Przejdź do zawartości

Gałka łojowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Gałka łojowa
Podtytuł Nowele z wojny francusko-pruskiej
Wydawca Księgarnia J. Czarneckiego
Data wyd. 1920
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Wieliczka
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Boule de Suif
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Indeks stron




GAŁKA ŁOJOWA



Przez kilka dni z rzędu gromady rozpraszających się wojsk przebiegały miasto. Nie były to już oddziały żołnierzy, lecz zdezorganizowane bandy. Ludzie o długich, brudnych brodach, w poniszczonych mundurach, bez sztandaru, bez regimentu, włóczyli się samopas we wszystkich kierunkach. Wszyscy wyglądali wyczerpani, zmęczeni, niezdolni do powzięcia jakiejkolwiek myśli lub postanowienia; maszerując jedynie z przyzwyczajenia, padali z wyczerpania, skoro tylko przystanęli. Zwłaszcza landwerzyści, ludzie usposobieni pokojowo, spokojni rentierzy, padali niemal pod ciężarem broni; małe zuchy, równie szybko poddający się trwodze, jak gorącym zapałom, a w mgnieniu oka gotowi do ataku i do ucieczki; a pośród nich kilku uniformowanych żołnierzy — resztki któregoś oddziału, rozbitego w walnej jakiejś bitwie. Ciemno ubrani kawalerzyści figurowali również w tej mieszaninie, a tu i ówdzie wyłaniał się hełm błyszczący dragona, z trudem zdążającego za szybszymi w marszu piechurami.
Za ními kolejno ciągnęły legiony wolnych strzelców, zwane heroicznie: „Mściciele klęski“, „Obywatele Grobu“, „Towarzysze śmierci“. Wyglądali jak bandyci.
Przywódcy ich, ongi fabrykanci sukna lub handlarze zboża, łoju lub mydła, powołani pod broń przez przypadek, a tytuł oficerski zawdzięczający złotu lub długości swych wąsów, okryci bronią i galonami, grzmiącym głosem dyskutowali o kampanii, przeświadczeni, że oni jedynie na swych barkach fanfaronów podtrzymują jeszcze umierającą Francyę. Niemniej uczuwali często strach przed własnymi żołnierzami, ludźmi prostymi, a odważnymi aż do szaleństwa, którzy jednak nie cofali się przed mordem i grabieżą.
Powiadano, że Prusacy wkroczą do Rouen.
Gwardya narodowa, która od dwóch miesięcy bardzo gorliwie czuwała w sąsiednich lasach, postrzeliwując od czasu do czasu własne straże i gotując się do walki na szelest zajączka wśród zarośli, wróciła do swych ognisk domowych. Broń, mundury, wszystkie narzędzia mordercze, którymi gwardziści do niedawna jeszcze szerzyli strach na wszystkich drogach trzy mile w koło, nagle zniknęły z horyzontu.
Ostatni żołnierze francuscy przeprawili się właśnie przez Sekwanę, by przez Saint-Sever i Bourg-Achard dostać się do Pont-Audemer. Za nimi pieszo w otoczeniu dwóch oficerów dyżurnych, szedł zrozpaczony jenerał, nie mogąc podjąć ni czego z tymi szczątkami regimentu, sam zdruzgotany tą olbrzymią klęską swego narodu, przyzwyczajonego do zwycięstw, a fatalnie teraz po bitego mimo przysłowiowej swej odwagi i męstwa.
Później cisza głęboka, trwożne, milczące wyczekiwanie zaległo całe miasto. Wielka liczba obywateli, zniewieściałych pokojowym trybem życia przemysłowego, z lękiem czekała wkroczenia zwycięzców, drżąc, by ich rożnów lub wielkich noży kuchennych nie wzięto przypadkiem za broń.
Całe życie zdawało się sparaliżowane, wstrzymane w biegu; sklepy były zamknięte, ulica milcząca. Od czasu do czasu któryś z mieszkańców strwożony tą ciszą, szybko przemykał się wzdłuż murów.
Trwoga wyczekiwania kazała pragnąć przy bycia nieprzyjaciela.
Nazajutrz po wymarszu wojsk francuskich, w godzinach popołudniowych, kilku ułanów, przybyłych niewiadomo skąd, kroczyło po mieście.
Nieco później czarna masa poczęła schodzić od św. Katarzyny, a równocześnie dwie inne skłębione fale ukazały się na drogach z Darnetal i Boisguillaume. Przednie straże trzech od działów połączyły się w tejże samej chwili na placu koło ratusza; a wszystkiemi sąsiedniemi ulicami napływała armia niemiecka, rozwijając swe bataliony, których ciężkie i rytmiczne kroki dzwoniły po bruku.
Rozkazy wydawane głosem nieznanym i chrapliwym biegły wzdłuż domów, które czyniły wrażenie wymarłych i opuszczonych; z poza zamkniętych okiennic, niezliczone spojrzenia śledziły tych zwycięzców, będących „prawem wojny“ panami miasta, mienia i życia ludzkiego. Ludność, w swych przyćmionych mieszkaniach, uległa ogłupieniu, towarzyszącemu zwykle kataklizmom, wielkim męczeńskim przewrotom w świecie, wobec których wszelka mądrość i siła są bezużyteczne. Tosamo bowiem zjawisko pojawia się za każdym razem, ilekroć zostaje obalony istniejący porządek rzeczy i bezpieczeństwo publiczne, a wszystkie czynniki, strzegące praw ludzi i natury, zdane są na łaskę i niełaskę brutalności bezwiednej i dzikiej. Trzęsienie ziemi, miażdżące całą ludzkość pod gruzami domów: rzeka rozszalała wylewem, pędząca na swych falach tonących wieśniaków wraz z potopionem bydłem i belkami zerwanych dachów; armia zwycięzka, mordująca tych co się bronią, a innych uprowadzająca do niewoli, łupiąca w imię szabli i chwaląca Boga przy huku armat wszystkie te plagi straszliwe zakłócają wiarę w istnienie wyższej sprawiedliwości, rozwiewając ufność w opatrzność nieba i rozum człowieczy, jaką w nas wpajano od dzieciństwa.
Przed każdą bramą domu małe grupy żołnierzy przystawały, pukały, poczem znikały we wnętrzach domostw. Dokonywało się zajęcie miasta po inwazyi. Teraz zwyciężeni mieli obo wiązek świadczenia grzeczności zwycięzcom.
Po pewnym czasie, gdy minęło pierwsze przerażenie, nowy stopniowo nastawał spokój. U wielu rodzin oficer pruski zasiadał do wspólnego stołu. Niekiedy był nawet dobrze wychowanym i przez grzeczność wyrażał swe współczucie Francyi, zapewniając, że z najwyższą niechęcią bierze udział w tej wojnie. Okazywano mu wdzięczność za to uczucie, tem więcej, że dziś, czy jutro opieka jego mogła być potrzebną. Zresztą, świadcząc mu grzeczności, dostaną może mniej żołnierzy na kwaterę. Przytem poco drażnić człowieka, od którego są w zupełności zależni? Postępowanie takie byłoby raczej zuchwałością niż odwagą. A zuchwałość nie jest już wadą obywateli Rouen, jak to bywało za czasów bohaterskiej obrony, kiedy miasto ich okryło się taką sławą. Wreszcie uspokajano się wnioskiem ostatecznym, dyktowanym przez francuską uprzejmość, że wolno przecież być grzecznym wśród ścian swego domostwa, o ile tylko publicznie powstrzymywać się będą od zażyłości z żołnierzami cudzoziemskimi. Publicznie wcale ich nie znano, lecz w domu prowadzono chętnie pogawędki, a niemiec co wieczora pozostawał dłużej, by się wygrzewać przy wspólnem ognisku.
Miasto stopniowo odzyskiwało swój wygląd zwyczajny. Francuzi wcale jeszcze nie wychodzili ze swych domostw, natomiast mrowiło się w ulicach od żołnierzy pruskich. Zresztą oficerzy błękitnej huzaryi, z arogancyą wlokący po bruku swe wielkie narzędzie śmierci, nie zdawali się dla zwykłych obywateli żywić większej wzgardy, niźli oficerzy od strzelców, którzy rok przedtem w tychsamych wysiadywali kawiarniach.
A jednak było w powietrzu coś dziwnie nieokreślonego i nieuchwytnego, jakaś atmosfera obca a nieznośna, niby woń wnikliwa, rozpościerająca się w okół: obecność wroga. Napełniała ona domy i place publiczne, zmieniała smak żywności, wywołując u mieszkańców wrażenie, że znajdują się gdzieś w podróży, bardzo daleko, wśród szczepów barbarzyńskich a groźnych.
Zwycięzcy żądali pieniędzy, dużo pieniędzy. Mieszkańcy płacili ciągle będąc zresztą bogatymi. Jednakowoż kupiec normandzki im bogatszy, tem boleśniej odczuwa każdą ofiarę, każdy uszczerbek mienia, przechodzącego w ręce drugich.
