boli? Dlaczego mama płacze? Przecie my byli grzeczni!
I wspinając się na palce, w oczy mu zaglądał.
Ilinicz odwrócił się, nie śmiąc spojrzéć na dziecko.
Ale chłopak nie dawał za wygraną.
— Dlaczego papo smutny? Nikt z nami nie chce się dzisiaj bawić, i ciocia Basia kazała nam być cicho. A wczoraj mamusia z nami śpiewała, i ja się dla papy nauczyłem wierszy. Niech papo posłucha, jakie piękne. Mama mówiła, że się papo bardzo z nich ucieszy.
I malec, uczepiony do ojcowskiéj ręki, począł uroczyście recytować balladę.
Ilinicz szarpnął się, wzdrygnął, dziecko odtrącił i wypadł do sieni, potém na podwórze. A dzieciak, przerażony, spojrzał na Basię, i rozpłakał się rzewnie.
Pod wieczór przyjechał Sokolnicki. Pomodlił się w milczeniu u zwłok i poszedł do siostry.
Zastał ją spokojną, zimną. Składała do kufra ubranka dziecinne i swoją bieliznę.
Spojrzeli na siebie i zrozumieli się.
— Cóż myślisz robić? Zaraz po pogrzebie się wyprowadzacie? — spytał ponuro.
— Daj mi kąt w Sokołowie — rzekła, składając ręce. — Mnie i dzieciom! Nie dasz: pójdę na żebry, ale z nim — nigdzie!
— Mój dom — twój dom — odparł z prostotą, nie zdziwiony nawet, tak do siebie byli podobni charakterem. — Ale czy on się zgodzi? Może cię zmusić.
— Niech spróbuje! — rzekła, podnosząc głowę. — A na com ja jemu? Dla niego pracować już nie będę. Kroku nie zrobię, słowa nie powiem, palcem nie ruszę. Niech spróbuje!
— A dzieci? Może ci ich nie dać, odebrać.
— Dzieci! On o nie nie dba. Nikt ich nie kupi.
Sokolnicki czuprynę potarł.
— Mówiłaś już z nim?
— Nie, i nie będę. On mnie nie pytał o radę, nie znaczę dla niego nic, i on dla mnie niczém. Między nami skończone.
— Gdzież on jest?
— Nie wiem. Zapewne zdaje moją pracę i znój i dobro! Odesłałam mu klucze i księgi: jestem wolna. Pakuję swe graty. Dziękuję ci za dach i dobre słowo. Wypłacę ci się za ten kęs chleba, ile sił!
Przygarnęła się do piersi brata, a on ją ucałował w milczeniu, markotny przecie bardzo wobec tego buntu i komplikacyj.
— Péjdę do niego — rzekł wreszcie. — Rozmówić się muszę za ciebie. Będzie awantura!
Ilinicz siedział w swym gabinecie, z głową w dłoniach, a chaos miał w myślach. Na widok szwagra poczerwieniał i rzekł:
— Byłeś u Józi? Co ona myśli? Ze mną wcale mówić nie chce, ani czém się zająć. Co to będzie?
— Postąpiłeś z nią niegodnie, a ona nie z tych, co taką krzywdę darują — odparł twardo Sokolnicki.
— Żem jéj o radę nie pytał? Za pozwoleniem! Jestem panem w domu i głową rodziny. Czynię, co uznaję za słuszne.
— A ona jest panią domu, żoną twoją, matką twoich dzieci i gospodynią w tym majątku. Czyni téż, co uznaje za słuszne, i dzielić twych losów daléj nie chce.
— Musi iść za mną! — gwałtownie krzyknął Ilinicz.
Na czole Sokolnickiego nabrzmiały żyły.
— Nie radzę ci musu próbować z nami! — odparł.
— Więc ty ją podtrzymujesz w jéj buncie?
— Skrzywdziłeś ją ciężko, a nie kocha cię już, aby mogła przebaczyć.
— Więc? — groźnie rzucił Ilinicz.
— Więc jutro, po pogrzebie, wraca z dziećmi do Sokołowa — odparł pan Seweryn podobnież.
— Nie pozwolę na to! Jest moją żoną: pojedzie, gdzie każę, i czynić będzie moją wolę.
— Idź i powiedz jéj to. Może ją tém dobijesz, jak-eś sprzedażą majątku dobił matkę.
Ilinicz skoczył ku niemu z ręką podniesioną.
Pan Seweryn wzrokiem powstrzymał szaleńca, a potem rzekł, głos podnosząc:
— Nie rób ekscesów i wojny z nami nie zaczynaj! Może czas ranę Józi zabliźni, ale dziś pogorszyłbyś tylko swoje położenie, zmuszając ją do uległości. Będziesz miał i bez tego dosyć do czynienia z opinią ludzką. Radzę ci nie sprzeciwiać się Józi, a za to obiecuję, że i ona i ja sprawy nie rozgłosimy. Nikogo to nie zdziwi, że, nie mając domu, bawi u brata; ale gdy ją gwałtem zabierzesz, powstanie ogólne oburzenie. A ty pamiętaj, że jesteś sam wobec tłumu i opinii. Im ciszéj się zachowasz, tém lepiéj dla ciebie.
