Diana (Mann, 1930)/Rozdział drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Diana
Pochodzenie Boginie czyli trzy powieści księżnej Assy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Diana
Podtytuł oryginalny Roman der Herzogin von Assy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI

Pewnego dnia letniego w piętnastym roku jej życia skoczyła kiedyś, zaspana jeszcze, do okna altany Pierluigiego. Usłyszała we śnie ohydne skrzeczenie, jakby wielkiego, szpetnego ptaka. Głos ten przerażał ją jeszcze na jawie. Tam w jeziorze, w jej biednem jeziorze, leżała olbrzymia kobieta. Piersi jej płynęły po wodzie, jak potworne góry tłuszczu, wyciągała w powietrze nogi jak słupy, burzyła pianę ciężkie mi ramionami i krzyczała szeroko i czarno otwartemi ku górze ustami. Przy brzegu pływało powyrywane sitowie, zielone pałace, w których mieszkały ryby, były zburzone; mieszkanki ich przemykały się z lękiem, ważki pouciekały. Kobieta ta wniosła spustoszenie i grozę nawet w zmąconą głąb.
Violanta zawołała ze łzami w głosie:
— Kto pani pozwolił zaśmiecać moje jezioro! Jaka pani wstrętna!
Na brzegu ktoś się śmiał, spostrzegła ojca.
— Mów dalej, — rzekł, — ona nie rozumie ani słowa po francusku.
— Jaka pani wstrętna!
— Po włosku ani po niemiecku mama także nie rozumie.
— To pewnie dzika.
— Bądź grzeczna i przywitaj się z ojcem. Dziewczynka usłuchała.
— Mama chciała się kąpać, — wyjaśnił hrabia Assy, — lubi ona niezwykle czystość, to Holenderka. Wracam mianowicie z Holandji, moja kochana, a jeżeli będziesz ojca dobrze traktowała, zabierze cię tam kiedyś.
Zaprotestowała z oburzeniem:
— Do kraju, gdzie są takie... takie... panie? Nigdy!
— Napewno?
Ujął ją po przyjacielsku pod ramię. Holenderka wyszła na brzeg, ubrała się byle jak i zbliżyła się sapiąc, z falującą piersią i czułą miną.
— Ach, co za słodkie dziecko! — zawołała. — Czy mogę ją pocałować?
Violanta domyślała się, jaki był zamiar Holenderki. Nagły wstręt zaparł jej dech; wyrwała się z prawdziwym lękiem dziecięcym i biegła i biegła.
— Co się tej malej stało? — zapytała nieznajoma przerażona bardzo. — Czy ona się wstydzi?
Violanta nie wstydziła się. Ukazanie się nagiej kobiety u boku jej ojca nie zadrasnęło wcale jej godności. Ale niezdarność, nieładna masa tego ciała kobiecego pobudziła jej dziewczęce nerwy do takiej dumy, że choćby całe życie sprzysięgło się, aby ją zdławić: sprzysięgłoby się napróżno.
„Jak ona śmie mi się pokazać!“ jęczała, zamknąwszy się w swoim pokoju. Opuściła go dopiero po odjeździe hrabiego Assy, a jeziora unikała; było zbezczeszczone, stracone dla niej. Próbowała w myślach nadążyć za motylem w jego locie ponad cichą powierzchnią, próbowała ujrzeć błękit, tonący w szklanej głębi, — gdy nagle wpadało do niej coś brutalnego, czerwono-białego: rozbity był odzwierciedlony błękit, a motyl odarty ze skrzydeł.
Trapiła się w głębokiej ciszy, ale upierała się niezłomnie, przez pól roku. Potem uspokoiła się; ulubione miejsca jej życia dziecięcego przesuwały się jeszcze tylko przez jej sny. Pewnej nocy stanął przed jej łóżkiem Pierluigi Assy ze swoją ukochaną. Dama wydęła czupurnie usta, czarna mucha skoczyła w białą zmarszczkę. Pierluigi z wdzięcznym ukłonem poprosił Violantę, aby poszła za nim. Obudziła się; obok białego światła księżycowego leżały niebieskie cienie, łóżko guwernantki w sąsiednim pokoju było puste. Z uśmiechem zasnęła znowu.
Nazajutrz do pokoju wszedł jakiś pan.
— Ojciec?
Była prawie przerażona, spodziewała się go dopiero za kilka miesięcy.
— To nie twój ojciec, droga Violanto, to twój stryj.
— A ojciec?
— Ojcu przydarzyło się niestety nieszczęście, — o, lekkie. Wyglądała tylko wyczekująco, nie zalękniona.
— Przysyła mnie do ciebie. Dawno mnie już prosił, żeby się tobą zająć, gdyby on nie mógł już tego kiedyś uczynić.
— Już nie mógł? — powtórzyła smutno, bez podniecenia.
— Czy on...
— Został odwołany.
— Nie żyje.
Opuściła głowę, pomyślała o ostatniem niemiłem widzeniu. Nie okazała bólu.
Książę pocałował ją w rękę, przemawiał do niej i obserwował ją zarazem. Była smukła, o delikatnych członkach, sprężysta, miała ciężkie, czarne włosy Południa, gdzie wzrósł jej ród, i oczy, błękitnoszare jak północne morze jej przodka. Stary znawca zastanawiał się: „Jest prawdziwą Assy. Ma jeszcze coś z owej zimnej siły, którą my mieliśmy, i pozbawiony nerwów ogień Sycylji, który także mieliśmy“.
Mimo poważnego wieku był jeszcze doskonałym jeźdźcem, ale wyjeżdżając z niewprawnemu młodemi dziewczętami, ukrywał to w miarę możności. Mknęli obok siebie wzdłuż wybrzeża, po twardym piasku i po wodzie. Muszle i strzępy rozgwiazd tryskały z pod kopyt.
„Dość lichy ze mnie towarzysz“, wzdychał książę w duchu. „Ale trzeba się dostosować do tych psich podskoków. Dumny krok, pasaże lub redop zmusiłyby tę małą do podziwiania mojej sztuki. A do podziwiania ma ona, sądzę, z domu jeszcze silną niechęć“.
Raz tylko, gdy kapelusz jej pofrunął w morze, a Violanta zakomenderowała: — Naprzód! — sprzeciwił się.
— Katar... w moim wieku...
Violanta skoczyła w morze, siedziała na grzbiecie płynącego konia zgarbiona jak małpka. Gdy wróciła, pokazała swój mokry tren.
— To wszystko. Dlaczegóż ty tego nie dokazałeś?
— Gdyż nie dorosłem do ciebie bynajmniej, moja mała. Roześmiała się szczęśliwa.
Pozwalał mijać czasowi, aż mu się wydało, że życie we dwoje stało się dla niej nawyknieniem. Potem rzeki:
— Czy wiesz, że jestem tutaj pięć tygodni? Muszę zajrzeć znowu do swoich przyjaciół.
— Gdzie?
— Do Paryża, do Wiednia, wszędzie.
— Ach!
— Czy ci to jest przykre, Violanto?
— No...
— Możesz przecież pojechać ze mną, jeśli masz ochotę. „Czy mam ochotę?“ zadała sobie pytanie.
„Gdyby jezioro było jeszcze takie jak dawniej, nie miałabym najmniejszego powodu odjeżdżać; ale tak...“
Pomyślała o nocnej wizycie Pierluigiego, o jego zachęcającym ukłonie i miłym uśmiechu damy.
„Czy muszę was teraz zupełnie opuścić?“ — pomyślała, poważniejąc.
— Jako moja żona? — dodał książę.
— Jako twoja... Dlaczegóż?
— Bo to jest najprostsze.
— No, więc...
Nagle zaczęła się śmiać. Oświadczyny zostały przyjęte.

Zimę roku żałoby spędzili w Cannes, zupełnie odosobnieni w willi, która przeświecając z za żywopłotów wawrzynowych i różanych, budziła w przechodniach przeczucie tajonych namiętności. Księżna nudziła się i pisała listy do monsieur Henryego.
Podróżowali latem po Niemczech, a we wrześniu spotkali się w Biarritz z paryskimi przyjaciółmi księcia. Przybywszy do Paryża, była już Violanta w bliskich stosunkach z księżną Urusow i hrabiną Pourtalès. Paulina Metternich, dla której stała się małą siostrzyczką, zapoznała ją z Wiedniem. Był to rok 1867. Dla niektórych osób z tego towarzystwa wiodła prosta aleja rozkoszy z Paryża do Wiednia. Z prawej i lewej strony leżały tylko wsie, akurat dość dobre do zmiany koni. Gdyż gardzono popularnym sposobem podróżowania; hrabia d’Osmond i hrabina Assy z mężem przybyli z Paryża dwoma poczwórnemi zaprzęgami i zajechali do hotelu Arcyksięcia Karola. Violanta przyjęła zaproszenie hrabiny Clam-Gallas do jej loży w Hofburgu; wsiadła w Paryżu do powozu, aby spojrzeć przez wiedeńską lunetę astronomki Teresy Herberstein.
Lekkość jej istoty, brak ordynarnych próżnostek w jej nierozmyślnej pysze budziły zachwyt; zachwycała przedewszystkiem księcia. Miał on sześćdziesiąt sześć lat, a ze względu na zdrowie od sześciu lat traktował kobiety jeszcze tylko jako urocze i skomplikowane motywy dekoracyjne. Teraz przyglądał się, bliżej niż inni, pięknej, wolnej istocie, dla której w mglistem kole pożądań, głuchej mściwości, lękliwych knowań i tajonych chuci wszystko pozostawało jasne i świetlane, która nigdzie nie przeczuwała głębin i niedoli. Osobliwem szczęściem było dla niego patrzeć, jak szła niewinnemi, dziecięcemi krokami przez natężoną od wysiłku ciżbę legitymowanych poławiaczy szczęścia i ludzi postarzałych w niełatwych rozkoszach. Budzić ją — wydawało się dla uwiędłej subtelności starca głupiem przestępstwem. Zresztą powiadał sobie, że byłby głupcem, wtajemniczając ją w rozkosze, których dalszego ciągu z konieczności szukać musiałaby u innych.
Nie wtajemniczał jej też. Opowiadano jej, że markiza de Châtigny nie może się od swego męża spodziewać dzieci.
— Skąd to wiadomo? — zapytała Violanta.
— Od mademoiselle Zozic.
— A, tej z Opery?
— Tak.
Chciała pytać dalej, skąd mademoiselle Zozic może to wiedzieć, ale czuła, że pytanie to nie należy do tych, które można wypowiadać.
Wysmukła hrabina d’Aulnaie zjawiła się pewnego wieczora w poselstwie austrjackiem z olbrzymim brzuchem; była to odosobniona próba wprowadzenia znowu mody odmiennego stanu, jaka istniała w latach pięćdziesiątych. Księżna ubawiła się bardzo; potem nastąpiło kilka dni powątpiewania, po których oświadczyła księciu, iż zdaje się jej, że będzie matką. Zdawał się tem wesoło zaskoczony i zawezwał doktora Barbassona. Lekarz zbadał ją ową delikatną dłonią, która z pacjentek czyniła kochanki. Spojrzała na niego wyczekująco: pohamował w porę uśmiech i wyjaśnił, że tutaj niema się czego obawiać ani czego spodziewać.
Wyjeżdżała na spacery konne do Praleru z coraz nowymi wielbicielami i nie wiedząc nic o ostatecznych celach adoracji, ze zręcznością lunatyczki trzymała wszystkich na wodzy. Conte Paweł Papini otrzymał przez nią kulę od barona Leopolda Tauny i leżał jeszcze na łożu śmierci, gdy Rafael Rigaud zastrzelił się przed jej ukończonym właśnie obrazem. Były to dla niej niezrozumiałe szaleństwa, i wypowiadała ten pogląd tak spokojnie i tak bez współczucia, że zatwardziałym rozpustnikom dreszcz przechodził po grzbiecie. Zaczęto się jej obawiać. Ona zaś odczuwała najżywsze zadowolenie z nowego dla niej rodzaju lodów albo ze śniegu, który grubszą warstwą, niż to widziała kiedykolwiek, leżał na futrzanym kołnierzu jej woźnicy. A większe zainteresowanie, niż wszystkim swoim wielbicielom, okazywała lordowi Eppomowi, owemu staremu panu, który przez cały rok nosił białe spodnie i czerwony goździk. Przyjeżdżał do niej nędzną jednokonką, a księżnę śmieszyło do łez. gdy widziała, jak musiał wpierw przezwyciężyć podejrzliwy sprzeciw jej służby, zanim zdołał się dostać do niej i mógł złożyć u jej stóp kosztowny podarunek. Odwiedziła go i weszła do jego sypialni: sypiał w trumnie. Wręczył jej z galanterją egzemplarz wydrukowanego zawczasu nekrologu i zagrał na jej cześć na pozytywce ułożony przez siebie samego marsz żałobny.
Zaczęła nadawać ton modzie. Kostjum bachantki, który nosiła w styczniu 1870 roku na balu w Operze, ukoronował jej sławę. Kramarze uliczni sprzedawali jej karykaturę, wzdłuż bulwarów promieniało w oknach wystawowych na wielkich fotografjach popiersie księżnej Assy. Podczas uroczystości w Tuilerjach spoczywało na niej z długą, powłóczystą tęsknotą niepołyskliwe oko cesarza.