Zaś o dwie lub trzy mile od miasta, idąc za biegiem rzeki, w okolicy Croisset, Dieppedalle lub Biessart, żeglarze i rybacy często wydobywali z wody jakiegoś trupa niemieckiego, w mundurze, zakłutego nożem lub uśmierconego, z głową zmiażdżoną kamieniem, lub też gwałtem wrzuconego do wody z wysokości mostu. Głębie wody pochłaniały te zemsty tajemnicze, dzikie, a uprawnione, bohaterstwa nieznane, ataki nieme, niebezpieczniejsze od walk w jasny dzień i pozbawione rozgłosu sławy.
Bo nienawiść do wroga zawsze uzbroi kilku nieustraszeńców, gotowych umrzeć dla idei.
Gdy wreszcie najeźdźcy, poza narzuceniem miastu niezłomnej swej dyscypliny, nie dopuszczali się prócz tego żadnych potworności, jakie mieli podobno popełniać w ciągu długiego pochodu tryumfalnego, zawojowane miasto nabierało powoli odwagi, a potrzeba handlu ponownie rozniecała serca przemysłowców. Wielu z nich miało ogromne przedsiębiorstwa w Hawrze, zajętym przez armię francuską; zamierzali więc podjąć próbę przedostania się do tego portu, udając się lądem do Dieppe, skąd mogliby ruszyć dalej statkiem.
Użyli oczywiście wpływu oficerów niemieckich, z którymi się byli zaznajomili, a jenerał główno-dowodzący podpisał pozwolenie na wyjazd z miasta.
Wynajęto więc wielki dyliżans czterokonny, a gdy dziesięć osób zamówiło miejsce u woźnicy, podróżni postanowili ruszyć w drogę we wtorek o świcie, by zapobiedz wszelkiemu zbiegowisku.
Od pewnego już czasu mróz ściął powierzchnię ziemi, a w poniedziałek około godziny trzeciej, wielkie czarne chmury, nadciągnąwszy od północy, przyniosły śnieg, który bezustannie prószył przez cały wieczór i całą noc.
O pół do piątej z rana podróżni zgromadzili się w podwórzu Hôtelu de Normandie, gdzie mieli wsiąść do wynajętej bryki.
Byli jeszcze zaspani i drżeli z zimna pod swemi okryciami. Nie można się było widzieć dokładnie w mroku, a ciężkie ubrania zimowe nadawały wszystkim wygląd opasłych księży w długich sutannach. Dwóch mężczyzn poznało się jednak, trzeci również się zbliżył i nawiązała się rozmowa.
— Wywożę żonę — rzekł jeden. — Ja taksamo — A ja również.
Pierwszy dodał:
— Nie wrócimy już do Rouen, a jeśli Prusacy zbliżą się do Hawru, to umkniemy do Anglii.
Wszyscy mieli ten sam plan, będąc też podobnymi z wyglądu...
Tymczasem nie przyprzęgano koni. Mała latarenka, w ręku chłopca stajennego, od czasu do czasu zamigotała w ciemnych drzwiach, by natychmiast zniknąć w drugich. Tupot kopyt końskich, tłumiony warstwą nawozu, głos człowieka, przemawiającego do koni, to znów przeklinającego, dolatywały z głębi budynku. Lekki szmer dzwonków oznajmił, że zakładano uprząż: szmer ten zmienił się niebawem w brzęk wyraźny i trwały, regulowany ruchem zwierząt, niekiedy ustając, to znów wywołany silniejszem wstrząśnieniem, któremu towarzyszył głuchy odgłos podkutego kopyta, uderzającego o ziemię.
Nagle drzwi się zamknęły. Ustał wszelki hałas. Przemarznięci obywatele zamilkli; stali nie, ruchomi i sztywni.
Nieprzerwana zasłona białych płatków lśniła ustawicznie, spływając ku ziemi; zacierała ona wszystkie kształty, osypując je mchem lodowym; a w wielkiem milczeniu miasta cichego i pogrążonego pod osłoną zimy, nie słychać było nic, prócz tego nieokreślonego drżenia, nieujętego i falującego, wywołanego prószeniem śniegu, drżenia będącego raczej wrażeniem szelestu, niż szelestem, zlewaniem się atomów leciuchnych, które zdawały się wypełniać przestrzeń, pokrywać świat cały.
Znów ukazał się człowiek z latarką, prowadząc za uzdeczkę konia smutnego, który wcale nie szedł chętnie. Ustawił zwierzę przy dyszlu, przymocował popręgi, długo manipulując koło założenia uprzęży, posługując się jedną tylko ręką, gdyż w drugiej trzymał latarnię. Idąc po drugiego konia, zobaczył wszystkich podróżnych, stojących nieruchomo, i rzekł:
—Czemu nie siadacie państwo do powozu? Bylibyście przynajmniej osłonięci.
Widocznie nie przyszło im to na myśl, bo teraz co spieszniej poszli za radą furmana. Trzech mężczyzn usadowiło swe żony w głębi budy, poczem umieścili się sami; następnie inne figury zasłonięte, o kształtach niewyraźnych, zajęły kolejno ostatnie miejsca, nie zamieniając słowa.
Podłoga wozu wysłana była słomą, w którą powsuwano nogi. Niewiasty w głębi zabrawszy z sobą małe mosiężne fajerki z chemicznym węglem, zapaliły je zaraz, wyliczając głosem przyciszonym korzyści tych przyrządów i powtarzając sobie wzajem rzeczy, znane od dawna.
Nareszcie przyprzężono sześć koni zamiast czterech, z powodu ciężkiej drogi, a głos z zewnątrz budy zapytał: — Czy wszyscy wsiedli?
Głos z wnętrza odpowiedział: — Tak.
Ruszono z miejsca.
Powóz posuwał się powoli, powoli, krok za krokiem. Koła zagłębiały się w śniegu; całe pudło dyliżansu skrzypiało, wydając głuchawe trzaski; zwierzęta ślizgały się, parskały i buchały parą, a ogromny bat furmana strzelał bezustannie, wirował we wszystkich kierunkach, zwijając się i rozplatając, niby cienki wąż, by od czasu do czasu spaść na krągły tułów którego z koni, który w tejże chwili prężył się do szybszego biegu.
Powoli zaczynało jednak dnieć. Lekkie płateczki, które jeden z podróżnych, rueńczyk czystej krwi, porównał był do bawełnianego deszczu, przestały prószyć. Mętne światło sączyło się po przez grube chmury, ciężkie i ciemne, potęgując jeszcze olśniewającą białość krajobrazu, z którego wyłaniał się tu i ówdzie szereg wielkich drzew, okrytych szronem, lub też chałupa w śnieżnym kapiszonie.
Podróżni w powozie z ciekawością przyglądali się wzajem w smutnej jasności tej zorzy porannej.
Całkiem w głębi na najlepszych miejscach drzemali, siedząc naprzeciw siebie, państwo Loiseau, właściciele wielkiego składu win z ulicy Grand-Pont.
Dawniej subjekt bankrutującej firmy, Loiseau odkupił od swego zrujnowanego szefa przedsiębiorstwo i zrobił na niem majątek. Po cenach bardzo niskich sprzedawał drobnym frycom prowincyonalnym wina bardzo liche, uchodząc wśród znajomych swych i przyjaciół za szczwanego lisa, prawdziwego normandczyka, pełnego podstępu i jowialności.
Jego sława chytrego wygi była tak ustalona, że gdy pewnego wieczora w prefekturze, pan Tournel, twórca bajek i piosnek, umysł zjadliwy i dowcipny, lokalna sława miasta, zaproponował paniom, które wydawały mu się nieco znudzone, partyę „Loiseau vole“[1] dowcip ten obleciał w jednej chwili salony prefekta, następ nie całe miasto, przez cały miesiąc wywołując śmiech we wszystkich zakątkach prowincyi.
Loiseau był prócz tego sławnym ze swych fars natury wszelakiej, z żartów dobrych i kiepskich; nikt też nie mógł o nim mówić, by nie dorzucić bezpośrednio: Nieoceniony jest ten Loiseau.
Był drobnego wzrostu, a nad brzuchem wzdętym, niby balon, widniała czerwona twarz w okoleniu siwiejących bokobrodów.
Żona jego, wysoka, silna, rezolutna, o wysokim głosie i szybkiej decyzyi, uosabiała po rządek i rachunkowość domu handlowego, który mąż ożywiał swą żywą ruchliwością.
Obok tych dwojga zajął miejsce, godniej się prezentujący, bo należący do klasy wyższej, pan Carré-Lamadon, osobistość ważna, handlarz wełny, właściciel trzech przędzalń, oficer Legii honorowej i członek Rady generalnej. Przez cały okres cesarstwa był przywódcą opozycyi łagodnej, jedynie w tym celu, by sobie kazać lepiej płacić za swe zbliżenie się do sprawy, którą zwalczał środkami przyzwoitymi, jak sam zwykł mawiać. Pani Carré-Lamadon, znacznie młodsza od męża, była pociechą oficerów z dobrych rodzin, przebywających w garnizonie w Rouen.
Siedziała ona naprzeciw męża, malutka, szczuplutka, ładniutka, cała zatulona we futra i łzawem okiem rozglądała się po opłakanem wnętrzu bryki.