Ilinicz upadł na fotel, przybity.
Sokolnicki przeszedł się po gabinecie i spokojniéj rzekł:
— Zrobiłeś zły interes i nie w porę. Wiesz ty, dlaczego ci dano taką cenę za majątek? Bo lada dzień kolej tu będzie przez nasze bagna i rzeki, a ten Werner znalazł u ciebie złoto w ziemi: żwir w Bielicy, na granicy Horodyszcza. Kopalnia zapłaci im stokrotnie tę bajeczną cenę, jaką ci dali.
— To nieprawda! — krzyknął Ilinicz, blednąc.
— Zobaczysz! Nas ztąd wypiera, nie bieda, ale nasza własna głupota. Więc ci się zdawało, że tę bajeczną cenę dają ci tak sobie, dla fantazyi? Ha, ha!
— Więc i w Horodyszczu żwir być może!
— Dałby to Bóg dla Basi cierpliwéj.
Ilinicz oburącz porwał się za włosy.
— Przeklęty dzień! Przeklęty dzień! — wyjąkał.
Zaczynały się dla niego bardzo prędko te nowe troski, które mu Oyrzanowski przepowiedział.
A przychodziły całą chmarą, jak czarne kruki na żer, tém dotkliwsze, że pełne wstydu i wyrzutów.
Na pogrzebie nikt się nie pokazał z sąsiedztwa. Wymówili się złą drogą, ale naprawdę wieść, że sprzedaż Miernicy dobiła staruszkę, rozeszła się z piorunującą szybkością, oburzyła wszystkich.
Zaraz po pogrzebie, bez pożegnania, bez dobrego słowa, Józia z dziećmi odjechała do brata. W pustym domu Ilinicz został sam, opuszczony, z mnóstwem zajęć, kłopotów, rachunków i z piekącemi myślami.
Były desperackie te ostatnie dni, to żegnanie kątów i ludzi, ten nowy zarząd, ta rola upokarzająca wobec dworu i wsi, rola dezertera.
Nareszcie pewnéj nocy najętą furą, ukradkiem, Ilinicz wyjechał nazawsze z Miernicy. Nie poszedł za nim nawet pies, bo te stróże poczciwe oddawna opuściły podwórze i poszły wierne za Józią i dziećmi do Sokołowa.
Obce brytany zajadłem szczekaniem wypędziły Ilinicza za bramę. Droga szła podle cmentarza, a on oczy odwrócił i burką otulił głowę, bo go dreszcz przeszedł i bał się wśród krzyżów zobaczyć matczyną mogiłę.
— Poganiaj, poganiaj! — wołał do najętego woźnicy.
I tak wyjechał na nową pracę i swobodę.
Po kilku dniach, porwany wirem nowych zajęć i wrażeń, wrócił do równowagi. Byłaż-bo to nielada uciecha targować place, najmować rzemieślników, kreślić plany i czuć pieniądze w kieszeni!
Kredyt jego odrazu stanął świetnie. Otrzymał kilka propozycyj pożyczek — on, który dotychczas żebrał o każdy grosz; otaczali go żydzi, węsząc zysk i zarobek. Był w swoim żywiole: w ruchu, gorączce, bezustannych handlach i interesach.
Nic czuł nawet braku stosunków towarzyskich i pustki zajazdu, gdzie mieszkał, i począł z litością patrzéć na dawnych sąsiadów.
Widywał słomą wypchane, biedne sanki panny Barbary u drzwi Harpagona marszałka, widywał Łabędzkiego w sądzie o nadużycia i chłopskie kradzieże, — Sokolnickiego targującego się ze zbożowymi kupcami, lub przed zarządem akcyzy. A każdy miał twarz posępną i stroskaną — oprócz niego.
I tak mu zeszedł grudzień i nadeszły święta.
Wtedy Ilinicz nagle odczuł zmianę swego położenia. W zajeździe został sam, na ulicach nie spotkał nikogo znajomego, iść nie miał do kogo. Wtedy przypomniał sobie żonę, rodzinę, Miernicę, snop zbożowy w jadalni, choinkę, opłatek, uścisk żony, kolędę wioskową, niepowrotne czasy i życie — i był nad wyraz nędzny tego dnia.
— Sam jestem, sam! — powtarzał z goryczą, leżąc w swéj pustéj stancyi i bijąc się z myślami.
I począł zazdrościć Sokolnickiemu bankrutowi i Basi znękanéj, jéj przedewszystkiém.
Przed kilku dniami spotkał ją na ulicy, obwieszoną paczkami, prawie wesołą.
— Pani sprawunki robi? — spytał.
— Tak. Mamy miéć gości na wigilię — odparła.
— I wesoła pani? Cóż słychać ze żwirem? — rzucił ironicznie.
— Żwir, jeśli jest, to obecnie pod śniegiem. Jeśli się znajdzie — chwała Bogu, ale o tém nie marzę. Nie nawykłam do nadzwyczajnych pomyślności. Na święta się cieszę — odparła z uśmiechem.
Tak, ci bankruci cieszyli się na święta, on się cieszył na dzień powszedni.
Teraz, samotny w zajeździe, pozazdrościł im téj chwili uciechy.