Wojna z Niemcami zmusiła ją do zatrzymania się pośrodku tańca, którego muzyka umilkła nagle. Ukołysana melodjami głowa jej odchylona była jeszcze na kark, a tancerki czuły uśmiech, ześlizgujący się z jej warg, zaś dokoła niej drżenie jakby od dalekiego gromu.

Książę wyjechał z nią natychmiast. Nazajutrz po ich przyjeździe do Wiednia leżał martwy na łóżku. Violanta pojechała dalej w towarzystwie zwłok i pochowała je w grobowcu rodu Assy w Żarze, na owym uroczystym cmentarzu, któremu idzie naprzeciw z ponurą pompą szereg cyprysów. Potem zamknęła się w swoim pałacu. Towarzystwo stolicy dalmackiej pukało do jej drzwi, ale księżna przestrzegała surowo roku żałoby.
Czuła się wstrząśnięta i raczej zdumiona niż przerażona wydarzeniami. Po raz pierwszy doznała niepokojącego uczucia czegoś nieznanego, nie dającego się łatwo zrozumieć, co czyhało gdzieś na nią. Zdawało się jej, że przepędziła ubiegłe lata tam, gdzie życie tętniło najmocniej; teraz miała wrażenie, jakoby muzyka balowa i pusty śmiech zagłuszyły wszystko, co warte było słyszenia. I w ciszy, która nagle nastąpiła, poczęła nadsłuchiwać.
„Teraz jestem sama. Cóż to jest, cóż tu trzeba zrozumieć?“
Na Piazza della Colonna w Zarze napewno nie było nic do zrozumienia. Zaczęła się znowu nudzić, do czego od Cannes nie była przyzwyczajona, i podobnie jak inne kobiety wyglądała z poza przymkniętych okiennic na uśpione, zalane słońcem chodniki. Niekiedy nadchodzili ludzie z dworu, twarze, które — zdawało się jej — widziała podczas swojej krótkiej wizyty z księciem. Król siedział w powozie z Beatą Schnaken; księżna śmiała się, sama zupełnie w swoich pustych salach, z zabawnych historyjek, które sobie powtarzano we wszystkich rezydencjach.
Zazdrość rodów krajowych nie pozwoliła Dalmatom szukać władcy pośród siebie. Mocarstwa, znużone niekończącem się nigdy za poprzednich rządów wojnami rasowemi i domowemi, skierowały wybór ludu dalmackiego na Mikołaja, pozostającego jeszcze do dyspozycji Koburga. Aby mu zaproponować koronę, trzeba było dotrzeć aż do ukrytego dom ku myśliwskiego, gdzie mieszkał w jednej kuchni z naganiaczami i psami, był to niepretensjonalny mruk, który włóczył się w płaszczu futrzanym, kołpaku i z fajką po lasach, jak św. Mikołaj. Przeprowadzka w charakterze panującego do odległego państwa, o którego położeniu nie miał bliższego pojęcia, nie była dla starca łatwa; ale uświadomił sobie swój obowiązek książęcy. Kanclerz sprzymierzony miał mu powiedzieć przy pożegnaniu: „Niech pan jedzie z Bogiem i dba o to, abyśmy o pańskim kraju nic więcej nie słyszeli“.
Mikołaj dbał. Rządził cicho i skromnie. A choć z biegiem lat nigdy nie wyszło najaw, czy był on mądry, porywczy, podstępny lub szlachetny, to przecież jedno stało się odrazu jasne: że był czcigodny. Narody jego, które życzyły sobie wzajemnie zubożenia i zupełnego wytrzebienia, godziły się pod tym jednym względem, że spoglądały na swego sędziwego króla z miłością i rozrzewnieniem. Mikołaj był wzorem ojca rodziny. Głęboka, niewątpliwa czcigodność spowijała wszystkich, co stali blisko niego, jakby w płaszcz, pod którego fałdami znikały ich występki. Nikt się nie oburzał na następcę tronu, młodego Filipa, który odkąd ukończyło się jego wychowanie w Theresianum wiedeńskiem, żył i używał po sowizdrzalsku; a piękna przyjaciółka króla cieszyła się powszechnem uznaniem.
Beata Schnaken była małą artystką, która przeniesiona z Wiednia do Zary, nie znalazła nikogo, kto chciałby zapłacić jej długi. W rozpaczy wymknęła się o piątej rano z domu, aby się pomodlić w kościele jezuitów. Gdy tylko Mikołaj Koburg objął rządy nad katolickim ludem, z całą pobożnością nawrócił się wraz z rodziną do kościoła rzymskiego. Także w praktykowaniu obowiązków religijnych przodował wszystkim swoim poddanym; o chłodnym świcie modlił się sędziwy władca w świątyni jezuitów. Beata wiedziała o tem. Splotła ręce i zachowywała się zupełnie spokojnie. Król zobaczył w kącie coś czarnego i nic zwrócił na to uwagi. Następnego ranka zauważył, że z czarnego szala, który leżał ponad klęcznikiem, wpatruje się w kadzidło blady profil. Gdy trzeciego, czwartego i piątego dnia widział ten sam obraz, nie mógł się starzec powstrzymać od serdecznego wzruszenia, i szczęście Beaty Schnaken było zadecydowane.
Prócz gaży otrzymywała pokaźne apanaże. Mikołaj odwiedzał ją co wieczór. Tajni agenci podsłuchiwali pod drzwiami, ale rzadko padło słowo polityczne, a nigdy niestosowne. W powozie siedziała zawsze Beata u boku swego królewskiego przyjaciela, biała i różowa, wcisnąwszy rozwijający się podwójny podbródek w czarny kołnierz koronkowy. Hrabia Bittermann, przyjaciel młodości Mikołaja, błagał ją na kolanach, aby za niego wyszła; z hrabiną Bittermann wolno królowi obcować. Ale Beata odtrąciła wiernego sługę dynastji Koburg; uważała, że nie potrzebuje wcale upragnionego przezeń ratunku honoru. Istotnie, nikt go od niej nie wymagał. Nawet królowa przyjęła Beatę do swego serca; opowiadano pod tym względem wzruszające rzeczy.
Beata potrafiła się znaleźć w tej delikatnej pozycji z największą zręcznością, nic popadając zupełnie zpowrotem w dane fazy życia. Od czasu do czasu brała krótki urlop na schadzkę w Niszy z wiedeńskim handlarzem koni, albo aby się spotkać po drugiej stronie Czarnych Gór z kolegą z teatru nadwornego. Potem wracała, rozsądna, z cichą godnością; w obrębie granic kraju nie działo się nigdy nic.
Księżna informowała się nawet niekiedy z gazet o czynach i ruchach tego towarzystwa. Ktoby jej powiedział przed pięciu miesiącami w Paryżu, że dla przepędzenia czasu sięgnie do takich środków.
Książę Fili jechał pewnego dnia konno przez plac. Violanta stała lekka i rozleniwiona na monumentalnym balkonie swego pierwszego piętra i spoglądała wzdłuż kolumn, u których stóp dwa gryfy strzegły portalu. Z lewej strony jechał elegancki kawaler, z prawej Hunn w uniformie, w środku zaś człowieczek o złej postawie, rzucający dokoła niepewne spojrzenia i grzebiący nieustannie blademi dłońmi w rzadkich włosach na policzkach. Księżna chciała się cofnąć; ale Fili już ją dojrzał. Wyrzucił ramiona w powietrze, twarz jego zapłonęła i zaróżowiła się. Chciał się zatrzymać. Elegancki jego towarzysz przystanął usłużnie, ale olbrzymi wojak szarpnął brutalnie za cugle konia księcia. Fili posłusznie wciągnął znowu głowę w ramiona i pojechał dalej bez skargi. Jego godny litości grzbiet znikł za rogiem.

Było to w grudniu. Jechała pewnego razu przez zatokę portową. Jasne, piękne miasto, zbudowane z wdziękiem Włoch, pozostało za nią; naprzeciw niej, pod ciężkiem, groźnie zachmurzonem niebem leżała tylko kamienna pustynia z chylącemi się chatkami. Widok ten, który ją zabolał, pobudził w niej coś, jakąś potrzebę odważenia się, działania, zmierzenia sił; kazała sobie podać wiosła, zanurzyła je odważnie w hałaśliwych falach, otaczających łódź. Widziała, że jest bezsilna, i walczyła z przekory. Wtem spostrzegła na brzegu kilku mężczyzn z rozwartemi ustami i dziko podniesionemi ramionami. Wydawali się zagniewani; jakiś starzec z potarganą białą brodą groził jej pięściami i przeskakiwał z nogi na nogę.
— Co się tym ludziom stało? — zapytała swego gondoljera. Wioślarz milczał. Strzelce księżnej wyjaśnił z wahaniem:
— Niebardzo im się podoba, że wasza książęca mość chce wiosłować.
— Ah!
Co ich to mogło obchodzić? Ta dziwna zazdrość musiała być drobną właściwością ludu. Przypomniała sobie owych niezrozumiałych ludzi, którzy ją jako dziecko uważali za czarownicę. Lud miał same urojenia. W tak zwanych pieśniach ludowych śpiewał o wojnach tureckich, które się nigdy nie odbyły.
Odłożyła wiosła, łódź rzucona została na ląd. Wysiadła. Starzec zaskrzeczał jeszcze raz i cofnął się lękliwie. Obejrzała przez lorgnon młodzieńców, którzy stali niezręcznie na miejscu.
— Czyż tak mnie nienawidzicie? — zapytała z ciekawością.
— Prosper, dlaczego ci ludzie nic odpowiadają?
Strzelce powtórzył pytanie w ich języku. Wreszcie jakiś głos, zachrypły jeszcze od klątw, rzekł:
— Kochamy cię, mateczko. Daj nam na wódkę.
— Prosper, zapytaj ich, kim jest ten stary.
— To nasz ojciec.
— Czy dużo pijecie wódki?
— Rzadko. Kiedy mamy pieniądze.
— Dam wam. Ale połowę oddajcie ojcu.
— Dobrze, mateczko. Wszystko jak każesz.
— Prosper, daj im...
Chciała powiedzieć: dwadzieścia franków, ale zastanowiła się, że ludzie ci zapiją się na śmierć.
— Pięć franków.
— Połowę ojcu, — powtórzyła i szybko wsiadła do łodzi.
„Jeżeli będę patrzała, oczywiście dadzą mu“, pomyślała. „Ale co będzie, jeśli nic będą obserwowani?“
Była zaciekawiona, chociaż powiadała sobie, że jest rzeczą obojętną, co jakaś brudna rodzina zrobi z pięcioma frankami.
Następnego dnia chciała posłać tam Strzelca, ale Prosper zameldował jej, że stary przyszedł. Kazała go wpuścić; ucałował skraj jej sukni.
— Niewolnik twój całuje kraj twojej sukni, mateczko, podarowałaś mu franka, — rzekł i spojrzał na nią wyczekująco. Uśmiechnęła się. Aha, nie ufał chłopakom i miał rację. Powinien przecież dostać dwa i pół franka. Ale że mu coś jednak dali!
„Czy spodziewałam się tego?“
Była ubawiona i rzekła:
— Dobrze, stary, jutro przyjdę znowu na brzeg.
Następny dzień był błękitny. Była gotowa do wyjścia, gdy za drzwiami podniosły się głosy. Książę Fili stanął, odepchnąwszy pięciu lokajów, na progu.
— Przyjacielowi małżonka pani, księcia nieboszczyka, — zawołał podniecony, — księżna nie pokaże przecież drzwi drogiemu przyjacielowi księcia. Całuję rączki, księżno.
— Wasza królewska wysokości, nie przyjmuję nikogo.
— Ale drogiego przyjaciela. Takeśmy się przecież kochali. A poza tem, jak się wiedzie drogiej księżnej Paulinie. Ach tak, Paryż. I dobra lady Olimpja, taka serdeczna kobitka.
Księżna roześmiała się. Lady Olimpja Ragg była akurat dwa razy tak wysoka i szeroka jak książę Fili.
— Czy ona jest jeszcze w Paryżu, ta Olimpja? Napewno już znowu jest w Arabji albo na biegunie Północnym. Naprawdę kochana, nadzwyczaj przystępna kobieta. Zupełnie mnie to trudu nie kosztowało, — dodał figlarnie. — Ale to zupełnie. Widzi pani, już pani jest weselsza.
— Wasza królewska wysokości, trudno się jest panu oprzeć.
— Żałoba to rzecz zupełnie słuszna, ale nie tak surowa żałoba. Ja przecież także obchodzę żałobę. Niech pani spojrzy.
Dotknął rękawa, otoczonego krepą.
— Książę był przecież moim przyjacielem od dziecka. Ostatnim razem, kiedy go widziałem, wie pani, w Paryżu, nawoływał mnie tak wzruszająco do rozsądku, ale powiadam pani, tak wzruszająco. „Fili“, mówił, „umiarkowanie w używaniu wina i kobiet“. Aż nazbyt miał rację, ale czyż mogę go słuchać?
— Wasza królewska wysokość mógłby z pewnością, gdyby chciał.
— To należy do pani przesądów. Kiedy miałem osiemnaście lat, dostałem od jednego z guwernerów portwejnu; własnoręcznie skradł go dla mnie ze stołu dworskiego. Dzisiaj mam dwadzieścia dwa i pijam już tylko konjak. Niech się pani nic przeraża, proszę, księżno, rozcieńczam go szampanem. Pełna szklanka, pół konjaku, pół szampana. Czy pani uważa, że to szkodzi?