Sąsiedzi jej, hrabiostwo Hubertowie de Bréville, nosili jedno z najstarożytniejszych i najszlachetniejszych nazwisk Normandyi. Hrabia, starszy szlachcic o bardzo arystokratycznym wyglądzie, usiłował zapomocą sztuczek toaletowych podkreślać swe podobieństwo z królem Henrykiem IV, który, jak głosiła zaszczytna dla familii legenda, pozostawał kiedyś w bardzo blízkim stosunku z jedną damą z rodu Bréville, za co małżonek jej został hrabią i gubernatorem prowincyi.
Kolega pana Carré Lamadon w Radzie generalnej, hrabia Hubert reprezentował w departamencie partyę orleanistów. Historya jego małżeństwa z córką drobnego armatora z Nantes pozostała na zawsze tajemnicą. Że jednak hrabina miała wygląd szlachetny, czyniła niezrównane honory domu, a nawet miała kiedyś być kochaną przez jednego ze synów Ludwika Filipa, więc cała szlachta oddawała jej hołdy, a salon jej pozostał pierwszym w kraju, jedynym, gdzie zachowała się stara galanterya i do którego wstęp był utrudniony.
Majątek Bréville’ów, cały w nieruchomościach, dawał, jak mówiono, pięćkroć sto tysięcy franków renty.
Te sześć osób zajmowały wnętrze powozu: przedstawiciele klasy społecznej przyzwoitej, silnej; ludzie uczciwi na stanowiskach, wyznający religię i zasady.
Dziwnym przypadkiem wszystkie kobiety umieściły się na tejsamej ławie, a hrabina miała jeszcze za sąsiadki dwie Siostry Miłosierdzia, które przesuwając różańce, mamrotały Ojcze nasz i Zdrowaśki. Jedna z nich była stara i tak oszpecona ospą, jak gdyby cały ładunek śrutu ugodził ją był prosto w twarz. Druga, bardzo źle wyglądająca, miała głowę piękną, chorowitą, a suchotniczą jej pierś paliła ta wiara namiętna, stwarzająca męczenników i jasnowidzących.
Naprzeciw dwóch zakonnic siedzieli mężczyzna kobieta, zwracający na siebie oczy wszystkich współtowarzyszy podróży.
Mężczyzna, znany ogólnie, demokrata Cordunet, był postrachem wszystkich szanujących się ludzi. Od lat dwudziestu obnosił swą ryżą brodę po wszystkich szynkach i kawiarniach demokratycznych. Z braćmi i przyjaciółmi przejadł dość piękną fortunę, odziedziczoną po ojcu, dawnym cukierniku, i niecierpliwie oczekiwał teraz Republiki, by nareszcie otrzymać miejsce dobrze zasłużone spożyciem tylu rewolucyjnych zakąsków. Czwartego września, padłszy zapewne ofiarą żartu, sądził, ze został wybrany prefekt tem, lecz gdy chciał objąć urzędowanie, pachołcy biura, którzy jedyni pozostali na swem stanowisku, nie chcieli go uznać, co zmusiło go do cofnięcia się. Pozatem dobry chłop, nieobraźliwy i usłużny, z zapałem niezrównanym zajmował się teraz zorganizowaniem obrony. Kazał kopać doły w całej okolicy Rouen, wyciąć wszystkie drzewka w lasach sąsiednich, nastawiać pułapki po wszystkich drogach, by za zbliżeniem się nieprzyjaciela, zadowolony z tych przygotowań, co szybciej cofnąć się do miasta. Teraz sądził ze bidzie użyteczniejszym w Hawrze, gdzie podobne przygotowania wydawały mu się koniecznością.
Siedząca obok niego kobieta, jedna z tak zwanego półświatka, była znaną ze swej tuszy przedwczesnej, która zjednała jej przydomek Gałki łojowej. Mała, krągła ze wszystkich stron, tłusta, jakby utuczona, o palcach pulchnych, z dołeczkami przy wszystkich zgięciach, wyglądających jak buncik krótkich kiełbasek; skórę miała świecącą i jędrną, a pierś ogromną, falującą pod suknią. Mimo to była ponętna i pociągająca swą zdrową, bujną świeżością. Twarz niby czerwone jabłko, pączek piwonii, mający się rozwinąć, a wspaniałe oczy czarne, osłonione były długiemi gęstemi rzęsami, które rzucały cień na pulchne policzki. Śliczne usta, drobne, wilgotne, jakby do pocałunków stworzone, ozdobione maleńkimi, błyszczącymi ząbkami, dopełniały całości.
Prócz tego przypisywano jej mnóstwo zalet niezrównanych.
Zaledwie ją poznano, wszczęły się wśród uczciwych kobiet szepty, a słowa „prostytutka“ i „publiczna hańba“ szeptano tak głośno, że Gałka łojowa podniosła głowę. Powiodła po swych sąsiadach spojrzeniem tak wyzywającem i dumnem, że w jednej chwili zapanowało głębokie milczenie, i wszyscy spuścili oczy, z wyjątkiem Loiseau, który ukradkiem śledził ją swemi chytremi oczkami.
Wkrótce jednak, trzy kobiety, które obecność tej dziewczyny nagle uczyniła przyjaciółkami niemal serdecznemí, znów poczęły rozmawiać. Zdawało im się, że w obecności tej sprzedającej się dziewczyny są zobowiązane zawiązać niejako związek godności kobiecej, jako że miłość legalna zawsze spogląda z góry na swą wolną siostrzycę.
Także trzej mężczyźni na widok Corduneta zbliżyli się do siebie instynktem konserwatystów i z pewnem lekceważeniem dla hołyszów poczęli mówić o sprawach pieniężnych. Hrabia Hubert wyliczał szkody wyrządzone mu przez Prusaków, straty spowodowane grabieżą bydła i żniw zmarnowanych, zapewniając przytem z gestem wielkiego pana o dziesięciomilionowej fortunie, że spustoszenia te dadzą się odczuwać zaledwie przez jeden rok. Pan Carré-Lamadon, posiadający ogromne doświadczenie w przemyśle bawełnianym, postarał się był o ulokowanie sześciukroć tysięcy franków w Anglii, sumka, na wszelki wypadek nie do pogardzenia. Zaś Loiseau urządził się w ten sposób, że intendenturze francuskiej zdołał sprzedać wszystkie wina, jakie mu pozostały w piwnicach, wobec czego rząd był mu dłużnym pokaźną sumę, którą spodziewał się podjąć w Hawrze.
Wśród tej rozmowy wszyscy trzej rzucali sobie wzajem spojrzenia szybkie i przyjazne. Mimo różnicy warunków, czuli się braćmi zjednoczonymi węzłem pieniężnym, członkami wielkiego wolno-mularskiego bractwa posiadaczy, którzy dzwonią złotem wsuwając rękę do kieszeni spodni.
Powóz posuwał się tak powoli, że do godziny dziesiątej z rana przebyto zaledwie cztery mile. Mężczyźni trzykrotnie schodzili, by iść pod górę. Zaczęto się niepokoić, gdyż śniadanie mieli spożyć w Tôtes, a tu z rozpaczą sobie uświadomili, że niepodobna będzie dojechać tam przed nocą. Wszyscy wyglądali z budy, chcąc dostrzedz po drodze jaką karczmę, gdy nagle dyliżans wpadł w zaspę śnieżną i dopiero po dwóch godzinach udało się go wydobyć.
Apetyt się potęgował, zasępiając umysły, a tu żadnej garkuchni, żadnej winiarni po drodze, gdyż zbliżanie się Prusaków i zgłodniałych wojsk francuskich wypłoszyło wszystkich właścicieli jadłodajni.
Mężczyźni rozbiegli się po żywność do przydrożnych zagród wiejskich, lecz nie znaleźli nawet chleba, gdyż nieufny wieśniak ukrył wszystkie zapasy, z obawy przed grabieżą żołnierzy którzy, nie mając co włożyć do ust, brali prze mocą, cokolwiek im wpadło pod rękę.
Około pierwszej po południu Loiseau oświadczył, że stanowczo czuje w swym żołądku dziurę ogromną. Wszyscy cierpieli taksamo od dłuższego już czasu, lecz gwałtowna potrzeba jedzenia, potęgując się z każdą chwilą, uciszyła rozmowy.
Od czasu do czasu ktoś ziewnął; niemal równocześnie znajdował naśladowcę kolejno, i każdy z nich, stosownie do swego charakteru, wychowania i pozycyí społecznej, otwierał usta hałaśliwie lub skromnie, co szybciej zasłaniając ręką ziejący otwór, z którego wychodziła para.
Gałka łojowa kilka razy się pochyliła, jakby szukając czegoś pod spodnicami. Wahała się chwilę, spojrzała na swych sąsiadów, poczem spokojnie znów się wyprostowała. Twarze wszystkich były blade i skurczone boleśnie. Loiseau zapewniał, że zapłaciłby tysiąc franków za szynkę. Żona jego uczyniła gest jakby chciała zaprotestować, lecz zaraz się uspokoiła. Sam zamiar marnotrawienia pieniędzy sprawiał jej ból do tkliwy i na tym punkcie nie uznawała nawet żartów.
— Faktem jest, że nie czuję się dobrze rzekł jakże mogłem nie pomyśleć hrabia — o zabraniu zapasów?
