Chusta Świętej Weroniki (Lagerlöf, tłum. Młodnicka, 1946)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Chusta Świętej Weroniki
Pochodzenie Legendy Chrystusowe
Wydawca Polska Y.M.C.A.
Data wyd. 1946
Druk O.G.I.
Miejsce wyd. Rzym
Tłumacz Wanda Młodnicka
Tytuł orygin. Den heliga Veronikas svetteduk
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CHUSTA ŚWIĘTEJ WERONIKI.
I.

W jednym z ostatnich lat panowania cesarza Tyberiusza zdarzyło się, że ubogi robotnik z winnic osiadł z żoną w opuszczonej chacie, wysoko w górach sabińskich. Byli tu obcy i żyli w największej samotności, nie przyjmując nigdy nikogo w gościnę. Aż jednego ranka gdy wincerz drzwi otworzył ujrzał, na swe wielkie zdziwienie, że na progu siedziała skulona stara kobieta. Była otulona w szary płaszcz i miała pozór bardzo ubogiej, gdy jednak powstała i zbliżyła się ku niemu, wydała mu się tak wspaniała, że mimo woli przyszły mu na myśl podania o boginiach, które w postaci starych kobiet ludzi nawiedzają.
— Przyjacielu, — rzekła niewiasta do robotnika, — nie dziw się, że noc dzisiejszą przespałam na twoim progu. To chata moich rodziców i tu się urodziłam przed dziewięćdziesięciu prawie laty. Sądziłam, że ją zastanę opuszczoną. Nie wiedziałam, że ją ludzie na nowo wzięli w posiadanie.
— Nie dziwię się wcale, żeś myślała zastać tę chatę, leżącą tak wysoko między niedostępnymi skałami, pustą i opuszczoną — rzekł robotnik. — Ale my oboje z żoną jesteśmy biedni przybysze z dalekich krajów, nie mogliśmy znaleźć innego schroniska. A, tobie, co tu przybywasz po długiej wędrówce podjętej w tak późnymi wieku, może jest pożądańszym, że zastajesz tu ludzi, niż wilki sabińskich gór. Musisz być znużona i głodna, znajdziesz u nas legowisko na spoczynek, czarkę koziego mleka i chleb, jeżeli ci to wystarczy.
Stara uśmiechnęła się z lekka, ale uśmiech był tak przelotny, że nie mógł zatrzeć wyrazu ciężkiego strapienia, jaki trwał na jej obliczu. — Całą młodość przeżyłam w tych górach, — rzekła. — Nie zapomniałam jeszcze jak to się wilka z chaty wypędza.
W istocie wyglądała taka mocna i dzielna, że wincerz wcale nie wątpił, iż mimo późnego wieku, ma jeszcze siły dosyć, aby podjąć walkę z leśnym zwierzem.
Powtórzył jednak zaproszenie i stara weszła do izby. Usiadła do posiłku z ubogimi ludźmi i jadła bez wahania. Jednak, pomimo, że zdawała się bardzo zadowolona, jedząc chleb razowy rozmoczony w mleku, to przecież goszczący ją rozmyślali nad tym, skąd może pochodzić ta stara kobieta? Poznać było bowiem łatwo, iż częściej musiała spożywać bażanty ze srebrnych półmisków, niż chleb razowy i mleko z glinianej czarki.
Niekiedy rozglądała się, jakby szukając wspomnień po chacie. Uboga izba o wytępionych gliną ścianach, z klepiskiem ubitym zamiast podłogi, nie o wiele mogła się zmienić. Pokazała gospodarstwu zarysy psów i jeleni, które niegdyś ojciec jej kreślił na ścianie, aby swym malcom sprawić uciechę. Wysoko u pułapu dopatrzyła na półce czerep glinianego naczynia — ongi sama w nie kozy doiła.
Mimo to małżeństwo myślało w duchu: może być, że tu urodzona, później jednak musiała się w życiu czym innym zajmować, niż dojeniem kóz i wyrabianiem masła lub sera.
Zauważyli również, że myślami często odbiegała w dal, każdym zaś razem, gdy się ocknęła z zadumy, wzdychała jak w ciężkim strapieniu.
Wreszcie wstała od posiłku, a dziękując za gościnność, zwróciła się ku wyjściu.