— Nie wiem naprawdę.
— Mój lekarz powiada, że mi to wcale nie szkodzi.
— Więc może pan pić.
— Jest pani rzeczywiście tego zdania?
— Ale dlaczego pan pije? Następca tronu ma przecież tyle innych zajęć.
— To należy do pani przesądów. Jestem niezadowolony, jak wszyscy następcy tronu. Niech sobie pani przypomni don Karlosa. Chciałbym być użyteczny, a skazuje się mnie na bezczynność, jestem ambitny, a wszelki wawrzyn zabiera mi się z przed nosa.
Zerwał się, drepcząc pochylony po pokoju. Ramiona miał stałe podniesione jak skrzydła, dłonie trzepotały się na wysokości piersi w przegubach, dogóry i nadół.
— Biedny, — rzekła księżna i spojrzała na zegarek.
— Pochlebcy oskarżają mię przed królem, moim ojcem, jakobym nie mógł się doczekać chwili wstąpienia na tron.
— Ale tak przecież nie jest?
— Boże mój, życzę królowi długiego życia. Ale i ja chciałbym żyć, a tego oni nie chcą.
Podszedł na palcach blisko do niej i szepnął z wysiłkiem tuż przy jej twarzy:
— Chce pani wiedzieć, kto nie chce?
Odkaszlnęła; powiało na nią silnie alkoholem.
— No?
— Je — zu — ici!
— Ach!
— Jestem dla nich zbyt trzeźwy, dlatego mię gubią. Któż dzisiaj jest pobożny? Mądrzy udają, że nimi są: ja jestem za dumny na to. Czy pani wierzy może, księżno, w zmartwychwstanie albo w niepokalane poczęcie albo wogóle w cale Królestwo Niebieskie? Ja osobiście jestem wysoko ponad tem wszystkiem.
— Nigdy się tem nie interesowałam.
— Przesądów nie mam wcale, to pani powiadam. Kościół się mnie boi, dlatego mię gubi.
— Proszę, i jakże to robi?
— Popiera moje występki. Przekupuje moje otoczenie, aby mi dawano pić. Jeśli spotykam gdzieś piękną kobietę, to ci czarni postawili ją na mojej drodze. Nie jestem nawet pewien, księżno, czy i pani... pani sama... Pani jest, może pobożna?
Zerknął na nią zukosa. Nie zrozumiała.
— Dlaczego stała pani ostatnio na balkonie, właśnie kiedy przejeżdżałem?
— Ach, sądzi pan?
Zawahał się, potem przyłączył się do jej śmiechu. Ufnie przysunął się bliżej z krzesłem.
— Obawiałem się tylko, bo pani jest aż tak piękna. „Fili“, powiedziałem sobie, „to pułapka. Uważaj, umykaj“. Ale widzi pani, że nie umknąłem: siedzę tu.
Przysunął się jeszcze bliżej. Chwiejne jego dłonie muskały już koronki na jej piersi. Księżna wstała.
— Prawda, mogę tu siedzieć nadal? — bełkotał podniecony i niepewny.
— Ale mnie pozwoli wasza królewska wysokość wyjść?
— Ależ poco! Niech pani idzie, księżno, niech się pani nie krępuje.
Dreptał za nią, od jednego krzesła do drugiego, pokorny i wyczekujący.
— Ale te stare graty Empire musi pani wyrzucić i wstawić coś miękkiego, żeby się można mile wtulić i ogrzać. Wtedy będę do pani przychodził codziennie. Nie uwierzy pani, jak zimno mam w domu u żony. Musieli mi też sprowadzić żonę ze Szwecji, która zaczyna prawić kazanie, gdy tylko mnie zobaczy. Quelle scie, madame! Ryba piła ze Szwecji: to gra słów mego własnego wynalazku. I jedno francuskie słówko także! Ach, Paryż!
Mówił wolniej, nadsłuchując lękliwie. Zasłona uniosła się, elegancki towarzysz księcia zjawił się na progu. Skłonił się głęboko przed księżną i przed Filem i rzeki:
— Pozwalam sobie przypomnieć waszej królewskiej wysokości, że jego królewska mość oczekuje waszą królewską wysokość o jedenastej na śniadanie.
Ukłonił się znowu. Fili mruknął:
— Zaraz, mój drogi Percossini.
Drzwi zamknęły się.
Książę stał się nagle ruchliwy.
— Czy widziała go pani, tego łotra? To był baron Percossini, taki Włoch. Ten łotr jest przecież opłacany przez je — zu — itów. Czekał, aż się tu u pani trochę zagrzeję. Teraz wyciąga mię, właśnie w najpiękniejszej chwili, gdy zaczynam mieć nadzieję. Mam zwarjować, jezuici płacą za to. Niech mi pani powie, najdroższa księżno, czy mogę jutro przyjść znowu?
— To niemożliwe, wasza królewska wysokości.
— Proszę, proszę.
Błagał, głosem zdławionym od łez.
— Pani jest za piękna, nie mogę przecież inaczej. Potem zaczął znowu gawędzić.
Major von Hinnerich, mój adjutant, a, to zupełnie co innego. Taki poczciwy człowiek! Naprawdę poczciwy człowiek, przeszkadza mi w każdej przyjemności. Ale w każdej, powiadam pani. Czy widziała pani ostatnio, jak pociągnął za moje cugle? Taki wierny sługa mego domu. Niech pani będzie dobra, księżno, niech pani odwiedzi moją żonę, niech pani przyjdzie na nasz cercle intime. Muszę panią przecież jeszcze zobaczyć, nie mogę przecież inaczej. Dobrze, przyjdzie pani? Księżnej zrobi pani taką przyjemność, ciągle mówi o pani. Dobrze, przyjdzie pani? Niecierpliwie zrobiła kilka kroków ku drzwiom.
— Przyjdę.
Zasłona zaszeleściła znowu. Fili począł nagle okazywać łaskawy wdzięk.
— Mój kochany Percossini, należę do pana. Całuję rączki, księżno, i dowidzenia przy cercle intime.
Księżna udała się pieszo do przystani. Czysty wiatr północny muskał fioletowe morze. Wysiadając z łódki na wybrzeżu, ujrzała pstry tłum ludzi, którzy zdawali się czekać na nią. Przed wszystkimi świeciła pod jaskrawo błękitnem niebem miedziano-czerwona, piękna broda starannie ubranego, postawnego pana. Szary kapelusz z dużem rondem był w calem jego ubraniu jedyną częścią niemodną. Ukłonił się: w tej samej chwili mężczyźni, kobiety i dzieci krzyknęli i zaskrzeczeli jak coś wyuczonego:
— To Pavic, nasz zbawca, nasz ojczulek, nasz chleb i nasza nadzieja!
Księżna kazała sobie powiedzieć, co to znaczy. Potem przyjrzała się panu; słyszała o nim. Przedstawił się:
— Doktór Pavic.
— Przyszedłem, wasza wysokości, aby pani podziękować. Należy się pani podziękowanie, gdyż wie pani: „Co czynicie najuboższemu z moich braci, mnie to czynicie“.
Nie zrozumiała go, pomyślała: „Mnie? Komuż to? Nikomu przecież wogóle nic uczynić nie chciałam“. Ponieważ nie odpowiadała, dodał:
— Przemawiam do waszej wysokości w imieniu tego niedojrzałego ludu, którego podźwignięciu do godności ludzkiej poświęciłem całe swoje życie. Całe swoje życie, — powtórzył z rezygnacją.
Poinformowała się:
— Co to się dzieje z tymi ludźmi? Chciałabym się o nich czegoś dowiedzieć.
— Ten biedny lud kocha mię bardzo. Wasza wysokość widzi, jak ciasno mię otaczają.
Zauważyła to: lud było czuć.
— Ach! Osnuwa mię porządny kawał romantyki!
Rozpostarł ramiona, głowę przechyliwszy na kark, tak iż piękna, szeroka broda sterczała niby klin w powietrze. Niezupełnie rozumiała jego ruch.
— Gdyby wasza wysokość wiedziała, jak to jest słodko: otoczony nienawiścią świata, wspierać się na szańcu miłości ludu.
Przypomniała mu:
— A lud, lud?
— Jest biedny i niedojrzały, dlatego go kocham, dlatego daruję mu swoje dni i noce. Uściski ludu, niech mi wasza wysokość wierzy, bardziej są miękkie i uszczęśliwiające, niż uściski kochanki. Wyrywam się z nich niekiedy na długie, samotne przechadzki piesze po moim smutnym kraju.
W ten sposób zakończył, ciszej i z uczuciem.
Stanowczo nic można go było odwieść od mówienia o własnej osobie. Księżna otworzyła już usta do drwiącej uwagi, ale jego organ mowy, ten zdumiewający organ mowy, który napawał króla i jego rząd trwogą, przezwyciężył jej sprzeciw. W głosie jego roztapiała się miłość, miłość do jego ludu, niby cenny cukierek. Jakaś woń, ckliwa i oszołamiająca, szła z jego najbardziej pustych słów, woń przykra dla niej; ale działała na nią.
Po kilku krokach rzekła:
— Jest pan trybunem? Obawiają się pana nawet?
— Obawiają się mnie. O tak, wierzę, że obawiają się mnie ci eleganccy panowie, którzy wówczas, gdy publicznie napiętnowałem jak należało obmierzłe obyczaje następcy tronu, wtargnęli do mego domu.
— Ach, jak to było? — zapytała księżna, łaknąca historyjek.
Pavic zatrzymał się.
— Musieli sobie kazać w najbliższej aptece obandażować głowy. Policja lękliwie zaniechała wmieszania się, — rzekł zimno i poszedł dalej.
Dał jej dziesięć sekund czasu na zastanowienie się; potem zatrzymał się znowu.
— Ale nikt z tych, co mają czyste sumienie, nie potrzebuje się mnie obawiać. Nic wiedzą nawet ludzie, jaki ja jestem łagodny, jak wiele z mego gniewu pochodzi ze zbyt czułej duszy, i jak wdzięczny i wierny byłbym potężnemu. księżno, któryby podniósł rękę w mojej sprawie.
— A pańska sprawa?
— To mój lud, — rzekł Pavic, ruszając dalej.
Szli po ostrym żwirze. Na nędznej roli stały pochylone postaci, nieustannie, temi samemi ciągle ruchami wyrzucały one kamienie na drogę. Droga była pełna, a pole jeszcze nie puste. Jakiś chłop rzeki:
— Tak rzucamy cały rok. Bóg wie, skąd djabeł bierze te wszystkie kamienie.
— To jest i moim losem, — rzekł natychmiast Pavic. — Rok za rokiem wyrzucam niesprawiedliwość i bluźnierstwo wobec mego ludu z roli mojej ojczyzny, — ale Bóg wie, skąd djabeł bierze coraz nowe kamienie.
Przed nimi ział otwór lepianki z gliny. Księżna, chcąc, ujść sunącemu za nimi ciągle ludowi, stanęła na jej progu. Olbrzymie naczynia gliniane sterczały po kątach, na klepisku z mocno ubitej, żółtej ziemi. W czarnej izbie czuć było zapach spalonej oliwy. Przed chwiejnym ogniem wilgotnej wiązki chróstu marzło trzech mężczyzn w brunatnych płaszczach. Jeden zerwał się i podszedł do gości z glinianem naczyniem w ręku. Księżna cofnęła się szybko, ale trybun ujął kubek wina.
— To sok mojej ziemi ojczystej, — rzekł czule i wypił.
— To krew z mojej krwi.
Poprosił o kawałek chleba kukurydzowego, przełamał go i podzielił się z otaczającymi. Księżna przyglądała się wielkiemu ptakowi morskiemu, który skrzecząc trzepotał się po czarnej jaskini. Mała żmija zwijała się na stole.
— Prawdopodobnie pokazano mi już wszystko. — rzekła księżna. Skierowała się znowu ku wybrzeżu.
— Chce się pan dostać do miasta, doktorze, a nie ma pan własnej łodzi? Proszę, niech pan wsiądzie do mojej.
Pavic zabrał z sobą chłopca, chorobliwą istotkę o słabych oczach, białych kędziorkach i cerze barwy sera.
— Ma pan przy sobie chłopca?
— To moje dziecko. Kocham je bardzo.
Pomyślała: „Tego nie potrzeba wcale mówić. A zabierać go z sobą też nie potrzebował“.
Po chwili zapytała:
— Nazywają pana przecież Pavese?
— Musiałem się tak nazwać. Nie przyjmując obyczajów a nawet nazwisk naszych wrogów, nie możemy już rozwijać się w swoim kraju.
— Kto, my?
— My...
Zaczerwienił się. Zauważyła, że miał dziwnie delikatną skórę i różowe nozdrza.
— My Morlacy, — uzupełnił szybko.
„Morlacy?“ pomyślała. Więc tak się nazywali ci barwni brudasi tam na wybrzeżu. Więc to był naród. Uważała ich za bezimienną zgraję. Upewniła się:
— A ci ludzie na wybrzeżu to byli także...
— Morlacy, wasza wysokości.
— Dlaczego nie rozumieją po włosku?
— Ponieważ to nie jest ich język.
— Ich język?
— Morlacki, wasza wysokości.