Każdy czynił sobie w cichości tensam wyrzut.
Cordunet miał jednakowoż manierkę pełną rumu. Zaofiarował ją, lecz spotkała go chłodna odmowa. Tylko Loiseau przyjął parę kropel, a oddając manierkę podziękował:
— Dobre to jednak, rozgrzewa i przytłumia głód.
Alkohol wprawił go w dobry humor; zaproponował towarzyszom podróży, by uczynili, jak w owej piosnce o statku, gdzie spożyto najtłuściejszego towarzysza. Ta bezpośrednia aluzya do Gałki łojowej oburzyła ludzi dobrze wych wanych. Nie odpowiedziano; jeden tylko Cordunet się uśmiechnął. Siostry Miłosierdzia przestały mamrotać różaniec i wsunąwszy ręce w obszerne swe rękawy, siedziały nieruchome, z oczyma uporczywie spuszczonemí, zapewne dziękując niebu za cierpienie, które na nie zesłało.
Nareszcie o godzinie trzeciej popołudniu gdy dyliżans znalazł się wśród nieskończonej płaszczyzny, skąd nie było widać żadnej ludzkiej osady, Gałka łojowa, schyliwszy się szybko, wydobyła z pod ławeczki duży kosz, nakryty białą serwetą.
Wyjęła z niego przedewszystkiem talerzyk fajansowy, mały srebrny kubek, następnie dużą wazę, w której całe dwa kurczaki, rozkrojone na porcye, spoczywały w zastygłym sosie. Z kosza wyglądały jeszcze inne dobre rzeczy, pasztety, owoce, łakocie, jednem słowem zapasy, przygotowane na trzydniową podróż, by nie tknąć niczego z przydrożnych garkuchni. Cztery długie szyje flaszek wyglądały z pośród pakietów żywności. Gałka łojowa wydobyła skrzydełko kurczęcia i delikatnie poczęła je zajadać z bułeczką, zwaną w Normandyi „regence“.
Wszystkie spojrzenia skierowały się ku niej. W miarę, jak rozpościerała się woń jadła, łechcąc nozdrza, do ust napływała ślinka, a bolesny skurcz zaciskał szczęki. Równocześnie pogarda dam dla tej dziewczyny dosięgła najwyższego punktu, przechodząc niemal w chęć zamordowania jej i zrzucenia z bryki w śnieg, wraz z kubkiem, koszykiem i zapasami.
Loiseau jednak pożerał oczyma wazę z kurczakami.
— Dalibóg, pani była przezorniejsza od nas. Są ludzie, którzy o wszystkiem pamiętają.
Zwróciła ku niemu głowę:
— Jeśli pan sobie życzy, to proszę. Nie przyjemnie tak pościć od rana.
Skłonił się:
— Istotnie, szczerze mówiąc, nie mogę odmówić. Niepodobna już dłużej wytrzymać. Na wojnie jak na wojnie, czyż nie?
I powiódłszy wokół spojrzeniem, dodał:
— W chwilach jak ta, człowiek jest zadowolony, że spotyka kogoś, mogącego mu wyświadczyć grzeczność.
Rozłożył dziennik, by nie poplamić spodni, í końcem noża, stale ulokowanego w kieszeni, wydobył z wazy udo kurczęcia, okryte szkliwem zastygłego sosu, poczem zaczął żuć z zadowoleniem tak widocznem, że z piersi towarzyszy podróży wyrwało się jedno głębokie westchnienie męki.
Gałka łojowa jednak głosem łagodnym i po kornym zaproponowała Siostrom Miłosierdzia, by skorzystały z jej zapasów. Natychmiast zgodziły się obydwie, i nie podnosząc oczu, poczęły jeść bardzo szybko, wybąkawszy podziękowania. Cordunet również nie odmówił zaproszeniu sąsiadki i wraz z zakonnicami utworzono rodzaj stolika, rozłożywszy na kolanach dzienniki.
Usta otwierały się i zamykały bezustannie, pochłaniając, żując, połykając łakomie. Loiseau w swym kącie pracował zawzięcie, cichym głosem namawiając żonę, by go naśladowała. Długo się opierała, lecz po bolesnym skurczu, szarpiącym jej wnętrzności, uległa. Wówczas małżonek, zaokrąglając rozpoczęty frazes, zwrócił się do „czarującej towarzyszki“, czy nie zechce odstąpić kawałeczka kurczęcia jego żonie.
— Ależ naturalnie! — odparła z przyjemnym uśmiechem Gałka łojowa, podsuwając wazę.
Po otworzeniu pierwszej butelki Bordeaux, nastała chwila przykrego zaambarasowania, gdyż jeden tylko był kubek. Podawano go sobie kolejką, wycierając troskliwie przed każdorazowem napełnieniem. Tylko Cordunet, zapewne przez rycerskość, przyłożył usta do mokrego brzeżka, którego dopiero co dotknęły usta sąsiadki.
W otoczeniu tych ludzi jedzących, drażnieni wonią potraw, hrabiostwo de Bréville, jak również państwo Carré-Lamadon znosili tę mękę straszliwą, która zachowała nazwę męki Tantala. Nagle młoda żona przemysłowca wydała westchnienie, zwracając na siebie wszystkie spojrzenia. Kobieta była biała jak śnieg przydrożny; oczy miała przymknięte, głowę pochyloną: zemdlała. Mąż zrozpaczony błagał o pomoc. Wszyscy jednak utracili przytomność umysłu, z wyjątkiem starszej zakonnicy, która podtrzymując głowę zemdlonej, wcisnęła jej do ust kubek Gałki łojowej i wsączyła parę kropli wina. Piękna kobietka poruszyła się, rozwarła oczy i uśmiechając się, omdlewającym głosem oświadczyła, że jej już lepiej. Zakonnica jednak z obawy, by powtórnie nie zemdlała, zmusiła ją do wypicia pełnego kieliszka wina, mówiąc:
— To z głodu, nic innego.
Wówczas Gałka łojowa zarumieniona i zmieszana, zwróciła się do czworga poszczących jeszcze towarzyszy podróży, mamrocząc:
— Mój Boże, gdybym śmiała państwu zaofiarować...
Umilkła, strwożona, czy nie powiedziała za wiele. Lecz Loiseau zabrał głos:
— Dalibóg, w podobnych wypadkach jesteśmy wszyscy braćmi i powinniśmy się wzajem wspomagać. Moje panie nie róbcież teraz u licha ceremonii! Zgódźcie się! Alboż wiemy, czy wogóle znajdziemy dziś jakiś nocleg? Jeśli pojedziemy w tem tempie, co dotychczas, to ujrzymy Tôtes najwcześniej jutro w południe.
Wahano się. Nikt nie śmiał wziąć na siebie odpowiedzialności przyzwolenia.
Rozstrzygnął nareszcie hrabia. Zwracając się do grubej dziewczyny, ciągle jeszcze zmieszanej, wielkopańskim swym tonem oświadczył:
— Pani, przyjmujemy z wdzięcznością.
Tylko pierwszy krok był tak trudny do zrobienia. Raz jednak przekroczywszy Rubikon, z zapałem zabrano się do roboty. Kosz opróżnił się szybko. Był w nim jeszcze pasztet wątrobiany, małe paszteciki, kawał wędzonego ozora, gruszki z Cressane, miodownik z Pont l’Évêque, deser i słoik kiszonych korniszonów z cebulką i octem, gdyż Gałka łojowa, jak wszystkie kobiety, lubiła ostre przyprawy.
Niepodobna było zjadać zapasów tej dziewczyny, nie mówiąc z nią. Zaczęto więc rozmowę, początkowo z wielką rezerwą, lecz widząc, że zachowuje się bardzo poprawnie, ożywiano się powoli. Hrabina i paní Carré-Lamadon, posiadając wiele taktu towarzyskiego, zachowywały się wobec niej z uprzejmym wdziękiem. Zwłaszcza hrabina miała ów sympatyczny dar bardzo wielkich dam zniżania się do otoczenia, a w przeświadczeniu, że żadne zetknięcie jej splamić nie zdoła, była dla Gałki łojowej wprost czarującą. Natomiast gruba pani Loiseau o manierach żandarma, pozostała szorstką od początku do końca. Mówiła mało, jedząc zato bez wytchnienia.
Oczywista, rozmawiano o wojnie. Opowiadano sobie potworne czyny Prusaków i cuda bohaterstwa Francuzów, a wszyscy ci uciekinierzy oddawali hołd tym dzielnym, co pozostawali. Szybko rozmowa skierowała się na przeżycia osobiste, a Gałka łojowa z szczerem przejęciem i żywością słowa, właściwą niekiedy takim dziewczętom, gdy chodzi o wyrażenie osobistych ich wzruszeń, opowiadała, dlaczego opuściła Rouen:
— Z początku myślałam, że będę mogła zostać mówiła. Zaopatrzyłam się w zapasy na długi czas i sądziłam, że lepiej już żywić kilku żołnierzy, niż wyjeżdżać niewiadomo dokąd. Gdy jednak ich zobaczyłam, tych Prusaków, nie mogłam już wytrzymać! Żółć we mnie pękała od złości i cały dzień płakać musiałam ze wstydu. Ach! gdybym ja była mężczyzną! Widziałam ich z okna, tych wieprzów opasłych w pikielhaubach, a moja pokojówka musiała mnie trzymać za ręce, bo inaczej byłabym któremu łeb roztrzaskała jakim sprzętem. Gdy później przyszli się do mnie zakwaterować, chwyciłam pierwszego z nich za gardziel. Nie trudniej zdusić takiego niż innego człowieka! I byłabym go uśmierciła na miejscu, gdyby mnie za włosy nie byli wywlekli z pokoju. Musiałam się później ukrywać. Wreszcie korzystając z nadarzającej się sposobności, wyjechałam i oto tu jestem.