W tej chwili żal jakiś ogarnął serce robotnika, wydała mu się tak godną współczucia w swej samotnej starości, że powiedział do niej:
— Jeśli się nie mylę, to zdążając tu wczoraj nie mieliście zamiaru tak rychło opuścić tej chaty. Może istotnie jesteście tak ubogą, jak to sądzić można z pozoru i pewnie zamierzaliście przebyć tu resztę życia. Teraz odchodzicie dlatego, że chata przez nas zajęta. — Kobieta nie przeczyła.
— Powiem ci jeno, — rzekła — że chata od tylu lat opuszczona może być równie twoją, tak moją własnością. Nie mam prawa usuwać cię stąd.
— Jednak twoja to ojcowizna, — rzekł wincerz — z pewnością masz do niej więcej praw, niż ja. Zresztą myśmy młodzi, a tyś wiekowa. Zostań, my zaś odejdziemy.
Staruszka słuchając tej mowy, miała pozór nadzwyczaj zdziwionej. Zwróciwszy się na progu patrzyła w mężczyznę, jakby słów jego nie rozumiejąc.
Poczem ozwała się młoda kobieta :
— Jeżelibym śmiała słowo jakie wtrącić w tej sprawie, — rzekła do męża, — to prosiłabym cię, abyś zapytał, czy ta staruszka nie chciałaby nas uważać za swoje dzieci i zostać z nami, a my byśmy ją pielęgnować mogli. Jakżeby to było, gdybyśmy odeszli zostawiając ją w samotności. Straszny to los zostać opuszczoną w pustyni! Tak jakbyśmy ją na śmierć głodową skazali.
Staruszka zbliżyła się do obojga, wpatrując się w nich badawczo.
— Dlaczego przemawiacie do mnie słowami litości! — spytała. — Dlaczego czynicie miłosierdzie! Wszakże jesteście mi obcy.
— Dlatego, żeśmy doświadczyli miłosierdzia, — odrzekła młoda kobieta.


II.

Staruszka ostała zatem w chacie i zaprzyjaźniła się z młodą parą. Mimo to nie zdradziła się nigdy skąd przybyła i kim jest, oni zaś czuli, że na pytania odpowiadałaby niechętnie.
Jednego wieczora, po skończonej pracy, gdy wszystko troje spożywali wieczerzę na dużym głazie u progu, spostrzegli niemłodego człowieka, idącego ścieżką od dołu.
Człowiek słuszny, silnie zbudowany, z barami szerokimi jak u zapaśnika z zawodu, patrzył przed siebie posępnie i ostro. Czoło sklepiało się nad oczyma głęboko osadzonymi, a usta wyrażały gorzką pogardę. Szedł wyprostowany miarowym krokiem.
Ubrany był skromnie. Robotnik patrząc na niego pomyślał: to pewno legionista; otrzymał uwolnienie od służby i wraca w rodzinne strony.
Gdy przyszedł w pobliże chaty, zatrzymał się jakby z wahaniem. Robotnik wiedząc, że ścieżka zaraz powyżej chaty się kończy, zawołał do niego:
— Człowieku, zbłądziłeś chyba, kierując do naszej siedziby! Nikt tędy nie chodzi, chyba by miał sprawę do kogo z nas, mieszkających tutaj.
Podczas tych słów przybysz się zbliżył.
Masz słuszność, — rzekł, — musiałem zmylić drogę a teraz nie wiem kędy się zwrócić. Będę ci bardzo wdzięczny, jeżeli mi tu pozwolisz odpocząć, a potem wskażesz drogę do wsi.
To mówiąc siadł na jednym z kamieni, leżących przed chatą. Młoda kobieta spytała czy nie chciałby się posilić, z uśmiechem odmówił zaproszenia. Natomiast okazał się bardzo skorym do rozmowy. Podczas gdy tamci spożywali jadło wypytywał o ich sposób życia, o pracę a oni odpowiadali swobodnie i wesoło.
Nagle zwrócił się wincerz do wędrowca i wzajem zaczął go wypytywać:
— Żyjemy w takim odosobnieniu, — rzekł — od roku nie miałem sposobności rozmawiać z nikim, oprócz pasterzy i robotników w winnicach. Pewno powracasz z jakiego obozu i mógłbyś nam opowiedzieć nieco o Rzymie i o cesarzu?