Więc posiadali i język. Ilekroć otwierali usta, zdawało się jej, że słyszy nieartykułowany bełkot, z którego wtajemniczeni domyślali się może rozmaitych niejasnych zamiarów, jak z głosów zwierząt. Pavic rzekł:
— Jak widzę, księżno, lud ten jest pani jeszcze nieznany.
— Wśród służby swojej nigdy ich jeszcze nic miałam. Przypominam sobie, że ojciec mój nazywał ich...
Zastanowiła się i zamilkła. Pavic przełknął ślinę. Nagłe wyprostował się silnie, położył jedną rękę w pobliżu serca i zaczął mówić z całem napięciem jedynej może chwili.
— My Morlacy przyglądamy się, jak dwaj obcy rabusie paktują o nasz kraj. Jesteśmy psem na łańcuchu, którego napadły dwa wilki; a wieśniak śpi.
— Dwa wilki?
— To Włosi, nasi dawni ciemiężyciele, i król Mikołaj ze swymi obcymi zbirami. O, niech ranie wasza wysokość źle nie rozumie. Nigdy wierniejsze serce nie biło dla dynastji Koburg, jak tu, w tej piersi słowiańskiej. Gdy mocarstwa posadziły księcia Mikołaja Koburga na tronie dalmackim, świat słowiański odetchnął lżej. Wielowiekowa hańba będzie teraz zgładzona, mówiono od Archangclu do Cattaro: gdyż od Cattaro do Archangelu i od morza Lodowatego aż do oleistych wód Południa biją serca słowiańskie tym samym taktem. Rabusie łacińscy, którzy hańbią święty lud słowiański... nareszcie przywiąże się im kamień do szyi i rzuci ich w morze. Tak się radowaliśmy! Tak się radowaliśmy przedwcześnie. Gdyż, księżno, jak było, tak i pozostało: obcy panują.
— Jacy obcy?
— Włosi.
— Nazywa ich pan obcymi? Tu przecież wszystko jest włoskie. Na pustkowiu, nad opustoszałem morzem wybudowali Włosi piękne miasta...
— I oto siedzą — widzi pani, księżno, jak boleśnie słowa pani dotknęły moje serce, że ważę się pani, księżno, przerwać, — i oto siedzą w tych pięknych miastach jak pająki i wypijają biedną krew ludu słowiańskiego. W miastach nad morzeni po włosku się krzyczy, używa i gra komedję. Ciekawym przejezdnym pokazuje się komedję dobrobytu, oświaty i zadowolenia, których ten kraj nic zna. Ale poza tem, na rozległych, posępnych płaszczyznach, dzieją się rzeczy poważne i ciche. Tam się po słowiańsku milczy, głoduje i cierpi. Kraj, księżno, nie jest tych, co używają, kraj jest tych, co cierpią.
Zadała sobie pytanie: „Czy on uważa cierpienie za zasługę?“
Trybun ciągnął:
— Nieść barbarzyństwo do kraju, gdzie były tylko umiarkowanie i niewinność; w ciałach biednych szukać złota i za złoto sprzedawać ich nieśmiertelne dusze, — to nazywali nasi byli panowie, Wenecjanie: kolonizowaniem. Wzamian za wszystko, co nam zabierali, przysyłali nam swoich artystów, którzy wznieśli nam kilka niepotrzebnych monumentów; głodującym wolno było patrzeć na nie dosyta.
Zerwał się. Wyciągnąwszy rozpostartą prawicę ku białemu miastu, które wznosiło się przed nimi z wody, zawołał w wiatr:
— Jak ja nią gardzę, tą niegodziwą pięknością!
Księżna z lekką niechęcią odwróciła głowę. Pavic nie mógł się w chwiejnej łodzi długo utrzymać na nogach; zachwiał się i usiadł twardo. Potem przybili do brzegu. Pavic westchnął głęboko:
— Król Mikołaj nie wie o tem wszystkiem nic. Poważam go, jest pobożny, a i ja jako proste serce słowiańskie byłem zawsze wierzącym synem kościoła. Ale tkwi on w sieci kłamstw włoskich. Czyżby inaczej prześladował i więził tak wiernego poddanego jak ja?
Powóz księżnej zajechał, stała już przy otwartych drzwiczkach; nagle obejrzała się za nim jeszcze raz.
— Pan siedział w więzieniu?
— Wasza wysokości, przez dwa lata.
Księżna podniosła lorgnon: nie widziała jeszcze przestępcy politycznego. Pavic stal z odsłoniętą głową, ozdobiony krótkiemi, brunatno-czerwonemi lokami, światło połyskiwało w jego czerwono-blond brodzie, spoglądał jej swobodnie w oczy.
— Musi pan być nieprzejednany, — rzekła wreszcie księżna. — Jabym taką była.
— Broń Boże. Ale zawsze być pobożnym i zawsze lojalnym, a tylko dlatego, że się kocha swój lud, prześladowanym być i więzionym, — wasza wysokości, to boli, — rzekł namiętnie.
— Boli? Pan musi przecież być wściekły!
— Wasza wysokości, przebaczam im...
Trzymał prawą rękę z nieco nazewnątrz odwróconą płaszczyzną dłoni trochę powyżej biodra. Spogląda, ku niebu.
— Gdyż nie wiedzą oni, co czynią.
— Niech mi pan przy sposobności opowie coś więcej, doktorze.
Pożegnała go z powozu.
Było południe, na osłoniętych przed wiatrem ulicach piekło słońce. Księżna czuła się rozleniwiona i uśpiona przez same słowa, które spłynęły nu nią, przez więżące, omotujące, pozbawiające sil słowa. Jeszcze w jej chłodnych salach owiewał ją niezdrowy czar. Wszystkie przedmioty, których dotykała, były zbyt miękkie, milczenie w domu zbyt pochlebcze i zbyt marzycielskie. Mały ptaszek, który rozbił sobie główkę o jej okno, omal jej nie sprawił bólu, gdy już był martwy. Trzeba jej było jednej nocy, aby się stać znowu swobodną i rozsądną.
W tydzień później nadszedł rozpaczliwy list od księcia Filipa. Von Hinnerich jest zbyt wierny, nic pozwala mu więcej kroku zrobić samemu. Jeśli księżna odmówi mu ponownego zobaczenia się przy cercle intime, straci ostatnią ostoję moralną. Tego ona nie będzie chciała, tylko jezuici mogą tego pragnąć.
Złożyła u księżnej następczyni tronu swoją kartę. Wskutek tego zjawił się u niej strzelec z piśmiennem zaproszeniem do jej królewskiej wysokości.
Gdy lokaj otworzy, przed nią odrzwia. Fili wywrócił stolik do robótek ręcznych. Dwie filiżanki z herbatą potłukły się. Marznące samotnie w wielkiej, zimnej komnacie osoby podniosły się szybko, wybawione z posępnej nudy. Fryderyka łaskawie przysunęła drugi fotel do swego, w którego ciepłych głębiach znikła cala z dreszczem chłodu. Była długa, zatrważająco wąska i chuda, o białawych włosach, skórze, oczach i usposobieniu. Łokcie i kolana jak dzidy przekłuwały niemal tkaninę skromnej, zapiętej sukni, przeguby rąk chciały się obłamać w koronkowych mankietach.
— Długo nam pani pozwoliła czekać, — rzekła.
Mówiła wolno, z lekką skargą. Wiedziało się od pierwszego słowa, że żadną miarą nie można jej dać rady.
— Ubolewam bardzo, wasza królewska wysokości, — odpowiedziała księżna Assy. — Mimo to długo jeszcze nie byłabym przerwała swego odosobnienia, tylko życzenie waszej królewskiej wysokości mogło mię do tego skłonić.
— Zrobiła to pani dla mnie, księżno? Niechaj to pani Bóg wynagrodzi. Jakże ja za tem tęskniłam, aby móc z człowiekiem z wielkiego świata, z panią, droga księżno, mówić o święcie, — o Paryżu...
Słowo to wywołało jęk, przesunęło się dalej przez komnatę. Fili powtórzył głucho: — Paryż. — „Paryż“, zasepleniły dwie bogato wystrojone damy, których kunsztowne loki, uwieńczone wielkiemi różami, spadały na porcelanowo białe karki. Za niemi mężowie ich odrzucili wtył blado-brunatne głowy, aż uczernione kolce ich grubych wąsów skierowały się ku sufitowi: — Paryż. — „Paryż“, mruknął Percossini miłym, tęsknym barytonem. Z mało oświetlonego kąta dotarło zduszone jedwabnemi poduszkami, znużone westchnienie tęgiej, ładnej kobiety: — Paryż. — I tylko von Hinnerich, którego twarz nic drgnęła nawet, uważnie i świadom obowiązku stał nadal przy krześle, na którem trzęsły się żałosne członki następcy tronu.
Żona jego rzekła:
— Pozwoli pani, że ją zaznajomię z naszymi przyjaciółmi.
— Mes dames Paliojoulai i Tintinowicz.
Obie panie wykonały w swych ztyłu na wzór centaurów rozwiniętych sukniach szerokie ukłony. Od powabnego uśmiechu mleczna warstwa tłuszczu na ich twarzach omal się nie rozpłynęła. Księżna Assy zauważyła, że madame Tintinowicz jest ładna, że ma delikatny orli nos i czarne brwi pod ufarbowanemi na blond lokami.
— Księżna Fatma, — rzekła Fryderyka Szwedzka, — moja kochana Fatma, małżonka Izmaela Ibena Paszy, posła jego sułtańskiej mości przy naszym królu.
Jedna z małżonek, — poprawił Fili. — Wyrażaj się zawsze dokładnie, moja droga: jedna z jego małżonek.
Księżna Assy podeszła uprzejmie do ładnej, tęgiej damy, która wygrzebała się ze swoich poduszek. Jej ciasna, niebieska tunika atlasowa na żółtych koronkach powstała niedaleko od bulwarów; ale pełna jak księżyc, błyszcząca twarz z wymalowanemi lukami wysoko ponad uczernionemi, wąskiemi oczyma, i wspaniale namaszczone włosy w bladej rosie sznurów pereł, wymknęły się najwidoczniej przez otwarte wskutek nieuwagi drzwi haremu. Z członków jej szedł silny zapach patchouli; natomiast w oddechu jej łączyło się wspomnienie słodkiej tabaki z zupełnie, zupełnie słabą wonią czosnku.
— Pan Tintinowicz, pan Paliojoulai, — rzekla małżonka Filipa.
Jednego od drugiego niepodobna było odróżnić. Wąsy, zimne, zmęczone oczy, oślepiająca bielizna i brylanty, umieszczone wszędzie, gdzie się dało, były im wspólne. Ukłonili się równocześnie. Zdawali się oni należeć do owego gatunku mężczyzn, którzy przez wytworną zręczność stanowią ozdobę każdego salonu i o których można uwierzyć, że w krytycznym momencie, po przegranej w grze, oberwą żonom kolczyki, w których są klejnoty. Diamenty, które połyskiwały na ich giętkich ciałach, wydobyli może własnoręcznie z kopalń Indyj. Spojrzenie na ich twarde, eleganckie twarze, pokryte cienkiemi jak włos zmarszczkami, pozwalało się domyślać mnóstwa osobliwych historyjek. Gdyby z dynastją Koburg było kiedy źle, panowie Paliojoulai i Tintinowicz zamienią może dalmacki zamek królewski na sale gry w Monaco, zawsze jednakowo pewni siebie, jako dworacy i jako krupjerzy.
Przyszła królowa rzekła:
— Baron Percossini, major von Hinnerich.
Wysmukła, elegancka postać szambelana była nienaganna. Jego uniżony uśmiech był miękki jak kręcona jego bródka; ale oko jego szacowało i kradło. Białemi zębami i delikatnemi dłońmi ofiarowywał się on jako cichy przyjaciel, jako niewymagalny wielbiciel i subtelny pośrednik we wszelkich tajemnicach. Uważał wszystko za możliwe i wątpił we wszystko, prócz wartości pieniądza.
Von Hinnerich nie wątpił w nic, a możliwem było dla niego tylko to, co trwało. Był rosły jak drzewo i miał czerwonawo-blond, niezręczną twarz, niezupełnie świeżo ogoloną. Ukłonił się hałaśliwie.
— Tak, księżno, to jest ten Hinnerich, taki wierny człowiek! — zawołał nagle książę Fili i zerwał się ze swego miejsca. Otoczył ramieniem biodra adjutanta i schylony i rozpromieniony zupełnie, śmiał się do niego wgórę, jak małpka u stóp dębu. Nagle przyszło mu na myśl coś innego.
— Widziano panią przecież, księżno. Ale wie pani, że to bardzo nieładnie z pani strony, że chodzi pani z innymi ludźmi na spacer, nie z nami.
— Tak wasza królewska mość sądzi? — zapytała księżna. Fryderyka wyjaśniła:
— Nawet z kimś, kto może wcale na taki zaszczyt nie zasługuje.
— Z przestępcą politycznym, księżno. — dodał uprzejmie Percossini. Księżna Fatma powiedziała bardzo wysokim głosem flecim:
— Z człowiekiem niebezpiecznym, księżno.
Panie Paliojoulai i Tintinowicz zachichotały cicho. Mężowie ich potwierdzili z przekonaniem:
— Z osobnikiem bardzo niebezpiecznym, księżno.
Księżna Assy była szczerze zdumiona.