W Horodyszczu Basia krzątała się dzień cały po domu, strojąc choinkę, dobywając z kredensów stare zabytki porcelany, a ze spiżarni specyały.
Osobliwych-bo miała miéć gości, i aż się uśmiechnęła na myśl podziwu Sewera.
Około południa pierwszy zjawił się Szymon.
Ten co rok był ich gościem, i co rok wcześnie przyjeżdżał, by służyć pomocą.
I on był uśmiechniony i rzekł przy powitaniu:
— Czy to prawda, że państwo Zagrodzcy będą na wigilii?
— A pan zkąd wszystko wie? — zdziwiła się Basia. — Może pan, broń Boże, powiedział to Sewerowi? Gotów nie pokazać się.
— Anim pisnął. A wiem od saméj panny Zagrodzkiéj. Spotkała mnie w lesie i opowiedziała, że się gwałtem wprosiła z ojcem do państwa na święta.
— Sewer ma szczęście — uśmiechnął się Oyrzanowski.
— Oj, ma! — potwierdził Szymon. — Nie szczęście-ż to, że pani Iliniczowa zjechała do Sokołowa? Przez trzy tygodnie zrobiła więcéj, niż ja przez kilka lat. Wykurzyła magazyniera i pisarza: już sama klucze trzyma. Teraz Sokołów uratowany.
— Dałby to Bóg! — westchnęła Basia.
— Uratowany, ja przysięgnę! — cieszył się jak dziecko Szymon, aż mu się oczy błyszczały.
Oyrzanowski, pociągnięty tą szczerością, obie ręce do niego wyciągnął.
I przez chwilę zapomnieli wszyscy trosk własnych dla téj dobréj nadziei i otuchy.
— Żeby się jeszcze ożenił z panną Zagrodzką! — westchnął Szymon.
— Ach ty, zapaleńcze, fantasto! Czy ty nigdy sobie samym nie myślisz? — uśmiechnął się Oyrzanowski.
— Co mam myśléć? Albo mi źle? — odparł Szymon z prostotą. — Co pańskie, to moje, a zapłaconym hojnie, żem tu razem, jak brat i syn.
— Jeśli pan brat i syn, to proszę do roboty! — zawołała Basia. — Polecam panu opalenie całego domu.
I wyprowadziła go z sobą.
Stary dom dawno nie pamiętał takiego ruchu i zachodu, i takich śmiechów. Gdy o zmroku zajechały sanie z Sokołowa, nawet pan Oyrzanowski przyłączył się do wesołéj gromadki.
Iliniczowa przywiozła dzieci, i wnet gwar napełnił cały dom, a pan Seweryn odświętnie był wesół swobodny, i jak za dobrych czasów przekomarzał się z Basią i żartował z Szymona.
— Co to? Ile tu nakryć na stole? Nie umiecie rachować do dziesięciu, widzę! — wołał, pomagając im niby w nakrywaniu stołu.
— A cóż to! Mamy żałować talerzy? Urządzamy ogólną wystawę skorup! — śmiała się Basia.
A Baha, wnosząc okrutny snop pszenicy, dodał:
— Ja gotówem zająć dwa zydle, żeby dostać dwie porcye faszerowanego szczupaka. Gdzieżeście takiego okrutnego złowili, panie Łabędzki?
— Z Dubinek szlachta mi go przyniosła.
— Szlachta prezenty robi! Ani chybi, rychło skończenie świata.
— Widzi pan! I będziemy z p. Sewerynem drużbować Weronce po Trzech Królach i hulać na weselu. I panna Barbara z nami.
— Człowieku! Nazwę cię za życia cudotwórcą.
Pan Seweryn zaniepokoił się ilością nakryć.
— Bez żartu, Basiu! Spodziewacie się jeszcze kogoś? Nas z dziećmi jest sztuk osiem, boć przecie mała Kazia pójdzie spać po mléku i kaszy. Pocóż dziesięć nakryć?
— Zapas nie szkodzi. Może kto nadjechać.
W téj chwili psy poczęły ujadać, rozległy się dzwonki, palenie z bata.
— Światła do sieni! Sewer, chodź, pomóż! — zawołała Basia, wybiegając.
Pan Sewer spojrzał przerażony na siostrę. Jeśli to Ilinicz? Ale ona była spokojna.
— Idź-że, pomóż Basi! — rzekła, krzątając się u stołu.
Sewer wyszedł do sieni, gdzie już Szymon zapalał światło, a Basia otwierała drzwi.
— Zamek nie na moje siły! — rzekła, ustępując mu.
Szarpnął klamkę i nagle stanęła przed nim Nika Zagrodzka. Cofnął się mimowoli.
— Czy wyglądam na upiora? — zaśmiała się.
— Pani tutaj?
— Nie do uwierzenia, ale prawdziwe!
— Jesteśmy! — rozległ się głos Zagrodzkiego za nią.
— Myślałem, że zginiemy w śniegu. Nika, naturalnie, uparła się sama powozić. A tu, panie, zamieć i ciemność. Pewnie odmroziła ręce.
— Więc państwo nie w Wiedniu? — rzekł Sokolnicki, jeszcze nie mogąc ochłonąć z podziwu.