— Gorąco jej winszowano. Urosła nagle w oczach swych współtowarzyszy, którzy nie okazali byli takiej zaciekłości, a Cordunet, słuchając jej opowiadania, uśmiechał się życzliwie, z namaszczeniem apostoła, niby kapłan, słuchający kornych hymnów na cześć Boga; albowiem długobrodzi demokraci zmonopolizowali dla siebie patryotyzm, podobnie jak kler religię.
Z kolei począł on sam mówić tonem doktrynerskim, rzucając szumnymi frazesami, wziętymi żywcem z proklamacyi, co dnia rozlepianych na murach, a zakończył z ogromnym patosem, druzgocąc literalnie tego „gałgana Ba dinquet’a“.
— Ale Gałka łojowa natychmiast się oburzyła, ponieważ była bonapartystką. Poczerwieniała jak piwonia i jąkając się z gniewu, zawołała:
— Szkoda, że którego z was nie widziałam na jego miejscu. Ach, to byłaby dopiero piękna historya, no! Przecież wy zdradziliście tego człowieka! Nie pozostanie już chyba nic innego jak uciekać z Francyi, jeśli takie zuchy, jak wy, dojdą do rządów!
Cordunet niewzruszony, zachował swój uśmiech lekceważącej pobłażliwości, lecz czuć było, że rychło nastąpią słowa obelżywe, gdy hrabia wmieszał się w sprawę, nie bez trudu uspakajając wzburzoną dziewczynę stanowczem oświadczeniem, że wszystkie poglądy szczere zasługują na szacunek. Natomiast hrabina i żona fabrykanta, żywiąc w duszy ową bezwiedną nienawiść, jaką ludzie dobrego towarzystwa czują do republiki, a instynktowną sympatyą kobiet otaczając wszelkie rządy oparte na szabli i despotyzmie, mimowoli uczuły się pociągnięte do tej prostytutki, której uczucia tak bardzo podobne były do ich własnych.
Kosz się opróżnił. W dziesięć osób dokonano tego z łatwością, żałując tylko, że nie był większy. Rozmowa toczyła się jeszcze przez chwilę, jakkolwiek po spożyciu zapasów, stała się nieco chłodniejszą.
Noc zapadła, mrok potęgował się z każdą chwilą, a zimno, dotkliwsze w chwilach trawienia, dreszczem wstrząsało Gałką łojową, mimo grubej warstwy tłuszczu. Wówczas hrabina de Bréville zaofiarowała jej fajerkę, kilkakrotnie w ciągu dnia napełnianą świeżym węglem, a dziewczyna przyjęła natychmiast, gdyż miała nogi całkiem zlodowaciałe, Panie Carré-Lamadon i Loiseau odstąpiły swe fajerki dwom zakonnicom.
Furman zapalił latarnie. Jasny ich blask oświetlił obłok pary unoszącej się nad spoconymi grzbietami koni, oraz leżący po obu stronach drogi śnieg, który w migotliwem świetle latarni zdawał się umykać wstecz.
W budzie dyliżansu było już zupełnie ciemno, lecz nagle powstał jakiś ruch między Cordunetem a Gałką łojową, a Loiseau, którego oczy przenikały mrok, dostrzegł, jak długobrody mężczyzna szybko odskoczył, jak gdyby w milczeniu otrzymał był potężnego kułaka.
W oddali zaczęły migotać światełka. Zbliżano się do Tôtes. Jazda trwała jedenaście godzin, a wliczając czterokrotny wypoczynek, podczas którego konie zjadły trochę owsa i odsapnęły, podróż zajęła godzin czternaście. Stanąwszy nareszcie u celu, dyliżans zatrzymał się przed oberżą, zwaną l’Hôtel du Commerce.
Otworzono drzwiczki! Dźwięk dobrze znany dreszczem wstrząsnął wszystkich podróżnych: brzęk szabli po bruku. Równocześnie rozległo się jakieś niemieckie wołanie.
Pomimo, że dyliżans się zatrzymał, podróżni nie wychodzili, jak gdyby się obawiali, że zaraz na wstępie zostaną zamordowani. Wtem ukazał się furman z latarką w ręku, która nagle oświetliła wnętrze budy padając na dwa szeregi twarzy przerażonych, o rozwartych ustach i źrenicach nadmiernie rozszerzonych zdumieniem i lękiem.
Obok furmana stał w pełnem świetle oficer niemiecki, wysoki, nadmiernie smukły, młody blondyn, ściśnięty swym uniformem, jak wysznurowana dziewczyna; na bakier włożony płaski, błyszczący kaszkiet czynił go podobnym do strzelca jakiegoś angielskiego hotelu. Ogromny wąs o dwóch długich końcach, zwężając się coraz bardziej i zakończony po obu stronach jednym jedynym włosem, tak cienkim, że nie widać było końca, zdawał się ciężyć na końcach ust i obciągać policzek, bróżdżąc fałd pionowy wzdłuż warg.
Alzacką francuzczyzną wezwał podróżnych, by wysiedli, mówiąc tonem szorstkim:
— Panowie i panie, proszę wysiąść.
Pierwsze usłuchały Siostry Miłosierdzia, z uległością zakonnic, przywykłych do spełniania rozkazów czyniąc zadość wezwaniu Prusaka. Za niemi ukazała się para hrabiowska, dalej fabrykant ze swą żoną, następnie Loiseau, pchający przed sobą swą grubą połowicę. Stawiając nogę na stopniu, rzekł do oficera: Dzień dobry panu! powodowany raczej ostrożnością niż uprzejmością. Oficer rzucił mu zuchwałe spojrzenie człowieka, czującego się wszechwładnym, nie odwzajemniając ukłonu.
Gałka łojowa i Cordunet, jakkolwiek naj bliżsi drzwiczek, wyszli ostatni, poważni i wyniośli wobec nieprzyjaciela.
Grubaska starała się opanować i być spokojną; demokrata tragicznym ruchem ręki nieco drżącej szarpał swą długą rudawą brodę. Usiłowali zachować godność, rozumiejąc, że w podobnych chwilach każdy reprezentuje poniekąd całą ojczyznę. Oboje byli w równej mierze oburzení uległością współtowarzyszy podróży, to też Gałka łojowa starała się okazać dumniejszą, niż jej towarzyszki, kobiety uczciwe on zaś doskonale sobie uświadamiał, iż zachowaniem swem musi dać wyraz swej polityki oporu, za początkowanej zrywaniem dróg.
Podróżni weszli do obszernej kuchni oberży, a Niemiec, zażądawszy paszportu, podpisanego przez naczelnego jenerała, odczytywał wpisane tam nazwiska, zawód i stan każdego z podróżnych, dokładnie się wszystkim przyglądając í porównując rysopisy z poszczególnemi osobami.
Wreszcie oświadczył szorstko: Dobrze, i zniknął.
Odetchnęli. Wszyscy czuli jeszcze głód i zamówili wieczerzę. Należało poczekać na nią pół godziny, a gdy dwie kelnerki zdawały się krzątać koło przygotowania posiłku, podróżni poszli oglądać swe pokoje. Wszystkie były obok siebie w drugim korytarzu, zakończonym szklanemi drzwiami, na których widniało zero.
Zamierzano właśnie siąść do stołu, gdy zjawił się gospodarz oberży we własnej osobie. Dawniej handlarz koni, gruby astmatyk, któremu ustawicznie w gardle świszczało, charczało i syczało, odziedziczył po ojcu swym nazwisko: Follenvie.
Zapytał:
— Panna Elżbieta Rousset?
Gałka łojowa drgnęła i odwróciła się:
— To ja.
— Oficer pruski chce się natychmiast z panią rozmówić.
— Ze mną?
— Tak, jeśli pani jest panną Elżbietą Rousset.
Zmieszała się nieco, lecz po chwili zastanowienia oświadczyła stanowczo:
— Być może, lecz nie pójdę.
Wszczął się ruch ogólny; każdy komentował i starał się odgadnąć przyczynę tego rozkazu. Hrabia przystąpił do grubaski i rzekł:
— Postępuje pani niesłusznie, bo odmowa ta może pociągnąć za sobą rozmaite przykrości i to nietylko dla pani, lecz dla wszystkich towarzyszy podróży. Nie należy się nigdy sprzeciwiać tym co posiadają władzę. Zresztą nie grozi tu żadne niebezpieczeństwo; najprawdopodobniej chodzi o uzupełnienie jakiejś drobnej formalności przeoczonej.