— Doktór Pavic? Było to przypadkowe spotkanie. Wydaje się dobrodusznym i dość próżnym człowiekiem.
— Ach nie!
— Strasznie naiwnym, jak na swój wiek, — uzupełniła. — Tem, co się nazywa wierzącą naturą, jak sądzę.
— To przecież...
Fili roześmiał się dziecinnie. Reszta towarzystwa spoglądała po sobie poważnie.
— Księżna wybaczy, ale to przecież jest boskie.
— Mój kochany, to nie jest boskie, — sprostowała jego małżonka. Siedziała długa i biaława.
— Ten Pavic, księżno, to nasz najniebezpieczniejszy rewolucjonista. Podjudza on nasz dobry lud, chce nas wypędzić. Mamy skończyć na wygnaniu albo na — na gilotynie.
Mówiła kwaśno, nie dopuszczając jakiegokolwiek sprzeciwu.
— Jeśli wasza królewska wysokość jest o tem przekonana... — rzekła księżna.
— Tak jest.
— W takim razie trzebaby z nim raz pomówić. Zresztą siedział już w więzieniu, uważam to za wspaniałe. Możecie go przecież znowu wsadzić.
— Gdyby to jeszcze dziś uchodziło.
— Zresztą nie jest to z pewnością potrzebne. Nie po-pełnia żadnych czynów gwałtu, jest pobożny.
— Ponieważ potrzebuje duchowieństwa.
— Taki obłudnik! — zawołał Fili. — Trzyma z je — zu — itami.
— Wasza królewska wysokość pozwoli, — wtrącił Percossini łagodnym głosem. — Zależy, za jak ważnego uważa się tego pana. Odrobiną pieniędzy możnaby to oczywiście z łatwością ułagodzić.
— Wątpię, — rzekła księżna Assy.
— Pieniądze! — zawołał oburzony Tintinowicz. — Baty!
— Baty, chciał pan powiedzieć, panie baronie. — krzyknął Paliojoulai.
Małżonki ich zapytały słodkiemi głosami:
— Raz go już przecież obiliście. Jeśli jej królewska wysokość jest tego zdania, zróbcie to jeszcze raz. Nieprawdaż, Eugenjuszu? Nieprawdaż. Maksymie?
— Ach! To panowie podjęliście się wówczas egzekucji, — rzekła księżna Assy. — Ale powiedzcie mi, moi panowie, czy w pobliżu mieszkania doktora Pavica niema apteki, gdzie się dostaje środki opatrunkowe? Pytam tylko nawiasem.
Obaj panowie poruszali bezradnie białkami oczu, otworzyli szeroko usta i pokazali kompletne garnitury zębów, jak dwa wielkie, bronzowc dziadki do orzechów. Księżna zastanawiała się niecierpliwie: „Skąd ja do tego, żeby się denerwować ze względu na Pavica? Ale głupota tych wszystkich ludzi zmusza mię, aby wziąć jego stronę“. Po pauzie zakłopotania, księżna Fryderyka zaczęła mówić, ociągając się:
— Nie, nie uważam za możliwe usuwać wszystkie skargi przez chłostę. Ale usunąć je trzeba. Każę nawet w najbliższym już czasie otworzyć kuchnię dla ubogich. Baron Percossini wziął pod uwagę moje wskazówki w tym względzie.
Szambelan skłonił się.
— Od następnej środy zaczynają się też znowu nasze wieczory robótek u Dames du Sacré Coeur. W sobotę będzie kolej na młode dziewczęta. Proszę pamiętać o tem, moje panie. Lud musi dostać zupę i wełniane kamizelki, to moja niezłomna wola. A potem strona duchowa. Jesteśmy teraz bezwarunkowo katolikami...
— Bezwarunkowo, — potwierdził chrapliwie von Hinnerich.
— Mimo to, sądzę, moglibyśmy założyć towarzystwo biblijne. Chodzicie przecież pilnie z listami kwesty na kościół Pojednania im. Fryderyki, panowie Paliojoulai i Tintinowica? Nic zapominajcie o baronie Rustschuku; ci Żydzi mogą dawać.
Przyszli krupjerzy skierowali białe spojrzenia ku niebu.
— A zabawy? — zapytała księżna Fatma, która niespodzianie zjawiła się w kręgu światła. — Co z zabawami dobroczynnemi, kochana Fryderyko? Bazar, jasełka, nieprawdaż, tak się to nazywa? Beata Schnaken sprzedajc lalki; ta Schnaken cudownie stroi lalki. Ja mam cukiernię turecką. Mesdames Paliojuolai i Tintinowicz...
— I bal! — prosiła pani Tintinowicz.
Fatma była boleśnie dotknięta.
— O nie, bal nie!
Podreptała bezradnie na krótkich nóżkach do Fryderyki Szwedzkiej i padła jej niezdarnie na szyję.
— Proszę cię, najsłodsza, tylko nie bal!
Księżna pocieszyła ją.
— Najdroższa, i ja nie jestem zwolenniczką tańców. Natomiast polecę dyrektorowi policji, aby zamykał gospody o dziewiątej. Dalej, mam zamiar wpłynąć na kobiety, aby nie dosiadały wręcej rowerów, ale robiły konfitury, co uważam za moralniejsze. Wogóle niemoralność musi ustać. To byłoby, sądzę, wszystko. Czy też jeszcze o czemś zapomniałem?
Nikt nie miał nic do dodania.
— Bardzo dobrze, kochana księżno, że naprowadziła mię pani dzisiaj na tę sprawę. Raz trzeba przecież rozwiązać kwestję socjalną.
Tak zakończyła Fryderyka, widocznie podniecona.
Małżonka posła tureckiego klasnęła głośno przed obfitą piersią i zrobiła niewymownie zdziwioną minę.
— Nie rozumiem wogóle, dlaczego zadajecie sobie tyle zbytecznego trudu, jesteście bardzo niedoświadczeni. Po-słuchajcie tylko, jak zrobił mój mąż, kiedy był paszą w Małej Azji. Chrześcijanie przyszli z pól, byli między nimi i wierni, a wszyscy nie mieli nic do jedzenia i byli bardzo podnieceni. Mąż mój kazał im powiedzieć, że ma mąki poddostatkiem, niech tylko przyjdą na dziedziniec twierdzy. Przyszli; ale zaledwie się wszyscy stłoczyli między wysokiemi murami, mąż mój kazał pozamykać wrota i zgóry...
Fatma przerwała sobie śmiechem. Opowiadanie jej było szczebiotem dziecięcym.
— ...z murów zmasakrowano ich wszystkich. Haha! Zmasakrowano.
— O! O! — zawołały panie Paliojoulai i Tintinowicz, a w westchnieniach ich mieszały się zgroza i pożądanie.
— Tłoczyli się i krzyczeli jak świnie na ciasnym wozie rzeźnickim. gdy jedną po drugiej rzeźnik wyciąga.
Fryderyka uśmiechnęła się wyrozumiale.
— Nie, moja poczciwa, toby u nas zrobiło za wiele wrzawy.
Von Hinnerich hałaśliwie przestąpił z nogi na nogę.
— Niestety! — zawołał nagle z twarzą ciemnoczerwoną. Major pruski był zachwycony anegdotą damy haremowej.
— Pozostaniemy przy zupach i wełnianych kamizelkach, — zadecydowała Fryderyka Szwedzka.
— Nieprawdaż, kochana księżno Assy, obejmie pani honorowe przewodnictwo przy mojem dobrem dziele. Pani interesuje się przecież także rozwiązaniem kwestji socjalnej.
— Wasza królewska wysokości, nie myślałam jeszcze o tem. Możliwe, że mi to kiedyś wpadnie na myśl...
Zdumiano się ze wszystkich stron.
— Ależ dlaczego w takim razie zadaje się księżna z Pavicem?
— Dlaczego była pani tam u Morlaków?
— Dwa razy już?
— Bo się nudziłam, — wyjaśniła księżna. — Pomyślałam więc o ludzie. Gdyż najdziwniejszą rzeczą, jaką poznałam w życiu, jest lud. Ilekroć się z nim stykałam, był dla mnie zagadką. Popada on w wściekłość o rzeczy, które powinnyby mu być zupełnie obojętne, i wierzy w rzeczy, w które właściwie tylko obłąkany mógłby uważać za prawdę. Kiedy mu się rzuca kość, jak psu — i na czem polega właściwie różnica? — pożera ją wprawdzie, ale nie macha ogonem. Ach! To mnie zawsze najbardziej zaciekawiało. Nie sądzę więc też, aby zupami i kamizelkami wełnianemi dało się wszystko załatwić...
— W takim razie myli się księżna, — rzekła wyniośle Fryderyka. — Myli się księżna stanowczo.
Księżna Assy ciągnęła:
— Cesarz Napoleon bardzo się troszczył o swój lud. Paryż kwitł i stawał się coraz tłustszy. Nic przypuszczam, aby było tam wielu ludzi bez zup i wełnianych kamizelek.
Ktoś jęknął:
— Ach! Paryż!
— A jednak lud szalał na tę niepotrzebną i nierozumną wojnę. Podczas naszych podróży wiele rzeczy utkwiło mi w pamięci, ale nic tak bardzo, jak ów czarny tumult, i wołające z niego w żółtem świetle płomieni gazowych blade, spocone twarze: „Do Berlina!“
— Ach! Paryż!
Księżno, pani, która to wszystko przeżyła, może nam wyjaśnić: gdzie pozostała Adelajda Truheckaja?
— I d’Osmond?
— I hrabina d’Aulnaie?
— I Zozic?
Księżna wzruszyła ramionami.
— Mała Zozic kocha podobno jakiegoś komunarda. Stoi na ulicach na wywróconych szafach i omnibusach i nabija strzelby.
— Quelle horreur! Po markizie de Chatigny następuje komunard!
Madame Paliojoulai rzekła gorzko:
— Wypadki paryskie są poprostu podłością. Niech pani tylko spojrzy, w jakich rękawiczkach ja muszę chodzić. Z Paryża nie dostaję już rękawiczek. Czy to do wiary?
— Ale Fryderyka złapała jeszcze kapelusz. Księżno, musi go pani zobaczyć! — zawołał Fili podniecony.
Nagle wszyscy poczęli krzyczeć jeden przez drugiego. Panie pokazywały szybkiemi ruchami swoje wachlarze, koronki, bransolety. Percossini, gawędząc szybko, starał się obudzić w księżnej Assy wspólne wspomnienia uroczystych dni. Bezbarwna głowa księżnej Fryderyki zaróżowiła się lekko. Paliojoulai i Tintinowicz przypominali sobie wzajemnie ze zdławioną po męsku tęsknotą pewne lokale gry, które znali obaj, i dobrze im obu znajome alkowy’ pewnych dam. Słowo Paryż zelektryzowało ich serca, stępiałe w ciężkiej atmosferze odległej prowincji, świetlane miasto świeciło swym nimbem nad dalekie morze, jak bajka, jak tęsknota za czarem. Wymawiano to słowo między ludźmi Wschodu, a miało się wrażenie, jakby to synowie Zachodu słuchali opowieści z tysiąca i jednej nocy. Zaledwie powróciwszy z Paryża, na opłacenie nowej podróży myślały te damy o zaoszczędzonych obiadach i niezmienianej bieliźnie, ci kawalerowie o totalizatorze i stole bakaratowym, ci władcy o ludzie.
Księżna Fatma z wysiłkiem atlety podniosła ciężką nogę na krzesło, zapraszając wszystkich, aby się przekonali, że miękki jej bucik skórzany spowija łydkę aż tuż pod kolano.
— To Paryż, — rzekła pobożnie. Aby odzyskać znowu równowagę, zawisła całym ciężarem na ramieniu następcy tronu, który stał pochylony nad nią ciekawie. Nawpół uduszony wyrwał się z objęć tej pięknej damy. Podniósł chusteczkę do czoła i mruknął niepewnie z ukośnem spojrzeniem na Hinnericha:
— Nic lubię kobiet.
Silnie jeszcze podniecony, zawołał z naglą wesołością:
Księżno Assy, cóż pani powiada do naszej Fatiny? Czy to nie miły śliniaczek?
Księżna Assy podała Turczynce rękę.
— Droga pani, ze wszystkich poglądów, które były pierw wypowiedziane, pani zdanie najbardziej mi się podobało. Było szczere.
— Wasza wysokość jest zbyt łaskawa, — odpowiedziała Fatma z dziecięcym uśmiechem. Fili szepnął:
— No, inni mówili już zupełnie głupio. Wie pani przecież księżno: gdybym ja mógł... Niestety nic pozwalają mi na nic, ale nie należy mnie mieszać z innymi, o to muszę prosić. Fryderyka paple co się mieści...
Fatma przerwała:
— Nic przeciwko pańskiej małżonce, wasza królewska wysokości. To moja najdroższa przyjaciółka.
— Ponieważ obie macie tak miłych mężów. Dlatego siedzicie zawsze razem i opowiadacie sobie, jak to wam jest dobrze.
— Chciałabym poznać paszę, — rzekła księżna Assy.
— Przyprowadzę go do pani, księżno. O, on jest silny i energiczny, — oświadczyła Fatma z szacunkiem.
— Takie właśnie wrażenie zrobił na mnie z pani opowiadania.
Fatma westchnęła.
— Niestety jest mi niewierny, — zupełnie jak ten tam mojej biednej Fryderyce.