— Nice się zachciało polowania i zatęskniła za Głębokiem, więc przyjechaliśmy na kilka tygodni, we dwoje, bo żona nie dała się namówić. Na karnawał musimy wrócić.
— Chyba ojciec się wybiera, bo mnie wcale nie pilno! — odparła Nika, z miną łobuza, rozcierając ręce patrząc z ogromną radością po wszystkich.
— Jak to? Masz zamówione tańce nawet! — przebił się Zagrodzki.
— Wielka mi historya! Na sąd mnie nie pociągną... tancerze — odparła lekceważąco.
— Kto to wié! Za Woynę nie ręczę — uśmiechnął się Zagrodzki, mrugając domyślnie do Seweryna, który nie wiadomo dlaczego poczerwieniał.
— Więc Woyna w Wiedniu? — spytał pan Oyrzanowski. — A mówiono mi, że zawzięcie gospodaruje.
— On? — oburzyła się Nika. — Biedna ziemia w takich rękach! Pan Woyna tyle się zna na gospodarstwie, ile ojciec na koniach. Jak tu ślicznie i miło! Panie Łabędzki, będziemy śpiewać kolendy? I dzieci są: będzie choinka!
I wnet pociągnęła za sobą wszystkich, zerwała przymus, tak pełna życia i szczęśliwości, że aż Sokolnicki dał się pociągnąć i zapomniał zupełnie, iż jest to bogata panna na wydaniu, któréj powinien unikać.
Zagrodzki znalazł łaskawe ucho Oyrzanowskiego i jął biadać:
— Ach, panie łaskawy. Ten spadek! Dlaczegóż ciotka nie zostawiła tego na dobroczynne cele! Ledwiem przyjechał, oberwała się chmura nieszczęść i kłopotów. Owce zdychają, chłopi ukradli jakieś siano, kartofle gniją, zboże bez ceny, służba się kłóci, donosi, skarży jeden drugiego, a wszędzie płać, płać, płać! Zarobiłem kilka tysięcy na akcyach, i wszystko utonęło jak w morzu. Co to będzie? Doprawdy nie wytrzymam! Chciałem sprzedać, Nika nie pozwala: szukam dzierżawcy. Nie chcę mieć grosza z tego, bylebym nie dokładał. To jest ruina zdrowia. Muszę jechać do Karlsbadu po jednym roku gospodarki, a byłem zdrów jak koń. Przed żoną się taję, bo ona-by się zagryzła. Może mi pan wynajdzie dzierżawcę.
— Trudno. Chyba żyd, bo nasi bez grosza.
Zagrodzki do ucha mu się pochylił.
— A siostrzeniec pański, pan Sokolnicki?
Oyrzanowski mimowoli się uśmiechnął.
— Pan się uśmiecha na moją otwartość. Ja, panie, prosty jestem, nie lubię wykrętów. Podobał mi się chłopak, nie blagier, nie fircyk, a widać, że mu nie lekko płynie życie. Dałbym mu dzierżawę z dołu, na dobrych warunkach. Warsztat gotów, byle nie dokładać, bo to nie na moje nerwy! Niech mi pan dopomoże.
— I owszem, mogę mu propozycyę powtórzyć, ale niech pan na to nie liczy. Chłopaka znękał zły los... jest pessymistą. Zmęczony nad miarę.
Spojrzeli obydwaj na Sokolnickiego, który w progu jadalni rozmawiał z Niką. Patrzył chmurno na piękną dziewczynę, a mówili o koniach.
Zagrodzki westchnął i stęknął bezradnie.
— Tatusiu, gwiazdy już świecą! — odezwała się Basia z jadalni.
— Służę państwu...
Stary z galanteryą podał ramię Nice, Zagrodzki Iliniczowéj, i obstąpili stół sianem usłany. Basia podała ojcu talerz z opłatkami. Zaczęli wszyscy po kolei symboliczny chleb łamać i życzenia sobie składać.
Pan Seweryn schylił się do ręki wuja, ucałował Basię i siostrę, uścisnęli się po bratersku z Szymonem i Bahą, i manewrował, by uniknąć Niki. Ale ona dotarła do niego i, śmiejąc się drwiąco, podała opłatek.
— Niechże mi pan co dobrego życzy!
— Ślicznych koni — odparł.
— Mam!
— Powodzenia.
— Sytam niém. Nie chcę więcéj.
Zamyślił się.
— Albo ja wiem! Niech się spełnią tedy własne życzenia pani.
— Niech pan tedy życzy, żebym miała takie, które spełnić trudno.
— Pani się powinna nazywać Felicyą!
— Wolę swoje imię, bo znaczy zwycięztwo. Radam miéć walkę... pewna tryumfu.
— Zawsze i wszędzie! — uśmiechnął ironicznie.
— Jeżeli to życzenie pańskie, dziękuję, jeśli wątpliwość, przekonam. A ja panu życzę... dnia bez troski, choć jednego... i uśmiechu bez goryczy, jak się szczęśliwi śmieją!
Przełamali opłatek i ona swój gryźć zaczęła, siadając u stołu.