Wszyscy byli zdania hrabiego i prosili, naglili, zaklinali, aż zdołali ją nakłonić. Obawiali się bowiem, by taki upór nie sprowadził na nich nieprzyjemności. Wreszcie oświadczyła:
— Ostatecznie zrobię to ze względu na państwo, tylko dlatego!
Hrabina ujęła ją za rękę:
— A my pani dziękujemy.
Wyszła. Pozostali czekali na nią z wieczerzą.
Każdy z osobna żałował, że nie on został wezwany zamiast tej gwałtownej, szorstkiej dziewczyny i w myśli układał sobie gładkie frazesy, na wypadek gdyby sam został kolejno wezwany.
Wszelako po dziesięciu minutach Gałka łojowa, ciężko dysząc, zrozpaczona, czerwona, jakby się miała udusić, wróciła do izby, ma mrocząc: Łajdak! Łajdak!
Wszyscy pragnęli się dowiedzieć, co się stało, lecz Gałka łojowa milczała, a na nalegania hrabiego odparła z godnością: — To pana nie obchodzi, nie mogę powiedzieć.
Zabrano się przeto do sporej wazy, z której rozchodziła się woń kapusty. Mimo niedawnej przygody, wieczerza minęła wesoło. Jabłecznik, ze względów oszczędnościowych zamówiony przez Loiseau i zakonnice, był wcale dobry. Reszta towarzystwa zażądała wina, Cordunet piwa. Miał on specyalny sposób otwierania butelki, nalewania płynu z pianą do pochylonej szklanki, by mu się dokładnie przyjrzeć, po czem ustawiał szklankę między lampą a okiem, rozkoszując się kolorem napoju. Gdy wychylał szklankę, potężna jego broda, która przybrała kolor ulubionego napoju, zdawała się drżeć z rozkoszy; patrzył z ukosa, by ani na sekundę nie stracić z oczu kufla, a wyraz twarzy zdawał się świadczyć, że Cordunet spełnia jedyną czynność, dla której wogóle istnieje. Rzecby można, że w duszy jego dokonywa się, zbliżenie niejako zlanie dwóch potężnych namiętności, wypełniających całe jego życie: piwa i rewolucyi. A istotnie, nie byłby w stanie rozkoszować się jednem, nie myśląc równocześnie o drugiem.
Państwo Follenvie zajęli miejsca u tegosamego stołu. Mężczyzna sapał jak mocno rozpalona lokomotywa, a pierś jego dysząc straszliwie, nie pozwalała mu mówić podczas jedzenia; za to żonie nie zamykały się usta. Odświeżała wszystkie swe wrażenia od chwili przybycia Prusaków, opowiadając dokładnie, co robili, co mówili, przeklinając ich z głębi duszy, po pierwsze, że kosztowali ją zbyt drogo, a powtóre, że miała przy wojsku dwóch synów. Przedewszystkiem zwracała się do hrabiny, uszczęśliwiona, że może rozmawiać z arystokratką.
Po chwili zniżyła głos, przechodząc do kwestyi drażliwych, a mąż, przerywając jej od czasu do czasu, powtarzał:
— Wolałabyś milczeć, paní Follenvie.
Ona jednak, nie zwracając na niego uwagi mówiła dalej:
— Tak, pani hrabino, toż oni nic nie jedzą tylko wieprzowinę z kartoflami i kartofle z wieprzowiną. Gdyby przynajmniej byli czyści. Broń Boże! Zapaskudzają, z przeproszeniem, wszystko, czego tylko tkną. A dopiero popatrzeć na nich, jak się ćwiczą, całemi godzinami i dniami; wszyscy gromadzą się na polu i dalej-że naprzód, w tył, w prawo, w lewo. Gdyby przy najmniej uprawiali ziemię w swym kraju lub pracowali na ulicy! Gdzież tam! Powiadam jaśnie pani, że żołnierze to poprostu darmozjady, a biedacy muszą ich żywić, aby się nauczyli dobrze mordować! Ja jestem, coprawda starą kobietą bez wykształcenia, ale gdy tak na nich patrzę, jak się męczą i dreptają od rana do wieczora, to muszę sobie zadawać pytanie: Tylu jest ludzi pracujących nad użytecznymi wynalazkami, czyż muszą być i tacy, co dręczą siebie samych, by szkodzić innym? Bo czyż to nie podłość zabijać ludzi, bez względu na to, czy są Prusakami, Anglikami, Polakami, czy Francuzami? Jeśli się człowiek mści za swą krzywdę, to się nazywa występkiem, za który wymierzają karę; ale jak się naszych synów wystrzeliwa jak leśną zwierzynę, to uważają to za zasługę i ordery dają tym co najwięcej krwi przelali! Nie, tego ja już nie zrozumiem nigdy w życiu!
Zabrał głos Cordunet:
— Wojna jest barbarzyństwem, gdy się napada spokojnego sąsiada, ale w obronie ojczyzny staje się świętym obowiązkiem.
Stara kobieta zwiesiła głowę:
— Tak, gdy chodzi o obronę, to co innego, ale czy nie należałoby raczej pozabijać wszystkich królów, którzy sobie urządzają wojny dla własnej przyjemności?
Cordunet z błyskiem w oczach zawołał:
— Brawo, towarzyszko!
Pan Carré-Lamadon głęboko się zamyślił. Mimo entuzyazmu dla świetnych wodzów, musiał uznać zdrowy rozum tej wieśniaczki i w myśli obliczał, ile mienia przysporzyć mogłyby krajowi te wszystkie ramiona bezczynne, więc szkodę przynoszące, te siły bezużyteczne, które możnaby zatrudnić przy wielkich przedsiębiorstwach przemysłowych, wymagających pracy wieków.
Loiseau natomiast wstał od stołu i rozmawiał z oberżystą. Gruby astmatyk śmiał się, kaszlał, pluł; wielki jego brzuch podskakiwał, gdy tamten sypał swymi dowcipami, a skończyło się na zakupnie sześciu beczek Bordeaux na najbliższą wiosnę gdy Prusacy pójdą precz.
Natychmiast po wieczerzy wymęczeni podróżni udali się na spoczynek.
Loiseau jednak, który poczynił już był swe spostrzeżenia, czekał, aż małżonka ułoży się w łóżku, poczem przez dziurkę od klucza zaczął nadsłuchiwać i podglądać, by zwęszyć tak zwane przezeń „tajemnice korytarza“.
Po upływie mniej więcej godziny, usłyszał szelest, a zbliżywszy nos do dziurki od klucza, ujrzał Gałkę łojową, jeszcze pulchniej wyglądającą w szlafroczku z błękitnego kaszmiru, przybranego białemi koronkami. Z lichtarzem w ręku zmierzała w kierunku szklanych drzwi, na których widniało zero. Wtem otworzyły się drzwi jednego pokoju, a gdy po kilku minutach Gałka łojowa znów ukazała się z lichtarzem w ręku, Cordunet bez kamizelki i surduta przystąpił do niej. Mówili cicho, następnie przystanęli. Kobieta zdawała się energicznie bronić wstępu do swego pokoju. Na nieszczęście Loiseau nie mógł do słyszeć, co mówiła, po chwili jednak, gdy zaczęli mówić głośniej, podchwycił kilka urywków.
Cordunet nalegał gwałtownie, mówiąc:
— Ach, głupstwo! Co to panią obchodzi?
Ona wzburzona odparła:
— Nie, mój drogi. Są chwile, kiedy się czegoś podobnego nie robi, a tu byłoby to poprostu hańbą.
Widocznie jej nie rozumiał i żądał wyjaśnienia. Wówczas rozgniewała się na dobre i podniesionym już głosem zawołała:
— Dlaczego? Jeszcze pan nie rozumiesz? Gdy Prusacy są w domu, może nawet w sąsiedním pokoju.
Zamilkł. Ta patryotyczna wstydliwość publicznej dziewki, nie pozwalającej się pieścić ze względu na blizkość nieprzyjaciela, rozbudziła widocznie w jego sercu słabnącą godność, gdyż zadowoliwszy się tylko pocałunkiem, na palcach wrócił do swego pokoju.
Podniecony Loiseau odskoczył od drzwi, jednym susem znalazł się koło łóżka, włożył szlafmyckę, podniósł kołdrę, pod którą spoczywała potężna masa jego połowicy, i zbudziwszy ją pocałunkiem, szepnął:
— Kochasz mnie, duszyczko?
Milczenie zaległo teraz cały dom. Rychło jednak, niewiadomo gdzie, w piwnicy, czy na strychu, rozległo się potężne charczenie, jednostajne, miarowe, dźwięk głuchy, a przeciągły, niby drżenie kotła pod naciskiem pary: pan Follenvie zasnął.