Zaledwie to wymówił, zauważył, że mu staruszka daje znak ostrzegający, aby się miał na baczności w rozmowie.
Przybysz jednak odparł uprzejmie: Widzę, że masz mię za legionistę, istotnie nie mylisz się, jakkolwiek dawno już ukończyłem służbę. Za panowania Tyberiusza nie dużo było roboty dla nas wojaków.
— Raz jednak okazał się wielkim wodzem. Szczęśliwe to były czasy jego! Teraz nad niczym nie przemyśliwa, tylko jak się ustrzec od sprzysiężonych, a w Rzymie o niczym nie mówią, jeno o tym, jak przeszłego tygodnia, za cień podejrzenia, kazał cesarz pojmać i ściąć senatora Tycjusza.
— Biedny cesarz! nie wie co robi, — zawołała młoda kobieta. Załamując ręce, kiwała głową z współczuciem i zdziwieniem.
— Masz słuszność, — rzekł przybysz, podczas gdy mars ponury zasępił jego oblicze. Tyberiusz wie, że wszyscy go nienawidzą i to go doprowadza do szaleństwa.
— Ależ co ty mówisz? — rzekła kobieta — za cobyśmy go mieli nienawidzieć? Żal nam tylko, że nie jest już tak szlachetnym cesarzem, jak z początku swego panowania.
— Mylisz się, — rzekł obcy. — Wszyscy pogardzają Tyberiuszem i nienawidzą go. Dlaczego by tego czynić nie mieli? Wszakże jest on okrutnym, tyranem bez miłosierdzia, a w Rzymie przypuszczają, że będzie w przyszłości jeszcze sroższym niż dotąd.
— Czyż zdarzyło się coś, co go jeszcze wścieklejszym uczyniło potworem niż był dotąd? — zapytał mąż.
Gdy to wymówił, spotrzegła żona, że staruszka ponownie dała mu znak ostrzegający, tak jednak nieznacznie, iż go nie zauważył.
Przybysz odpowiedział uprzejmie, równocześnie jednak osobliwszy uśmiech przebiegł mu usta.
— Słyszałeś może, iż Tyberiusz miał dotąd przy sobie zaufaną istotę, której przyjaźni wierzył, gdyż zawsze mu prawdę mówiła. Wszyscy inni dworacy pochlebstwem polują na złoto. Wysławiają oni zarówno jego ohydne i podstępne czyny, jak dobre i bohaterskie. Była jednak przy nim jedna wierna dusza, nie obawiająca się nigdy powiedzieć prawdy cesarzowi, a tą osobą odważniejszą od senatorów i dowódców wojsk, była stara jego mamka Faustyna.
— Słyszałem o niej, rzekł robotnik mówiono, że w wielkich była łaskach u cesarza.
— O tak, Tyberiusz umiał ocenić jej wierność i poświęcenie. Obchodził się z tą ubogą wieśniaczką z gór sabińkich, jak z drugą matką. W Rzymie pomieścił ją w swoim pałacu na Palatynie, aby została blisko niego. Żadna z dostojnych matron rzymskich nie doznawała większych zaszczytów. W lektyce noszono ją przez ulice miasta, a szaty nosiła królewskie. Skoro się cesarz przesiedlił na Kapreę, zabrał ją z sobą i zaraz kazał zakupić dla niej wspaniałą willę pełną niewolników i kosztownych sprzętów.
— Świetne miała życie; zauważył robotnik, rozmawiając dalej z przybyszem, podczas gdy żona jego ze zdumieniem patrzyła w staruszkę.
Od czasu gdy obcy przyszedł, nie przemówiła ani słowa. Twarz jej straciła łagodny i uprzejmy wyraz. Odsunęła misę daleko od siebie i siedziała wyprostowana, oparta o odrzwia, patrząc swoim skamieniałym obliczem wprost przed siebie.
— Cesarza życzeniem było, żeby używała szczęśliwego żywota, — mówił przybysz. Ale mimo tylu dobrodziejstw i ona go już opuściła.