— Spragniona jestem kolend, panno Barbaro. Pan Łabędzki mi mówił, że pani je ślicznie śpiewa! — zawołała wesoło.
— O, ślicznie! — zaśmiała się Basia. — Śpiewamy je wszyscy, a pan Szymon więcéj ich umie, niż ja.
— Szymek był majster do szopki i różnych tego rodzaju uciech! — rzekł Sokolnicki.
— Pamięta pan, jakeśmy z szopką przyjechali do wujostwa tutaj? — wtrąciła Iliniczowa. — Basia była malutka i całą swą skarbonkę dawała panu za lalki.
Nika spojrzała na Basię, potem na Szymona.
— I oddał pan? — spytała.
— Ależ oddał, i zato-śmy się potem do krwi poczubili! — rzekł Seweryn.
— Mam te lalki dotąd! — uśmiechnęła się Basia.
— A pan skarbonkę pewnie odbił? — badała Nika.
— Była dotychczas, ale zginęła w pożarze — odparł Szymon. — Parę miedziaków tylko znalazłem w zgliszczach.
— Musiały tam być grube kapitały! — żartował Oyrzanowski.
Znowu Nika spojrzała na Szymona i Basię i uśmiechnęła się nieznacznie.
Oni byli zupełnie spokojni, nie zamieniali spojrzenia nawet, ani spostrzegli, że są przedmiotem uwagi. Stęknięcie Zagrodzkiego przerwało chwilową ciszę.
— Czy nie padają panu owce? — spytał pana Seweryna.
— Masz tobie! — zawołała Nika. — Ojciec udaje prawdziwego gospodarza! Stęka już typowo.
— Stękam, bo mam grubą stratę w owczarni.
— Ej, tatku! Po potopie została tylko jedna para, a przecie owczarni mamy bez liku.
— I gadaj tu z nią! Noe miał czas dohodować się, bo żył setki lat, a mnie ten majątek przed czasem do grobu wpędzi.
— Dla gospodarzy jest rezerwowane miejsce w raju. — wtrącił Baha. — Odnajdą tam wszystko, co tu potracą. Tylko cierpliwości!
— Aha, cierpliwości! Kiedy to nie o cierpliwość się opiera, ale o pieniądze.
— Tych zaś ojcu nie zabraknie długo. Więc nie wypada narzekać, bo nikt ojca żałować nie będzie.
— Ach, Niko! Jakaś ty lekkomyślna! Przecie to o twój własny los chodzi.
— Eh los! Albo go pieniądze czynią! Los to zdrowie, dobry humor, rzetelna praca, poważny obowiązek i czyste sumienie. Reszta fraszka!
— I zwycięztwo — rzekł Sokolnicki zcicha.
— To koniecznie! To więcéj niż los: to szczęście — odparła mu podobnież, patrząc bystro w oczy.
Spuścił wzrok na talerz, zmieszany tém spojrzeniem i bardzo na siebie rozgniewany.
Niewiadomo zkąd był tak śmiały z nią, jakby się znali oddawna i ona była mu równą. A przecie byli bardzo dalecy i obcy, a widzieli się zaledwie trzeci raz w życiu.
Ale był to świąteczny dzień, odetchnienie po znoju i trosce, i nawet jemu, pessymiście, było bardzo lekko na sercu.
Gdy wstano od wieczerzy, kilka kieliszków starego miodu rozmarzyło Sokolnickiego. Pozostał z Szymonem w jadalni i rzekł nagle:
— Może to prawda, że ona piękna? Co, Szymku?
— Prześliczna, i samo zdrowie — odparł Łabędzki.
— I głupi Woyna nie umie jéj zdobyć! Gdybym był na jego stanowisku, byłaby moją.
— Pan może ją mieć i na swojém stanowisku.
— No, nie! Do nędzy nie potrzeba towarzystwa. Et, bredzę. Ten przeklęty miód Basi! I nic mi o tych gościach nie powiedziała. Psuje mi się Basia! Możebyśmy uciekli do domu?
— O! A nasze kolendy? Zresztą, na świecie zadymka. Ja się już na nocleg wprosiłem do pana Bahy.
— Ty-byś tylko wisiał w Horodyszczu!
Jednakże nie upierał się przy wyjeździe i uszu nastawiał. Z dalszych pokojów dochodził dźwięk fortepianu.
— Kolendy! — zaśmiał się jak dziecko Szymon i wybiegł.
Nie były to kolendy, lecz Nika grała na starym fortepianie z przed pół wieku, ciesząc się jego cichym dźwiękiem.
— Pani pewnie śpiewa? — spytała Iliniczowa.
— A jakże! Wymustrowano mnie we wszelkich talentach, potrzebnych dla panny na wydaniu. Matka nie darowała mi żadnego. Co prawda, nie udałam się, bo oprócz konnéj jazdy, lawn-tennisa i przeróżnych sportów nic nie uprawiam. Talenty przepadły na marne. Ojciec-by zaraz wyrecytował, ile na to poszło pieniędzy, bez procentu.
— Ale pani nam zaśpiewa — poprosiła Basia.
— I nawet się prosić nie dam, tak mało dbam o tę sławę.