Postanowiwszy wyjechać nazajutrz o ósmej, wszyscy podróżni wczesnym rankiem zeszli się w kuchni; tymczasem omnibus, na którym wznosiła się cała sterta śniegu, stał samotny na podwórzu, bez koni i woźnicy. Napróżno szukano tego ostatniego w stajni, na strychu i w wozowni. Ostatecznie mężczyźni postanowili prze szukać sąsiedztwo i ruszyli w drogę. Niebawem znaleźli się na rynku, z kościołem w głębi i dwoma szeregami nízkich domów, w których do strzegli pruskich żołnierzy. Pierwszy, którego ujrzeli, skrobał kartofle. Drugi, nieco dalej, czyścił izbę fryzyera. Inny, z olbrzymim zarostem, osłaniającym mu całą twarz, tulił rozpłakanego dzieciaka, kołysząc go na kolanach, zaś grube wieśniaczki, których mężowie służyli w wojsku, gestami wskazywały posłusznym swym zwycięzcom, co mają robić: rąbać drwa, gotować zupę, mleć kawę. Jeden z nich prał nawet bieliznę swej gospodyni, staruszki sędziwej, zupełnie już niezdolnej do pracy.
Hrabia, zdumiony tym widokiem, zażądał wyjaśnienia od kościelnego, wychodzącego wła nie z plebanii. Stary szczur kościelny odparł:
— Och, to wcale nieźli ludzie. Powiadają, że to nawet nie Prusacy. Ci pochodzą z dalszych okolic, nie wiem dokładnie skąd. Pozostawili w domu żony i dzieci, a ta wojna wcale im nie sprawia przyjemności. Jestem pewny, że tam w ich kraju taksamo opłakują mężczyzn, którzy ruszyli w pole i takasama nędza u nich, jak u nas. Tu przynajmniej nie możemy się na razie tak bardzo uskarżać, bo żołnierze nie robią żadnej krzywdy, a pracują jakby u siebie w domu. Bo widzi pan, biedni ludzie muszą sobie wzajem pomagać... Wojnę prowadzą tylko bogaci.
Cordunet, oburzony zażyłością zwycięzców i zwyciężonych, wolał wrócić do oberży. Loiseau miał temat do dowcipkowania.
— Wnoszą trochę życia do budy.
Pan Carré-Lamadon oświadczył sentencyonalnie:
— Starają się naprawić zło popełnione.
Woźnicy jednak nie było. Nareszcie odkryli go w kawiarni wiejskiej; siedział przy stole z ordynansem pruskiego oficera. Hrabia zwrócił się doń:
— Wszak otrzymaliście rozkaz zaprzężenia o ósmej?
— No tak, ale później wydano rozkaz inny.
— Jaki?
— Bym wcale nie zaprzęgał.
— Kto wydał taki rozkaz?
— No, któżby? Pruski komendant.
— Czemu? Tego ja nie wiem. Niech go pan za pyta. Zakazano mi zaprzęgać, więc nie zaprzęgam i koniec.
— Czy sam wydał to polecenie?
— Nie, kazał powiedzieć przez gospodarza.
— Kiedy?
— Wczoraj wieczór, gdy kładłem się spać.
Trzej mężczyźni wrócili do hotelu, mocno zaniepokojeni.
Chcieli się przedewszystkiem rozmówić z panem Follenvie lecz służąca oświadczyła, że z powodu astmy gospodarz nie wstaje nigdy przed dziesiątą. Wyraźnie nawet zakazał budzić się wcześniej, chyba w razie pożaru.
Postanowiono przeto zwrócić się do oficera, lecz okazało się to niepodobieństwem, bo jakkolwiek mieszkał w tej samej oberży, jeden tylko pan Follenvie był upoważniony do porozumiewania się z nim w sprawach prywatnych. Nie pozostawało nic innego, jak czekać. Kobiety wróciły do swych pokojów i zajęły się rozmaitemi błahostkami.
Cordunet usadowił się wygodnie w kuchni koło ogniska, na którem buchał płomień. Kazał sobie tu ustawić stoliczek z kawiarni i podać kufel piwa, poczem wydobył fajkę, wśród demokratów zażywającą niemal takiego szacunku, jak on sam, jak gdyby służąc Cordunetowi, temsamem służyła była ojczyźnie. Była to wspaniała fajka z morskiej pianki, bajecznie zadymiona, czarna jak zęby jej właściciela, lecz wonna, pięknego kształtu, błyszcząca, zawsze pod ręką i uzupełniająca niemal jego fizyognomię. Siedział tak bez ruchu, z oczyma utkwionemi w płomieniu ogniska, to znów w pianie wieńczącej jego kufel, a po każdorazowym łyku, z zadowoleniem wsuwał swe długie, chude palce do swych długich tłustych włosów, oblizując pianę, która osiadła na wąsach.
Loiseau pod pretekstem rozgrzania nóg, wyszedł do miasta zdobywać odbiorców na swe wino. Hrabia i fabrykant rozmawiali o polityce, przepowiadając przyszłość Francyi. Jeden pokładał nadzieję w Orleanach, drugi w nieznanym jakimś zbawcy, bohaterze który zjawi się w chwili ostatecznej rozpaczy: drugi Du Guesclin, lub Joanna d’Arc? czy może nowy Napoleon I.? Ach! gdyby syn cesarza książę nie był tak młody! Cordunet, słuchając tych rozmów, uśmiechał się z miną człowieka, któremu historya odsłoniła przyszłe swe karty. Fajka jego zadymiła już całą kuchnię.
Z uderzeniem dziesiątej zjawił się pan Follenvie. Natychmiast zwrócono się doń z pytaniami, lecz on nie mógł nic powiedzieć, nic wyjaśnić, a tylko dwa, trzy razy powtórzył tesame słowa: Oficer powiedział mi co następuje: „Panie Follenvie, nie pozwolisz pan założyć koni do dyliżansu tych podróżnych. Nie chcę by wyjechali bez mego rozkazu. Słyszałeś pan. To wystarczy“.
Postanowiono przeto rozmówić się z oficerem. Hrabia posłał mu swój bilet, na którym pan Carré-Lamadon wypisał swe nazwisko wraz ze wszystkimi swymi tytułami. Prusak odpowiedział, że przyjmie ich po śniadaniu, to znaczy koło pierwszej.
Damy znów się pojawiły w kuchni i mimo zaniepokojenia posilono się trochę. Gałka łojowa wyglądała na chorą i silnie zirytowaną.
Właśnie kończono kawę, gdy ordynans zawezwał panów.
Przyłączył się do nich Loiseau; gdy jednak zwrócili się do Cordunet’a, by również poszedł z nimi, dla nadania większej powagi całemu aktowi, demokrata dumnie oświadczył, że nie zamierza nawiązywać jakichkolwiek stosunków z Niemcami, i zająwszy dawne miejsce przy kominku, kazał sobie podać nową szklanicę piwa.
Trzej panowie wyszli, a ordynans zaprowadził ich do najładniejszego pokoju oberży, gdzie przyjął ich oficer. Rozparty w fotelu, nogi opierając na kominku, palił długą fajkę porcelanową, przybrany w jaskrawy szlafrok, który zabrał prawdopodobnie z opuszczonego domu jakiegoś obywatela, nie odznaczającego się gustem zbyt wybrednym. Nie ruszył się, gdy weszli, nie skłonił się, nawet nie spojrzał na nich. Wspaniały przykład brutalności, właściwej zwycięzkim żołdakom.
Po upływie kilku minut spytał wreszcie:
— Czego panowie chcecie?
Hrabia zabrał głos: — Panie, chcemy wyjechać.
— Nie.
— Czy wolno mi spytać dlaczego?
— Bo nie chcę.
— Śmiem najuprzejmiej zwrócić uwagę, że pański główno-dowodzący jenerał pozwolił nam wyjechać do Dieppe; a sądzę, że nie uczyniliśmy nic takiego, co mogłoby spowodować zakaz tak surowy.
— Nie chcę... oto wszystko... Panowie mogą już odejść.
Wszyscy trzej skłonili się i wyszli.
Popołudnie spędzono w przygnębieniu. Nie rozumiejąc absolutnie kaprysu Niemca, czyniono przypuszczenia najbardziej niepokojące. Wszyscy zostali w kuchni, bezustannie omawiając tęsamą sprawę i wpadając na pomysły coraz bardziej nieprawdopodobne. Może chciano ich zatrzymać jako zakładników? w jakim jednak celu? A może postanowiono ich uwięzić, lub żądać wysokiego okupu? Ta myśl przejmowała ich trwogą paniczną. Najbogatsi byli najbardziej przerażeni i w myśli widzieli już, jak w obronie życia muszą pchać wory złota w ręce tego bezczelnego żołdaka. Łamali sobie głowę nad wyszukaniem odpowiednich wykrętów, aby tylko zataić bogactwa, i podać się za ludzi biednych, bardzo biednych. Loiseau odpiął łańcuszek od zegarka i schował go do kieszeni. Zapadający mrok spotęgował ich obawy. Zapalono lampę, a ponieważ do obiadu mieli jeszcze dwie godziny, pani Loiseau zaproponowała partyę trente et un. Trzeba się przecież jakoś rozerwać. Nawet Cordunet, odłożywszy z grzeczności swą fajkę, wziął udział w grze.
Hrabia pomieszał karty — rozdał i oto Gałka łojowa odrazu miała trzydzieści jeden. Niebawem gra tak zajęła umysły, że zapomniano o niedawnych obawach. Cordunet jednak zauważył, że małżeństwo Loiseau zaczyna szachrować.