— Patrzcież na nią! — zawołał Fili. — Czy i wy musicie się buntować przeciwko istniejącemu porządkowi rzeczy? Pasza ma swój harem, to przecież słuszne, i ja mam także swój harem.
— Wasza królewska wysokość także?
— Czyż nie mogę mieć ich wszystkich razem? lej Paliojoulai, tej Tintinowicz, jak pani sądzi? Schnaken też mnie chce! Żenuje mnie bardzo, kiedy one to dają spostrzec przed calem towarzystwem. Ten Percossini to też łajdak. Zawsze ma dziewczęta, które mi proponuje. Ach, co tam...
Odwrócił się nawpół i z bladą rączką w rzadkich bokobrodach spojrzał z dąsem w ziemię.
— Nie lubię kobiet.
Fatma westchnęła znowu, zatopiona w myślach.
— Gdybym ja mu chociaż raz mogła być niewierna.
— Paszy? — zapytała księżna Assy. — Przecież pani kocha swego męża?
— Właśnie dlatego. Niechby się raz przekonał, jak to smakuje. Co robię tutaj, wśród chrześcijan, w paryskich toaletach, to jest memu mężowi zupełnie obojętne.
— Naprawdę?
— Tylko w haremie, tam nie ścierpi niczego, tam nic się nie może stać.
— Ach nie, — rzekł Fili, znowu podniecony.
— Dlatego chciałabym lak bardzo sprowadzić mężczyznę do haremu.
— Tak bardzo, — powtórzyła ze splecionemi dłońmi.
— Ach, niechże pani mnie zabierze, — poprosił książę.
— Pasza ma pewnie krzywą szablę? — zapytała księżna Assy z uśmiechem.
— O to właśnie idzie, — potwierdziła Fatma z szeroko rozwartemi oczyma.
Następca tronu chciał coś powiedzieć, ale szybko zamknął usta. Małżonka jego wynurzyła się z głębin swego fotelu, długa i bezgłośna przysunęła się do rozmawiających. Fatma cofnęła się z Filem. Fryderyka położyła zimną, chudą rękę na ramieniu gościa i zaczęła widocznie zmieszana:
— Jak się pani czuje, droga księżno? Czy tu nie zimno? Jak mnie jest zimno na Południu! Te przeciągi z kominków! I ten kamienny przepych!
Rzuciła beznadziejne spojrzenie na tuzinkowe umeblowanie zamków królewskich, pozostawiające pół pokoju pustym.
— A dalej ta pustka duchowa! Kiedy debatujemy o najwyższych zagadnieniach. — niech pani nie sądzi, droga księżno, że zadowalniam się temi pustemi frazesami, które tu brzęczą w powietrzu. Niech mnie pani nie miesza z mojem otoczeniem...
— Jakżebym mogła! Wasza królewska wysokość zastanawiała się tak wiele...
Ale księżna nie doznała jeszcze snąć ulgi.
— Gdyby lud wiedział — my wielcy także niezawsze jesteśmy szczęśliwi, — odpowiedziała powłóczyście, a potem cicho, szybko, z nagłą decyzją:
— Niech pani spojrzy na mego biednego męża... My oboje jesteśmy naprawdę godni ubolewania. Każdy wykorzystuje jego słabość, zdaje mi się, że Percossini sprzedaje mu konjak. Baron jest zbyt industrjalnego usposobienia... A kobiety! Wszystkie rzucają się następcy tronu na szyję. W Sztokholmie nie przeczuwałam nawet, że mogą istnieć takie obyczaje... Płacze nieraz na mojem łonie i skarży mi się — ale cóż pani chce, jest słaby. Bardzo słaby...
Zatopiła nieruchome, blade spojrzenie w twarzy księżnej Assy. Błagalnie, zamierającym głosem szepnęła:
— Wiem, ubiega się o panią. Niech pani przynajmniej pozostanie zimna i stanowcza! Jedna uczciwa kobieta... Jakbym ja chciała panią poważać!
Księżna nie miała czasu na odpowiedź. Uczuła jeszcze raz nacisk zimnych palców na ramieniu, potem Fryderyka odwróciła się do swoich nadsłuchujących dworzan. Fili podszedł natychmiast do księżnej Assy.
— Czy biadała przed panią na mnie? — szepnął. — Naturalnie! Co za krzyż z tą kobietą! Czy ona nie może być nigdy miła? Niechby wzięła przykład z mojej mamy! Niedawno podarowała ona ojczulkowi naturalnej wielkości portret Beaty. Ale moja mama jest też noble, naprawdę bardzo noble, nic uważa pani, księżno?
— Ach! Królowa podarowała jego królewskiej mości portret jego przyjaciółki!
Spojrzała wbok; niespodzianie odczula, jak daleka była od tych ludzi i ich życia duchowego.
— Był pan dzisiejszego wieczora cichy, wasza królewska wysokości? — zapytała. — Spodziewam się, że nie przez zły humor?
— A przez cóżby! Tutaj u mojej żony dostaję tylko herbatę, to przecież godne płaczu. Kiedy nie mam konjaku, księżno, myślę zaraz o swojej niezaspokojonej ambicji, i jaki ze mnie roztrzęsiony wóz. Wówczas chciałbym włożyć swój biały kołnierz.
— Biały kołnierz?
— Nie wie księżna? Mój kołnierz infancki, biały ze złotym haftem, na gronostajach. Tak, księżno, zupełnie jak ten don Karlos. Ach! Don Karlosa kocham jak rodzonego brata. Czyż nie jesteśmy braćmi? Jego los jest przecież moim. Niezaspokojona ambicja, klechy, wszystko zupełnie tak samo. Ja mam swego Hinnericha, on swego Rodericha. Tylko z macochą się nie zgadza. Ja przecież Beaty wcale nic chcę; ona tylko mnie chce... Ale kostjum infanta jest naprawdę szykowny, czy nie uważa pani, księżno? Gdybym się pani mógł w nim kiedyś pokazać! Miałbym wtedy jedną prośbę...
Uniósł się na palcach i szepnął jej w twarz swoją drżącą tęsknotę.
— Księżno, niech pani powierzy don Karlosowi klucz do swego gabinetu!
Usunęła głowę z obrębu jego oddechu. Nie zrozumiała jego oświadczyn i obojętnie zagadnęła barona Percossiniego, który się właśnie zbliżył. Następca tronu zatonął w myślach.
Szambelan rzeki:
— Przy naszej pierwszej wymianie zdań co do traktowania ludu zapewne różne rzeczy sobie wasza wysokość myślała. Prawda, każde słowo miało posmak swojej prowincji. Wszystko takie ważne i takie niewątpliwe. Ano, trzeba w tem brać udział... ale potajemnie uśmiecha się człowiek, jak się uśmiechają w Paryżu.
Uśmiechnął się subtelnie.
— Wasza wysokość nie będzie mnie mieszała z moimi tutejszymi przyjaciółmi.
Księżna Assy odpowiedziała:
— Naturalnie, że nie. I niech pan powie również panom Paliojoulai i Tintinowiczowi oraz damom tych panów, że ich z nikim nie mieszam.
Potem pożegnała księżnę Fryderykę. Fili chciał się wymknąć za nią przez drzwi, ale ciężkie spojrzenie adjutanta sparaliżowało jego krok.
Zaledwie księżna znalazła się za drzwiami, gdy opuszczone przed chwilą twarze wypadły z jej pamięci, jakby się zanurzyły zpowrotem w gęstą mgłę nudy i ograniczoności. Przypominała bobie, znużona i zniechęcona, kilka niezdecydowanie włóczących się po pokoju postaci, między któremi przesuwali się lokaje z filiżankami herbaty i cukierkami. Podczas następnych dni myślała z zadowoleniem o Pavicu; słowa jego powracały do jej ucha, brzmiały niemal znacząco. Napisała do niego.

Stawił się natychmiast, w ściśle skrojonym fraku. Kapelusz jego pozostał za drzwiami. Księżna pomyślała: „Mógłby być dyplomatą“.
— Siedział pan już raz w więzieniu, — rzekła. — Z łatwością może pan to przeżyć jeszcze raz. Wcale pan nie jest lubiany.
Pavic wykonał siadając potężny ruch, miażdżący wszystko pod ciężarem jego wzgardy.
„Nie, dyplomatą nic“, zastanawiała się księżna. „Ale prawie artystą“.
Pavic odpowiedział:
— Wasza wysokości, w niebezpieczeństwie jestem najsilniejszy. Zanim wówczas zbirowie położyli na mnie ręce, żyłem w oszołomieniu poczucia siły. Przemawiałem codziennie przynajmniej dwa razy do ludu, nie odtrącałem od swego progu żadnego z utrudzonych i obładowanych, — a jednak właśnie wówczas musiałem pielęgnować śmiertelnie chorą żonę. Mogę powiedzieć, wasza wysokości, że otoczony sztyletami opłakiwałem swoją żonę.
Zrobił kilka mocnych kroków; trudno mu było usiedzieć na miejscu. Głos jego zniżył się w intymnem otoczeniu. Pod golem niebem brzmią! daleko przez kraj, tutaj kulił się ostrożnie w obicia ścian i gubił się w ciemnych kątach. Tylko ruchy jego pozostały wielkie, jakby wykonywane były na wybrzeżu morskiem, na rozległych równinach i jakby miał je dojrzeć ostatni z dziesięciu tysięcy widzów.
— Żona pańska umarła?
— Od jej trupa mnie oderwali. Czytałem biblję. Gdyż... Usiadł.
— Gdyż zwykłem czytywać biblję.
— Dlaczego właściwie?
Spojrzał na nią, głęboko zdumiony; wyjąkał:
— Dlaczego... Dlaczego... No... to mnie uszczęśliwia... i pomaga, wasza wysokości, pomaga. Jakże często modliłem się w niebezpieczeństwie, wędrując przez przepaści skalne Velebitu i między jego ciche mi murami. Jeszcze niedawno, podczas przejażdżki z baronem Rustschukiem. Jechaliśmy za interesami, wiał wściekły wiatr północny: wasza wysokość przypomina sobie. Łodzi naszej groziło wywrócenie, olbrzymia fala pędziła na nas. Nie patrzałem na nią, patrzałem w niebo. Fala rozbiła się, zanim nas dosięgła. Zwróciłem się do Żyda, był blady. Powiedziałem tylko: modliłem się.
Obserwowała go.
— Od pana, doktorze, dowiaduję się samych nowych rzeczy. I samych rzeczy, którychbym się po panu nigdy nie spodziewała.
Uśmiechnął się boleśnie:
— Prawda? Rewolucjonista nic powinien mieć serca, trybun życia osobistego? Ja jednak jestem pobożnym synem ubogich ludzi, kocham swoje dziecko i odmawiam z niem modlitwę wieczorną. Życie uczuciowe mego ludu, wasza wysokości, oto to, czego nie zrozumieją nigdy obcy, mieszkający między nami.
— Znowu ci obcy. Niech mi pan powie, czy Pierluigi Assy, proweditorc republiki Weneckiej, był w tym kraju obcym?
Pavic zmieszał się, zrozumiał swój błąd.
— Nie jestem ani Włoszką, ani Morlaczką. Pański lud nic interesuje mnie, doktorze.
— Ale... Miłość całego narodu! Wasza wysokość nie wie, co to znaczy. Niech pani spojrzy na mnie, osnuwa mię porządny kawał romantyki.
— Już mi pan to raz mówił... Sprawą, do której mogłabym się zapalić, byłaby myśl wprowadzenia do tego kraju wolności, sprawiedliwości, oświaty, dobrobytu.
Robiła długie pauzy między temi czterema wyrazami. Cztery te pojęcia zdawały się powstawać w niej, w miarę jak mówiła, po raz pierwszy w jej życiu. Dodała:
— To moja idea. Lud pański, jest mi, jak powiedziałam, obojętny.
Pavic nie powiedział słowa.
— Tutaj rządzi klika małych ludzi, — rzekła księżna. — Arystokracja prowincjonalna, która w Paryżu byłaby śmieszna. Na dworze spotykają się półdzicy z mieszczańskimi odpowiednikami i prześcigają się w brutalności. Niezbyt to pocieszający widok, dlatego chciałabym go usunąć.
Mówiła coraz bardziej stanowczo. Nagle w duchu jej uszeregowało się mnóstwo pomysłów, a jeden pociągał za sobą drugi.
— Co robi król? Powiadano mi, że rozdaje jałmużnę. W kołach księcia mówi się wiele o zupach i kamizelkach wełnianych, co uważam za tanie. Zresztą król jest prawic zbyteczny, — albo będzie zbyteczny. Wolny naród (niech pan spojrzy na Francję!) posłuszny jest sobie samemu. Nawet prawa — nie wiem, czy są potrzebne, ale są godne pogardy.
Pavic rzekł zupełnie znieruchomiały:
— Wasza wysokość jest anarchistką.
— Mniejwięcej. Ostatecznie niechby sobie był ktoś, kluby czuwał nad wolnością. Tylko polo więc król.
Pavic odetchnął głęboko z zadowolenia, gdyż zdawało mu się, że odkrył jej ludzką stronę.
— Albo królowa, — odpowiedział znacząco.
Powtórzyła, wzruszając ramionami:
— Albo królowa.
Potem wstała.
— Niech pan jeszcze przyjdzie, doktorze. Mamy sobie jeszcze więcej do powiedzenia.