Zagrodzki rozmawiał z Oyrzanowskim, ale wnet się wtrącił do muzykalnéj sprawy.
— Śpiewa i dobrze-by śpiewała, ma talent, doskonałą metodę, ale cóż? Nie chce! Te szkapy, te szkapy! Nic innego! Teraz w Wiedniu wynalazła sobie nową pasyę: uczy się buchhalteryi.
Nika pokazała zęby w swawolnym uśmiechu i uderzyła parę hucznych akordów. Potem nagle spoważniała, spojrzała zamyślona po starych ścianach i zatrzymała wreszcie oczy na Sokolnickim.

On wszedł zcicha i usiadł opodal, chciwy muzyki. Piękne, myślące oczy dziewczyny rozmarzyły go do reszty. A wnet i śpiew się rozległ, przejmując go nieznaném uczuciem miękkości i tęsknoty.

Ici bas tous les lilas meurent,
Tous les chants des oiseaux sont courts;
Je rêvo aux étés qui demeurent
Toujours.

Sokolnicki oczy przymknął i zapachniały mu bzy cudne, całe ogrody kwiecia, w których słowiki zawodziły miłośnie, i po polach, po gajach wrzało życie młode, silniejsze nad wszelkie złe moce.
I poczęło to życie nabiegać w jego tętna zmęczone i osłabłe, przejmować go drżeniem potężném.
Żeby zostało na zawsze! — zajęczała w nim zbiedzona dusza.
Nieśmiało spojrzał na Nikę.
Śpiewała zamyślona, poważna, goniąc téż wzrokiem jakieś marzenie.

Ici bas tous les lèvres s’effleurent
Sans rien laisser de leur velours,
Je rêve aux baisers qui demeurent
Toujours.

Sokolnicki oczy spuścił i krew mu uderzyła do twarzy. Nie żałował jednak ust, które całował dotychczas, tylko zapragnął jednych, wyłącznych, i na zawsze.
I poczuł w téj chwili, że Nika patrzyła znowu na niego.
Pan Seweryn wzrok podniósł i bez trwogi, bez wstydu spojrzał na Nikę.
Był to wieczór świąteczny i radosny, zapomnienie znoju i troski, zapomnienie wczoraj i jutra.
Młodzieniec nie zdawał sobie sprawy, co się z nim dzieje, co czyni, co mówi oczami do téj obcéj i dalekiéj. Czuł tylko, że pachną bzy, grają słowiki, a jego coś boli w piersi i rwie do niéj, rwie, rwie...
Sekundę wzrok ich się skrzyżował i sekundę ucichł fortepian. Potém Nika uśmiechnęła się radośnie i łagodnie i wzięła powoli kilka akordów. Nikt nie przerywał jéj śpiewu pochwałą i podzięką. Wszyscy ci smutni i obciążeni pracą wdzięczni jéj byli w cichości, rozmarzeni melodyą, żądni przedłużenia téj chwili zapomnienia. Tylko Zagrodzki się uśmiechał z radości, że przecie jedynaczka nie mówi o koniach i zaprzęgach.
— Napiszę o tém zaraz jutro do Herminii — myślał.
W kącie ciemnym, tuląc do kolan senne dzieci, płakała Iliniczowa. Jéj jednéj muzyka nie mogła dać pociechy i zapomnienia.
Basia i Szymon pilnowali ognia na kominie, jak zwykle, radzi sobie i spokojni; tylko czujny Baha dopatrzył spojrzenie Sokolnickiego i z dyskretnym uśmieszkiem zażywał tabakę.

Nika téż nie myślała o popisie. Śpiewała teraz dla siebie tylko:

Kogo śmiem kochać, wy nie wiecie,
Wiem tylko sam!
Tego za żadne skarby w świecie
Nie powiem wam.

Gdy skończyła, jeszcze wszyscy milczeli, zasłuchani. Tedy się obejrzała na Basię i rzekła, odzyskując swój humor swawolny:
— A kolendy? Wszyscy razem! Może nas starsi i gospodarze poczęstują i obdarzą.
Szymon z Basią stanęli wnet do apelu, tylko Sokolnicki wymknął się niepostrzeżenie.
— Sewer! Prosimy! — wołała nań Basia bez skutku.
Pan Baha poszedł na poszukiwanie i znalazł go w jadalni nad karafką wody.
— Nie pij po rybie wody, po kapuście wina! Nie kochaj téż mężatki, kiedy jest dziewczyna! — zarecytował.
— Święcie spełnię dobrą radę — odparł pan Seweryn.
— Ślicznie śpiewa panna Zagrodzka — ciągnął daléj stary.
— Uhm! — bąknął młody człowiek i uciekł z jadalni.
Już śpiewano kolendy i Szymon prym trzymał.
Pan Seweryn dotąd nie otrzeźwiał, bo wbrew swéj zwykłéj sztywności umieścił się obok Niki.
— Niech mi pan tekst podpowiada! — rzuciła rozbawiona.
— Kiedy-bo nic nie pamiętam! — szepnął.
— Ejże, nic? — spytała zalotnie.
— Nic, jakby we mnie grom trafił i ogłuszył.
— To dobrze. Nagłe ciosy bywają błogosławione.