Siadano właśnie do stołu, gdy zjawił się pan Follenvie i zaflegmionym swym głosem obwieścił:
— Oficer pruski zapytuje pannę Elżbietę Rousset, czy nie zmieniła jeszcze swego zdania.
Gałka łojowa znieruchomiała i zbladła; nagle oblała się szkarłatnym rumieńcem wpadła w taką złość, że nie mogła wymówić słowa. Nareszcie wybuchła:
— Powiedz pan temu łajdakowi, temu dudkowi, tej świni pruskiej, że nigdy się nie zgodzę. Słyszałeś pan, nigdy, nigdy, nigdy!
Gruby gospodarz wyszedł. Wówczas całe towarzystwo otoczywszy ją, poczęło się dopytywać, nalegać by odsłoniła tajemnicę, widocznie pozostającą w związku z jej bytnością u oficera. Z początku się opierała, lecz wkrótce w uniesieniu rozpaczy wykrzyknęła:
— Czego chce? Czego on chce? Chce ze mną spać!
Nikt nie czuł się dotknięty dosadnem wyrażeniem, tak głęboko byli wszyscy oburzeni bezczelnością Prusaka. Cordunet trzasnął swą szklanicą w stół, że się rozbiła. Powstał jeden krzyk oburzenia, jeden poryw gniewu przeciw temu podłemu żołdakowi, uczucie buntu zjednoczyło wszystkich obecnych, jak gdyby każdy z osobna miał złożyć część ofiary, żądanej od tej kobiety. Hrabia oświadczył z obrzydzeniem, że ludzie ci zachowują się jak dawni barbarzyńcy. Zwłaszcza kobiety okazywały Gałce łojowej gorące i serdeczne współczucie. Siostry Miłosierdzia, ukazujące się tylko w porze jedzenia, spuściły głowy i milczały.
Niemniej, gdy pierwsze wzburzenie minęło, towarzystwo zasiadło do obiadu. Mówiono mało: rozmyślano.
Panie wcześnie udały się na spoczynek, zaś mężczyźni paląc zasiedli do partyi ecarté, zaprosiwszy do niej także pana Follenvie, którego w zręczny sposób postanowili wybadać, jakimi środkami możnaby złamać upór oficera. Ten jednakowoż, zajęty wyłącznie swemi kartami, nie słyszał, co doń mówiono, nie odpowiadał, ustawicznie tylko powtarzając: „Grajcież panowie, grajcież“. Uwaga jego była wytężona do tego stopnia, że chwilami zapominał odpluć flegmę, która mu następnie charczała w gardle. Z świszczących jego płuc wydobywała się cała gama astmatyczna, od tonów głębokich, poważnych, do wysokich, piskliwych głosów kogutka, próbującego piać.
Nie chciał porzucić kart nawet na wezwanie żony, upadającej ze znużenia. Sama przeto udała się na spoczynek, jako że spełniając czynności dzienne, wstawała ze wschodem słońca, gdy mąż nadawał się raczej do służby wieczornej, zawsze gotów spędzić noc w towarzystwie przyjaciół. Krzyknął na nią:
— Przygotuj tylko moje lekarstwo! — i znów zabrał się do kart. Przekonawszy się, że z pana Follenvie nie da się nic wydobyć, panowie oświadczyli, że czas odejść i wszyscy udali się na spoczynek.
Nazajutrz wstali dość wcześnie, z nieokreśloną nadzieją i gorętszem pragnieniem wyjazdu, przerażeni samą myślą spędzenia jeszcze jednego dnia w tej obrzydliwej nędznej oberży.
Niestety! konie znów stały w stajni, a woźnica pozostał nadal niewidzialny. Nie mając nic do czynienia, krążyli koło dyliżansu.
Śniadanie było bardzo smutne, a wobec Gałki łojowej zachowywano się z pewną oziębłością, bo w ciągu nocy przyszło zastanowienie í na całą sprawę zapatrywano się trochę inaczej. Niemal już brali za złe tej dziewczynie, że po tajemnie nie odwiedziła Prusaka, by towarzyszom podróży sprawić rano miłą niespodziankę. Cóż prostszego? I ktoby o tem wiedział? Mogła zresztą nawet zachować pozory, mówiąc oficerowi, że czyni to przez współczucie dla nich. Przecież jej nie mogło to czynić żadnej różnicy!
Nikt jednakowoż nie śmiał jeszcze wypowiedzieć swych myśli.
Popołudniu, gdy wszyscy śmiertelnie się nudzili, hrabia zaproponował przechadzkę po wsi. Otuliwszy się troskliwie, grupka podróżnych wyruszyła na spacer, z wyjątkiem Cordunet’a, który wolał zostać przy ognisku, oraz zakonnic, spędzających czas w kościele lub u proboszcza.
Mróz, potęgując się z każdym dniem, szczypał dotkliwie w nos i uszy; nogi zdrętwiałe sprawiały taki ból, że każdy krok stawał się istną męką, a na widok wsi, wyglądającej tak przerażająco smutnie wśród bezmiernej białej przestrzeni, wszyscy natychmiast zawrócili do hotelu z lodowatem tchnieniem w duszy i boleśnie ściśniętem sercem.
Cztery kobiety szły naprzód, trzej mężczyźni o parę kroków za niemi.
Loiseau, doskonale rozumiejący sytuacyę, nagle zapytał, czy ta „dzierlatka“ długo ich jeszcze zamierza przetrzymywać w tej dziurze. Hrabia, zawsze rycerski, oświadczył, że niepodobna wymagać tak przykrej ofiary od kobiety, dopóki ona sama się nie zdecyduje. Pan Carré-Lamadon zauważył, że gdyby Francuzi, jak powiadano, zamierzali znów ruszyć na Dieppe, zderzenie musiałoby nastąpić w Tôtes. Ta uwaga zasępiła współtowarzyszy.
— A gdyby tak umknąć pieszo? rzekł Loiseau. Hrabia wzruszył ramionami:
— W tym śniegu? z żonami? Natychmiast rzuconoby się w pościg za nami, a po dziesięciu minutach bylibyśmy pojmani, uwięzieni i zdani na łaskę żołnierzy.
Miał słuszność; odpowiedziano też milczeniem. Panie mówiły o toaletach; czuć jednak było pewien przymus w rozmowie i zachowaniu.
Nagle na drugim końcu ulicy ukazał się oficer. Na bezkresnem tle śniegu rysowała się jego smukła sylwetka; cienki w pasie jak osa, w chodzie szeroko rozstawiał kolana, jak często czynią wojskowi, nie chcąc zabłocić starannie glansowanego obuwia.
Przechodząc złożył ukłon paniom, lekceważące spojrzenie rzuciwszy mężczyznom, którzy zresztą mieli dość taktu, by się nie ukłonić, jakkolwiek Loiseau wykonał już ruch, jakby zamierzał zdjąć kapelusz.
Gałka łojowa poczerwieniała wyżej uszu, a trzy kobiety zamężne uczuły się głęboko poniżone, że żołdak ten spotkał je w towarzystwie dziewczyny, z którą obszedł się tak brutalnie.
Zaraz jednak zaczęły mówić o jego wyglądzie, postawie i twarzy. Pani Carré-Lamadon, która znała wielu oficerów i mogła mówić, jako znawczyni, wydała o nim sąd wcale korzystny; żałowała nawet, że nie jest francuzem, bo byłby ślicznym huzarem, za którym szalałyby wszystkie kobiety.
Powróciwszy do hotelu nie wiedziano już co począć. Błahostki wywoływały ostre uwagi — Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/81 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/82 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/83 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/84 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/85 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/86 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/87 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/88 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/89 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/90 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/91 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/92 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/93 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/94 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/95 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/96 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/97 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/98 Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/99 ławeczkę, oparł się, rozkrzyżował ramiona, uśmiechnął się jak człowiek który wpadł na dowcipny pomysł, i począł gwizdać Marsyliankę.

Wszystkie twarze zasępiły się w jednej chwili. Ta popularna pieśń nie mogła się podobać jego sąsiadom. Ogarnął ich niepokój, iryta-cya; miny ich świadczyły, ze lada chwila gotowi zacząć szczekać, jak pies na dźwięk katarynki. Zauważył to i wcale nie miał zamiaru przerwać. Od czasu do czasu wyrzucał całe strofki:

Miłości kochanej ojczyzny
Prowadź, o prowadź nas w bój —
Podpieraj nam mściwe ramiona,
Przy swoich obrońcach ty stój!

Mknęli teraz szybko przed siebie, bo śnieg stał się twardszy, i aż do Dieppe, przez długie nudne godziny podróży, po wyboistej drodze, wśród zapadającego mroku, a następnie w ciemną noc, Cordunet z uporczywą zaciekłością świstał swą pieśń pomsty, zmuszając znużone i zrozpaczone umysły do słuchania tego śpiewu, od początku do końca, do wbijania sobie w głowę każdego słowa, każdego taktu.
A Gałka łojowa wciąż jeszcze płakała. Chwilami łkanie, którego nie mogła powstrzymać, wyrywało się z jej piersi i między jedną strofką a drugą ulatywało w mroki nocy.




  1. Dwuznacznik: L’oiseau vole: ptak lata — Loiseau kradnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.