— Rozkaz waszej wysokości wystarczy w każdej chwili, aby mię sprowadzić.
— Bynajmniej. Pan ma pracę, ja siedzę bezczynnie. Niech pan przyjdzie, gdy tylko będzie pan miał czas.
Ogarnęło go radosne podniecenie. Uczucie, że został godnie oceniony, dodało mu odwagi do długiego, wdzięcznego pocałunku w rękę. I oddalił się, jak przez obłoki unoszony przez świadomość, że dotknął wargami ciała księżnej Assy!
Dowiedziała się od Pavica, że plany jej kosztowałyby wiele pieniędzy, i zdumiała się tem.
— Trzeba będzie niesłychanej agitacji i dźwięczącej zachęty na wszystkie strony.
— To musi być nowa właściwość ludu. Za to, że mu się daje wolność, sprawiedliwość, oświatę, dobrobyt, żąda jeszcze napiwku.
Trybun pochylił głowę.
— Ale nie mam nic przeciwko temu, — wyjaśniła księżna.
Potem zaproponował jej dla wszelkich operacyj finansowych barona Rustschuka.
— Ten Rustschuk bankrutował już we wszystkich państwach naddunajskich, a w Wiedniu, gdzie spotkało go to samo, został uniewinniony we wspaniały sposób. Teraz szacują go na dziesięć miljonów.
Księżna wykonała poruszenie. Pavic zastanowił się; podziw adwokata dla szczęśliwego finansisty szybko został stłumiony przez zbożne oburzenie, jakie finansista budził w trybunie ludu.
— Nie ukrywam przed waszą wysokością moralności tego Rustsehuka. Niechętnie tylko dopuszczam do zetknięcia się naszej sprawy, świętej sprawy mego ludu, z tą osławioną osobistością. Robię sobie poważne wyrzuty... ale...
— Dlaczego. Zdaje się, że on jest zdolny.
— Zdolny i niebezpieczny. Chwilowo zachowuje się spokojnie, ale ja, który mam z nim do czynienia w interesach, wiem, jaka ambicja go pożera. Chce zostać ministrem, ministrem w jednym z krajów europejskiej Azji, gdzie został in contumaciam skazany: chce, aby się ugięli przed jego chwałą. Gdyby mię wasza wysokość upoważniła do zaproponowania mu tymczasem stanowiska ministra w naszym kraju... Jest on coprawda wysoce niegodnym charakterem...
— Cóż to ma do rzeczy? — zadecydowała. — Jeżeli może nam być pożyteczny. Ci, co go skazali, są oczywiście nielepsi od niego. Kogóżby się ostatecznie użyło?
Kazała go sobie przedstawić. Rustschuk był nieskończenie eleganckim panem o silnie poczerwieniałej, wyniszczonej twarzy, pokrytej gęsto wełnistym, czarnym włosem. W spodniach o pięknym deseniu kołysał się na wszystkie strony miękki brzuch, a cienkie jego ramiona szybko rozcinały powietrze. Gdy tylko usiadł naprzeciw księżnej, zaczął mówić o niedoli biednego ludu i o nieszczęśliwych krajach pod pięknemi królowemi; pachniał przytem piżmem. Gdy księżna nie odpowiadała, potarł ręce i dał przez to poznać, że były umyte wodą kolońską. Potem rozłożył chustkę do nosa: jakby wyciągnął z kieszeni bukiet fiołków. Poklepał się w kamizelkę i nadął brzuch jak kadzielnicę: rozeszła się woń patchouli.
„Niebezpieczny?“ pomyślała księżna. „On przecież jest groteskowy“.
Aby przez nagły kaprys wypróbować ese szczęście, po-wierzyła mu odrazu zwierzchni nadzór nad administracją wszystkich swych posiadłości, rozległych domen zmarłego księcia, rozciągających się po całej Dalmacji, wysp Busi, Lissa, Curzola, z ich cenneini prawami rybołówstwa. Stanąwszy na czele tego olbrzymiego majątku, zyskał Rustsehuk natychmiast na pewności siebie. Na odchodnem rzekł, przyjaźnie i pouczająco:
— Pieniądz musi się więc stawać coraz obfitszym i coraz więcej gotować nam radości.
Zanim rok dobiegł ku końcowi, słyszało się o poważnym wzroście plagi zbójectwa. Malviventi w większych niż zwykle ilościach zeszli z gór. Plony Włochów podpalano, ścinano drzewa oliwkowe. Gdy winogrona ich były jeszcze małe i twarde, pewnego ranka znajdowali wszystkie latorośle obcięte. Zimą roku 72 dwa pułki strzelców z Zary wyruszyły na południe: w Bocche di Cattaro, między rafami i na skalistych wysepkach walczyli powstańcy słowiańscy za wolność, którą obiecała im nieznana pani, odległa, nigdy nie widziana królowa, o której marzyli, o której po pijanemu łgali sobie wzajem w karczmach i do której kierowali swoje skargliwe modlitwy. Na ulicy czuła księżna, jak naprężone, spoważniałe spojrzenia docierały do jej powozu. Pod oknami słyszała często skradające się kroki. Były to wiązane buty ośmiu czy dziesięciu chudych, brunatnych ludzi, którzy z rękoma w kieSieniach spodni z koźlich skór lękliwie i z napięciem patrzeli wgórę po jej kolumnach.

Pewnego dnia oznajmił Pavic z uroczystą twarzą o przybyciu markiza di San Bacco. Przez chwilę serce jej bilo mocniej; bo gdziekolwiek na świecie zjawił się ten stary ptak burzy, tam groziło powstanie, przewrót, wydarzenie polityczne. Użyczył on swego zapału i swojej pięści Grekom, Polakom i szermierzom niepodległości Ameryki Południowej, komunie francuskiej, Młodej Rosji i jedności włoskiej.,, Wolność“ to było hasło, na które wyruszał, ilekroć się rozległo. Usłyszał je jako chłopiec i uciekł od rodziny, więziony był za Młode Włochy i przez mury więzienia uciekł do Ameryki, do Garibaldiego, swego bohatera. Jako korsarz plondrował cesarskie okręty brazylijskie i jako dyktator panował nad egzotyczną republiką, znosił od rafinowanych barbarzyńców śmieszne tortury, wiódł w lagunach olbrzymich rzek, wolny jak ptak, życie zbójeckie, rabował krowy i wyzywał państwa: wszystko w imię wolności. We Włoszech, dokąd poszedł za swoim mistrzem, każda piędź ziemi zachowała jeszcze ślady walczących. Aby je zaorać pod nasienie wolności, przerżnął każdy zagon ziemi ojczystej swoim mieczem.
Teraz, w pięćdziesiątym roku życia, walczył w Izbie rzymskiej, porywczy i władczy, o wolę czerwonego generała. Był wysmukły i sprężysty, o wielkich, turkusowoniebieskich oczach. Czerwona bródka tańczyła za każdem skrzywieniem niecierpliwych warg, bieluteńki włos wił się nad wąskiem czołem.
Zaprosił się do księżnej w gościnę; hotele nie odpowiadały mu, powiadał. Był bardzo ubogi, gdyż zapłacił za wolność pokolenia człowieczego zarówno swoim majątkiem, jak swą młodością.
Natychmiast począł towarzyszyć Pavicowi w jego poił różach agitacyjnych po kraju. Używał większych słów niż trybun, krzyczał głośniej jeszcze, pienił się, wyrzucał członki, podżegał do buntu, powodował bójki i po oporze na śmierć i życic powędrował między dwoma policjantami wiejskimi na jakiś posterunek żandarmerji, gdzie z pogardliwie wydętemi wargami rzucił swoje nazwisko: Marchese di San Bacco, pułkownik armji włoskiej, kommendatore orderu Korony Włoskiej, poseł do parlamentu w Rzymie. Telegram do Zary uwolnił go. Powrócił do domu, i bez wytchnienia krocząc tam i zpowrotem przed księżną, począł z siebie wyrzucać podniesionym głosem komendy urywane zdania:
— Niech żyje wolne słowo!... Słowa muszą być ruchliwe jak miecze!... Tchórze są niemi!... Tyrani i związane usta!
Zwolna uspokoił się, i ciągle na nogach, odwrócony plecami do kominka, opowiedział spokojnie i z umiarkowanemi gestami o zdobyciu wielkiego okrętu brazylijskiego. Było rzeczą zrozumiałą, że wobec pasażerów a zwłaszcza pań zachował się po rycersku. Na nieszczęście ujęto go, gdy chciał sprzedać w mieście złupioną kawę. Nawpół nagiego zaprowadzono go przed gubernatora.
— Naplułem temu nędznikowi w twarz, a on kazał mię przywiązać za ręce do kołyszącej się liny, na której wisiałem przez dwie godziny.
Po trzech tygodniach odjechał, a księżna niechętnie go utraciła.
Pavic uczył ją języka morlackiego, czytał jej pieśni o barwnych jelonkach i o złotowłosej Sosie, o hajdukach, o duchach górskich na otoczonych falami skałach i o matkach, plączących pod pomarańczowemi drzewami. Ta niejasna, miękka i marzycielska poezja, którą nawpół tylko rozumiała, a w którą spowijał ją dzień za dniem, ogłuszyła jej zdrowy rozum; wyrazy słowiańskie, czule ważone przez jego organ mowy i wypowiadane uwodzicielsko, podniecały ją i rozleniwiały. Czuła się jak w ciepłej kąpieli, gdzie kobieta znużonemi oczyma z pod rozgrzanych loków mruga do pereł, które wznoszą się z wody. Pavic był tem ognistszy, itn ją widział cichszą. Namiętnie chwalił swój lud i zachwyconym wzrokiem patrzał w piękną twarz damy na poduszkach obok niego. Całował jej dłoń, dotykał jej sukni, jej włosów nawet, a ciągle było to jeszcze jakby pieścił swój lud.
Widziała jak w uczciwości serca rumienił się, drżał i milkł. Wspominała wówczas wyznania, jakie słyszała w Wiedniu i Paryżu, wszystkie błagania i groźby, które dławiły się na jej łonie i odskakiwały od jej pancerza. — i uważała Pavica za mniej śmiesznego, niż innych. „Co mogłam tamtym dać? Sami tego nie wiedzieli, głupcy. Ten zaś żąda ode mnie czegoś: mam mu pomóc pokonać jego wrogów“.
Początkowo przyprowadzał swrego chłopca. Chorowita, nieładna istota siedziała w kącie, niedostrzegana nigdy przez księżną. Pewnego dnia przyszedł Pavic bez dziecka.
O przedwiośniu, w dzień jakiegoś święta kościelnego, pojechała z nim do Benkowaz. Z morza szło gorzkie, kłującc powietrze nad bezdrzewnemi polami kamiennemi. Złote światła padały z mknących chmur na wyczekującą okolicę, zapalające się nagle i nagle znowu gasnące. We wsi pojazd jej poruszał się z trudem po złomach skalistych. Zabłocone dziedzińce leżały opustoszałe między obrośniętemi cierniem murami.
Wieśniacy czekali przy karczmie. Pavic wskoczył natychmiast na stół, otoczyli go kołem, barwni, gapiąc się leniwie.
Pavic mówił. W ciszy po jego pierwszych zdaniach ktoś na samym przedzie uderzył się głośno po kolanie. Z.tylu rozległo się wesołe sykanie. Kilku Morlaków stało na wietrze z powiewającemi płaszczami. Chorwaci z wózkami jarzyn zatrzymywali się ciekawie. Z wrogiemi minami weszło dwóch stróżów bezpieczeństwa, czerwono ubranych zuchów, całych obwieszonych srebrnemi talarami; twardo postawili swoje karabiny na podłodze. Księżna patrzała z za firanki z otwartego okna powozu.
Pavic mówił. Osioł wyrwał się, przewrócił kilku ludzi i pogalopował ku stołowi trybuna. Pavic, nic zastanawiając się wcale, porównał go ze wszystkimi swymi przeciwnikami. — Bądźcie tak stanowczy jak ja! — Groził i klął z potarganą brodą i zaciśniętemi palcami, błogosławił i obiecywał z twarzą, z której spływało uszczęśliwiające światło. Niepewny pomruk przeszedł po słuchaczach, nieruchome oczy poczęły połyskiwać. Obdarci pastuchowie owiec wydawali nieartykułowane dźwięki. Trzech handlarzy bydła w turbanach w kwiaty brząkało pistoletami i sztyletami. Pavic, z dziko rozpostartemi ramionami, pochylił się tak daleko w próżnię do przodu, jakby chciał ulecieć ponad zebraniem. Zaraz potem kołysał się, lekko i sprężyście, na drugim końcu stołu. Łaknące jego spojrzenie i wszystkie jego członki garnęły się do oczarowanego ludu: każdy zoddzielna czuł z powstrzymanym oddechem jego uścisk. Gdzie on się zwracał, tam pochylały się bezwolne ciała wszystkich tych istot. Uśmiechali się płaczliwie.