— A wielkie klęski?
— Po wielkich klęskach odradzamy się duchowo. Kiedy pan nas odwiedzi? Mam dla pana prezent w zamian za tę skórę niedźwiedzią, którą mi pan wtedy darował. Proszę przyjechać w wigilię Nowego roku.
— Może Woyna będzie?
— Może! Czy to panu co przeszkadza?
— Nie — odparł szorstko.
— Prześlicznie! — wołał Zagrodzki. — Prosimy o wiecéj!
Ale chłopak usługujący kiwał na Basię z jadalni.
Szymon począł rozniecać ogień przygasły. Ilininiczowa wyprowadziła do snu dzieci, a Oyrzanowski zajął Zagrodzkiego opowieścią jakiegoś odwiecznego procesu między Horodyszczem a Głębokiem, w którym były zajazdy, mordy — średniowieczne procedury sądowe.
Towarzystwo się rozpełzło. Jedna lampa i gasnące świeczki na choince słabo oświetlały wielką komnatę; u komina chwilami błyskał płomień i gasł.
— Pewnieś obdarzył Basię smolnemi szczapami? — rzekł Sokolnicki do Szymona. — Spytaj-no, gdzie je chowa?
Szymon poszedł i przepadł bez skutku swego posłannictwa. U komina czekali na niego cierpliwie młodzi.
— Wie pan, jakie dziś uczyniłam odkrycie? — rzekła Nika.
Pan Seweryn poczerwieniał zmieszany. Zaśmiała się ze świadomością przyczyny.
— Nie, nie to! — odparła wesoło. — Tego byłam i pewna. Ale zrobiłam odkrycie, że panna Barbara i pan Łabędzki są dla siebie stworzeni. Jeśli ich drogi się rozejdą, będzie dwoje zmarnowanych ludzi.
— Co pani mówi! Szymon? On pewnie o tém nigdy nawet nie zamarzy. On ma serce gdzieindziéj, ona nie myśli o małżeństwie. I zresztą, tyle ich dzieli! Nie daj im tego, Boże!
— Dlaczego? Owszem, on wart szczęścia, bo jest człowiekiem bez skazy i zarzutu. I pan ma obowiązek w tém mu dopomódz, bo mówię panu: oni dla siebie są stworzeni. A jemu czém zapłacicie za braterstwo i przywiązanie?
— Gwałtu! gdyby Basia to słyszała...
— Ręczę, że nie byłaby zgorszona. Ona ma stokroć mniéj uprzedzeń, niż pan, a stokroć lepiéj ceni ludzi. Słyszałam, jak zmusiła pana kiedyś z nami się zapoznać. Ładne pan rzeczy wtedy na mnie wygadywał, na niewidziane! A jestem pewna, że anim gorsza ani brzydsza od tysiąca zachwytów pana, może tylko inna, prawdziwsza i prostsza. Nie cierpię szablonu i unikałam tego, jak ognia.
— To téż pani nie ma do siebie podobnych.
— I to nie! Znajdzie pan więcéj takich za granicą. Tam mnie nie okrzyczano za cudaka, jak tutaj, w kraju, dlatego, że zamiast robótek ręcznych, i próżniaczego wegetowania w domu lubię ruch, świeże powietrze i sport. Lubię zabawę i swobodę, chcę użyć życia, pókim młoda i niezależna. Nie bardzo dbam o opinię, o zgrozę matki, ale dbam o katechizm i sumienie, i śmiało idę naprzód, pewna, że kto mnie pozna i pokocha, będzie mnie wart i mnie zrozumie. O innych mniejsza: ci się nie liczą! Cóż, bardzom straszna?...
— Pani jest człowiekiem.
— Właśnie tegom chciała. To moje marzenie dla kobiety. Nie niewolnica, i nie zabawka, i nie dziecko! Brr! Od dziecka wyłamywałam się z pod tych przesądów! Nie wiem, co kłamstwo i wykręt, co kokieterya i chęć podobania się, co kaprysy i mdłości, i nerwy i płacze. Nie tęsknię do małżeństwa, dobrze mi jest — tylko chcę rzetelnéj pracy i obowiązków, i chcę komuś kochanemu dać prawicę do pomocy i pociechę w złéj doli. Oto moje credo i prawda, od któréj na linię nie odstąpię. Teraz na pana koléj spowiedzi.
— Ja dziś nic nie wiem więcéj, tylko, żem bardzo szczęśliwy! — rzekł zcicha Sokolnicki.
— Bądź-że nim pan bez troski — odparła, podając mu rękę.
Zatrzymał ją w dłoni wahająco.
— Może mi pan podziękować za spełnione dzisiejsze życzenie przy opłatku. Śmieją się panu oczy!
Pochylił się i ucałował jéj rękę.
— Moja, moja! — szemrało w nim, i odurzony był jak po winie.
W téj chwili Szymon przyniósł parę drzazg smolnych i rzekł:
— Toć to dzisiaj w nocy wedle legendy starościna przychodzi z kaplicy do komnaty z alkową. A pan wie, że tam dla pana posłano i dla pana Zagrodzkiego?
— Mnie się nie pokaże — rzekł obojętnie Sokolnicki.