Pavic mówił. Stał w oparach dusz. Stróże bezpieczeństwa trzymali tylko jeszcze karabiny w leniwych rękach, rozbrojonemi, głupiemi minami zawisali na tchnieniu trybuna. Dynastja Koburg miała o dwie podpory mniej. Nagle Pavic rozpostarł ramiona, przechyliwszy głowę na kark. Szeroka jego broda, opromieniona słońcem na czerwono, sterczała jak klin w powietrzu. Oczy przymknęły się pod udręczonemi powiekami i zgasły, ostatnim skurczem drgnęły szare wargi. Był Chrystusem. Kobiety żegnały się, chwytały się za piersi i wyły długiemi, skargliwemi tonami. Przekleństwa i przysięgi grzmiały groźnie. Księżna przyglądała mit się jak grze, jak wzbieraniu i naporowi elementów, bez sądu i bez zastrzeżeń ducha oddana grze tego człowieka. Z nim oddychała, jęczała, tęskniła, rzęziła, krzyczała i konała cała natura.
Niepostrzeżenie zjawił się u drzwiczek powozu. Wskoczył, odjechali galopem. Dziki okrzyk tłumu przebrzmią! za nimi. Podnieśli daszek powozu i wystawili twarze na wiatr i słońce. Księżna milczała z poważnemi oczyma, Pavic sapał. Przed i za nimi płynął przez kamienisty grunt oślepiający strumień gościńca. Z jego wzniesienia ujrzeli zdała połyskujący pas: morze.
Nagle z kupy gruzów wyskoczyło coś, coś obdartego, szalonego, przed czem się konie spłoszyły. Była to kobieta o siwych kudłach, huśtała ona ręką długą czuprynę, przy której wirowała martwa głowa. Skrzeczała coś niezrozumiałego, ciągle to samo, i czepiała się kół powozu. Pavic zawołał:
— Znowu jesteś! Ja ci pomóc nie mogę, idź więc i bądź rozsądna!
Księżna kazała przystanąć.
— Co ona krzyczy? Czy to nic znaczy „sprawiedliwości?“ Stara znalazła się przy niej jednym skokiem, podsunęła
jej czaszkę tuż przed twarz.
— Wasza wysokości, to obłąkana! — mruknął Pavic. Kobieta wrzeszczała:
— Sprawiedliwości! Patrz, to on, to Łazika, mój synek. Oni go zamordowali i jeszcze żyją! Mateczko, kocham cię, pomóż mi się zemścić!
— Zamilknij wreszcie! — rozkazał Pavic. — To już trzydzieści lat, a oni odbyli przymusowe roboty.
— Ale żyją! — wyła matka. — Im wolno żyć, a on jest zamordowany! Sprawiedliwości!
Księżna wpatrywała się nieruchomo w pobielałą głowę. Pavic prosił:
— Wasza wysokości, niech mi pani pozwoli zakończyć tę scenę.
Skinął, konie ruszyły. Suknia staruszki złapała się w sprychy, kobieta upadła. Powstał ohydny zgrzyt; koło przejechało po czaszce. Byli już daleko; za nimi kupa łachmanów z piskiem wiła się w piasku nad szczątkami czaszki syna. Księżna pobladła i odwróciła wzrok.
— Trzydzieści lat, — rzekł Pavic, — i ciągle jeszcze żądna zemsty! Jesteśmy chrześcijanami, pragniemy łaski.
— Nie łaski. Ja jestem za sprawiedliwością.
Nie mówiła więcej. Usiłowała uśmiechnąć się z tego, jak się dzisiaj wszystko wydawało tragiczne, ale godzina ta, która wyglądała brzemienna dziwnemi rzeczami, napawała ją trwogą. Nie chciała się oglądać na mężczyznę obok niej.
Pavic pomyślał o biednym studencie, który niegdyś włóczył się lękliwie i przygnębiony po Padwie, jako członek podbitej rasy. „Teraz mam was w ręku!“ radował się. „Gdyż mam po swojej stronie księżnę Assy“. Myślał o zranionej ambycji małego adwokata, któremu pozwalano niekiedy na kilka śmiałych słów. Potem potęgi zaciągnęły pętlicę; cierpiał głód, siedział w więzieniu, słyszał, jak się śmiano z jego gróźb. Dzisiaj atłasowa podszewka jego czarnego haweloku leżała na uszytym w Wiedniu fraku. Gdzie przejeżdżał, wszyscy poważnieli, gdyż rozpierał się w powozie księżnej Assy. Co było jeszcze w tej chwili niemożliwe? Ach! wiele już kobiet, nawet bogatych, nawet pięknych, gdy mowy jego smagały ich krew, zakradało się do niego, żebrząc jałmużny jednego uścisku. Nagle poczuł wielkie gorąco w oczach, zdawało mu się, że straci przytomność, i po raz pierwszy wypowiedział wobec siebie samego, że pożądał księżnę Assy.
Przez całą drogę spoczywał Pavic w uczuciu swojej rzadkiej, romantycznej indywidualności. Drżał i roztapiał się w niem.
Po powrocie zasiedli natychmiast do stołu. Po dokonanej ciężkiej pracy płuc i mięśni trybun ludowy jadł i pił mocno. Księżna spoglądała w świece. Potem, w jej pokoju, syty i krewki, powrócił znowu do triumfu tego dnia. Powtarzał jej poszczególne wspaniałe miejsca mowy, a oznaki hołdu, jakie po nich nastąpiły, zabrzmiały znowu w jej uchu. Ujrzała go na nowo, wyniośle wielkiego w straszliwej postawie unoszonego przez chmury, bohatera, któremu nic nie mogła zarzucić, bohatera, godnego podziwu i arcypotężnego. Teraz triumfował i rozkazywał u jej stóp; jego dumne okrzyki wolnościowe wznosiły się ku niej z jego wilgotnych, czerwonych, pożądających warg.
I wreszcie, między dwoma oświadczynami miłosnemi dla swego ludu, zawładnął nią. Kanapa, na której się to stało, miała pośrodku nad poręczą wielką, złotą koronę książęcą. W sekundach jego błogości myśli Pavica zawisały nieustannie na tej koronie książęcej.
Zaraz potem ogarnęło go niewypowiedziane zdumienie wobec tego, na co się poważył. Bełkotał:
— Dzięki, wasza wysokości, dzięki, Violanto!
I sam sobą wzruszony, coraz żarliwej:
— Dzięki, dzięki, Violanto, że uczyniłaś to dla mnie! Wspaniała, dobra Violanto!
Ale spojrzenie jej uciekało, otoczone błękitnemi cieniami, uciekało obojętnie obok niego. Włosy jej potargały się; zwisały w sztywnych, ciemnych falach po przerażająco bladej twarzy. Mocno naprężonemi rękoma wsparła się o wyściełaną poręcz. Ostre jej palce podarły dzianą tkaninę. Pavic wił się w lęku i skrusze. „Co ja uczyniłem!“ wołał w duchu. „Jestem bydlęciem! Teraz wszystko stracone!“ Podwoił swoje wysiłki.
— Wybacz mi, Violanto, wybacz! Ja przecież nie jestem winien, to los... Tak, los, który mię rzucił do twoich stóp. Muszę ci służyć... Chcę ci służyć! Violanto! Chcę całować pył na skraju twojej sukni i konając złożyć głowę między twoje obcasy, Violanto!
Oszołomiony własnemi słowami, walczył o jedno jej spojrzenie. Księżna, po wielu minutach, potarła czoło dwoma palcami i rzekła:
— Niech mnie pan zostawi, chciałabym być sama.
— Nie przebaczasz mi? O Violanto, bądź łaskawa!
Wzruszyła ramionami. On błagał ze łzami w głosie:
— Jedno tylko słowo, że mnie nie potępiasz! Violanto! Nie potępiasz mnie?
— Nie, nie.
Niezdolna wytrzymać dłużej tej sceny, kręciła szyją na wszystkie strony.
— Niech pan teraz idzie.
Odszedł wreszcie, ciężkim krokiem, z miękkiemi członkami, z pomieszanemi uczuciami, mrucząc ciągle:
— Dzięki... Przebacz... Przebacz... Dzięki.
Udała się natychmiast do sypialni. Odesłała pokojówkę i poczęła się sama rozbierać. Po tem, co przeżyła, wszelkie zetknięcie ze skórą ludzką było jej wstrętne. Ale dłonie jej były osłabłe; coraz to na nowo gubiła się w myślach. Zdziwienie jej było równie wielkie jak jego, ale zupełnie nie połączone z zadowoleniem.
Więc to było wszystko? To było wszystko, czego miała doświadczyć? „Wołałabym raczej nie doświadczyć tego... Zresztą to warte śmiechu“. Chciała wydąć usta, ale w gardle wezbrała jej mdłość. Potem przyszło jej na myśl, że Pavic nazywał ją ciągle Violantą. Skąd on do tego? Czy wmawiał sobie coś z powodu tego, co się stało? Takie podrzędne wydarzenie, czyż ono uprawniało do czułości mowy i duchowego zbliżenia?
Szarpała oporne suknie, co jej zostawało w rękach rzucała na stos muślinów i jedwabiów, pozostawiony w nogach jej łóżka przez służące. Nagle powstało pod tem jakieś poruszenie. Księżna zbliżyła się szybko. Coś się z pod tego prostowało, mała awanturnicza osóbka, która zaplątała się szablą w tkaniny. Wreszcie stanął przed nią książę Fili, w trykotach, berecie i niebieskim kaftanie aksamitnym, z grubemi, złotemi kwiatami na białym, podbitym gronostajami kołnierzu. Był w wielkim strachu.
— Oto jestem, — szepnął.
Nerwowe podrażnienie księżnej wyładowało się.
— Skąd się pan tu bierze? Niechże się pan zaraz postara zniknąć!
— Więc jednak bierze mi to pani za złe? — zapytał. — Percossini także powiedział, że weźmie mi to pani za złe, ale czyż mogłem inaczej? Dlaczego nie przyjęła mnie pani nigdy, księżno, a żony mojej także już pani więcej nie odwiedziła, niedobra.
— Niech się pan oddali! Powiadomię księżnę.
Fili był stropiony.
— Przebaczenia, o proszę! Percossini sądził, że pani nie powie... Gdybym to wiedział!
— Precz!
— Pierw niech mi pani przebaczy, księżno. Przebaczenia, o proszę!
Odrzuciła w tył głowę. Czyż ta sama gra udała się zacząć od początku? Podeszła do następcy tronu i twardo ujęła go za oba przeguby dłoni.
— Każę pana odwieźć w swoim powozie do domu z biletem do pańskiej żony. Słyszy pan?
Gorący zapach jej otwartego biustu czynił Fila słabym. Pobladł, ugiął kolana i wisiał już tylko u jej rąk. Zebrał:
— Niechże pani nie będzie tak zła, najdroższa księżno, wiedziała paru przecież, że dawno już chciałem panią odwiedzić jako don Karlos. Ale te kobiety nigdy mnie nie wypuszczały. Byłem już zupełnie do niczego i pomyślałem sobie: Jeżeli teraz pójdziesz do niej, zblamujesz się ostatecznie i będzie po wszystkiem...
Pchała go do drzwi. Zaledwie go wypuściła, padł miękko, jak marjonetka. Podniósł rączki, płacząc głośno:
— Czyż pani nie widzi, jaki ze mnie biedaczysko! Na tronach, księżna zna to przecież, nie jest tak wesoło. Mnie pani ostatnio tak źle traktowała — a ja o pani zawsze myślalem. Jeżeli mnie pani nie chce, umrę, miewam już takie ponure przeczucia. Niech mi pani pozwoli... to...
Siadła na brzegu łóżka. Siły jej były wyczerpane; w tem, co przeżywała, nie odczuwała już nic wstrętnego, niemal nic śmiesznego nawet. Z żądzy zwierzęcego dotknięcia jej ciała zimni, wytworni kawalerowie w Paryżu zabijali się wzajem i siebie samych. Było naturalne, że ta spragniona istota tam na podłodze umierała z tego. Ale czy warto było słuchać nadal jej jęków? To, o co prosił, było przecież tak błahe... Ze zmęczenia, z przesytu i z niewypowiedzianej wzgardy myślała już niemal o tem, aby mu pozwolić. Ale nagle ukazało się jej oblicze Fryderyki Szwedzkiej, błagające, głosem, odmawiającym jej posłuszeństwa.
Książę otarł łzy i wstał. Zapytała teraz zupełnie obojętnie:
— Czy wasza królewska mość odejdzie?
— Idę już.
Smutno skinął głową.
— Więc księżna rzeczywiście nie chce?
Ujęła sznur dzwonka.
— Przecież idę już, — mruknął Fili. — Żeby tylko w końcu nie wynikło z tego między nami jakieś fâché.
I znikł.
Nad ranem zasnęła. Następcy tronu nie przypominała sobie potem prawie wcale. Przez szereg dni nie zajmowała się Pavicem. Natomiast przetrawiła jeszcze raz w pamięci mnóstwo dawnych przeżyć. Rozmowy, prowadzone niegdyś w Paryżu lub Wiedniu, słyszała znowu od pierwszego do ostatniego słowa: ale teraz otrzymały wszystkie nie-oczekiwane znaczenie. Osoby stanęły przed nią na nowo. To przecież byli kochankowie... i to także. A ten tam — to oszukany mąż. Wówczas spoglądała na to wszystko z uśmiechem, jak we śnie. Klucz do tych cennych snów teraz dopiero przypadkowo wpadł jej w ręce. Otwierała więc każdy. Szła niezwykle ubawiona dokoła i wydobywała z zakątków pamięci jeden zapomniany żart po drugim i nagle rozumiała je wszystkie. Jak opóźnione o lata całe echo brzmiał jej samotny śmiech przez sale.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.