— Dlaczego? — spytała Nika.
— Bo pokazuje się członkom naszéj rodziny wtedy, gdy ma być śmierć w rodzie! Straciłem jednak rodziców, a jéj nie widziałem nigdy.
— A obcy jéj nie widują? — badała dalej Nika.
— Owszem! Ja widziałem — rzekł Szymon.
— Ejże, jak to było?
— Naturalnie, w nocy i we śnie, po nasłuchaniu się legend wuja — wtrącił Sokolnicki.
— Nie. Było to wieczorem, jesienią, koło kaplicy.
— A cóżeś tam robił?
— Nie pamiętam. Jechałem konno z miasteczka i chciałem wstąpić, do pana Bahy prawdopodobnie. Od drogi prowadzi tam ścieżka przez ogród, pod kaplicą. Zaledwiem na nią skręcił, koń się rzucił w bok, i wtedy widziałem, jak z kaplicy wyszła kobieta biała, zakwefiona, z rękami załamanemi, i poszła ku dworowi.
— Dziewka, która chodziła po orzechy lub chwast — rzekł Sokolnicki. — A tyś pewnie zemknął?
— Nie, uspokoiłem z trudem konia i ruszyłem za nią. Widziałem ją wciąż przed sobą aż do domu. Tu nagle usłyszałem krzyk, i widziadło znikło. Krzyczała zaś służąca panny Barbary, która ją także spostrzegła.
— Ja-bym wiele dała, by ją zobaczyć. Chociażby jéj portret, ten zakryty.
— Chodźmy! — szepnął Sokolnicki. — Wuj zajęty, Basia wyszła: zajrzymy pod firankę.
Jak troje złoczyńców, wśliznęli się do jadalni.
Szymon pilnował drzwi, a oni weszli na krzesła i odsłonili kitajkę.
Ukazała się twarz blada, kwefem otoczona, bardzo piękna, ale tragiczna.
— Co za oczy! Prześladować mnie będą! — szepnęła Nika. — I cóż ona zrobiła złego?
— Zdradziła męża, zagarnęła jego majątki, wymógłszy na rozkochanym zapis. Dwa rody uzbroiła na siebie, była przyczyną mordów i klęsk. Mąż padł, zabity przez jéj stronników, tu na progu własnego domu, a ona pojęła drugiego, i tu została, na tém krwawém dziedzictwie. Miała czworo dzieci, wszystkie pogrzebała, mąż ją opuścił dla ladacznicy, i wreszcie bezdzietna, opuszczona, samotna, umarła nagle we śnie, w pokoju z alkową, i grzebali ją spadkobiercy pierwszego męża, wracając do dziedzictwa. Po śmierci została postrachem.
— Mówią, że przychodzi na próg i jęczy, kędy padł jéj pierwszy mąż, który jéj zdrady i sponiewieranego uczucia nigdy nie przebaczył — rzekł Szymon.
— I miał racyę — rzekła Nika. — Ona jest straszna, i nie chcę jéj więcéj widziéć! Nie, nie!
Zwróciła się do pana Seweryna.
— W Sokołowie nie bywa? — spytała ciszéj.
— Nie! — odparł z uśmiechem szczęścia.
Był szczęśliwy, jak w bajce, i mało co wiedział, co mówiono i czyniono daléj tego wieczora. Nika zajęła się ogólną rozmową, a on był zupełnie do rozmowy niezdatny. Odpowiadał bez sensu, lub nie słyszał wcale pytania. Wreszcie Basia domyśliła się części prawdy i zręcznie odwracała od niego uwagę.
— Sewer się zakochał — szepnęła do Szymona. — Dajmy mu spokój: niech marzy.
— Tak raptem? — zdziwił się Szymon. — O, chwała Bogu! Byle tylko co go nie napadło! Aj, on taki narowny.
I coraz któreś z nich zerkało ku niemu, z radością stwierdzając, że miał ciągle rozjaśnione oczy i myślą był nieobecny.
Gdy nareszcie zaczęto się rozchodzić i Basia żegnała Łabędzkiego, ten jéj rzekł:
— Proszę pani, widzę i nie wierzę oczom. To się tak nie skończy łatwo. Boję się jutra, jak zmory. Jutro, gdy otrzeźwieje, wszystko przepadnie. Żeby panna Zagrodzka go pilnowała. Ale jemu nikt nie poradzi, gdy na kieł weźmie. Boję się jutra.
— Zmów pan pacierz i bądź dobréj myśli. Między nimi coś zaszło stanowczego.
I Szymon się uspokoił, tak bardzo wierzył Basi.
Powoli stary dom zapadł w ciemność i ciszę, i skończył się dobry dzień odetchnienia i święta. Tylko o Iliniczu nikt nie wspomniał, i pomyślała o nim tylko Józia z bólem i goryczą, usypiając dziatwę bezdomną i z gniazda wyrzuconą.
A on, samotny, w izbie zajednéj, po długiem rozmyślaniu, nie mogąc usnąć, wstał i zatrzymał się u okna, do szyby czoło cisnąc.
I miał wrażenie, że się zgrał, stracił wszystko, zastawił nawet duszę, bo jéj nie czuł w sobie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.