Staruszka drgnęła na te słowa, a młoda jakby uciszając ból położyła dłoń na jej ramieniu. Poczem słodkim, łagodnym głosem powiedziała:
— Nie mogę uwierzyć, żeby stara Faustyna tak była szczęśliwą u dworu, jak opowiadasz. Pewna jestem, że ją Tyberiusz miłował jak matkę. Rozumiem jak dumną była jego szlachetną miłością, ale pojmuję zarazem jaką zgryzotą musiało ją przejmować, iż na starość popadł w podejrzliwość i okrucieństwo. Godzien musiała go upominać i przestrzegać. Strasznym było dla niej to ciągłe nadaremne błaganie. Wreszcie nie mogąc, znieść widoku jak coraz niżej i niżej upadał...
Przybysz na te słowa pochylił się naprzód ciekawie. Ale młoda kobieta nie podniosła oczu. Miała wzrok spuszczony i mówiła z cicha i pokornie.
— Może i masz słuszność w tym, co mówisz o Faustynie — odparł. — Faustyna w istocie nie była szczęśliwą u dworu. Ale przecie to dziwne, że opuściła cesarza w tak późnej starości, przetrwawszy całe życie przy nim.
— Co ty powiadasz! — wpadł mężczyzna. Czyżby Faustyna opuściła cesarza ukradkiem?
— Nikt nie wiedział, kiedy opuściła Kapreę, — rzekł obcy.
— Odeszła tak uboga, jak przybyła nic ze skarbów swoich nie zabrawszy.
— I cesarz nie wie, dokąd się udała? — spytała kobieta.
— Nie, nikt tego nie wie, domyślają się tylko, że obrała schronisko w swoich górach rodzimych.
— Czy cesarz i tego nie wie z jakiej przyczyny odeszła — spytała młoda niewiasta.
— Nie, pojęcia o tym nie ma, nie mógł przypuścić, żeby go porzuciła, za raz w uniesieniu rzucone przypuszczenie, jakoby i ona równie jak inni, trwała przy nim jedynie po to, aby zagarniać bogactwa i złoto. Znała ufność cesarza w poświęcenie jej i wierność. Czekał na powrót jej. Wszakże ona jedyna wiedziała jak dalece jest samotny.
— Nie znam jej, — rzekła młoda kobieta — a jednak rozumiem dlaczego opuściła cesarza. Wychowana w prostocie i bogobojności, na schyłku żywota zatęskniła do tych cnót. Ponieważ ją obraził czuła się uprawnioną pomyśleć o sobie. Na jej miejscu postąpiłabym tak samo, odeszłabym, aby duszy mojej dać zakosztować swobody w prawdzie i sprawiedliwości zanim ten świat opuści.
Przybysz zwrócił na młodą kobietę swój wzrok zasępiony.
— Nie zważasz na to, że cesarz okrutniejszy teraz będzie niż przedtem. Nikogo nie ma, kto by go śmiał przejednywać, skoro go podejrzliwość i pogarda ludzi ogarnie. Pomyśl jeno na całym święcie niema nikogo, kim by nie pogardzał.
Na te rozpaczliwe słowa drgnęła stara i zwróciła oczy ku mówiącemu, podczas gdy młoda mówiła stanowczo:
— Tyberiusz może być przekonany, że Faustyna wróci, skoro on tego zażąda. Przedtem jednak musi być pewną, że stare jej oczy nie będą zmuszone patrzeć na zbrodnie i ohydy.
Na te stówa wszyscy powstali. Przybysz nie odrzekł nic, tylko wzrok jego zdawał się pytać staruszki: Czy to i twoje ostatnie słowo? Ale wargi jej tak drżały, że słowu trudno było przejść przez nie. Młoda ją wyręczyła mówiąc:
— Jeżeli cesarz miłował swoją starą sługę, to niech jej dozwoli spocząć na schyłku żywota.
Przybysz wahał się jeszcze, gdy nagle rozjaśniło się jego oblicze: Moi przyjaciele — zawołał — cokolwiek by można Tyberiuszowi zarzucić, to zawsze zostanie on mistrzem w zrzekaniu się. Jedno tylko jeszcze nadmienię: gdyby przypadkiem Faustyna zaszła, do tej chaty, przyjmijcie ja dobrze. Łaska cesarka zapewniona każdemu, kto ją wspomoże. Otulił się płaszczem i odszedł drogą, którą przybył.

III.

Po tych odwiedzinach ani robotnik ani żona jego nie wspominali staruszce o cesarzu. Między sobą tylko wyrażali podziwienie, iż w tak późnym wieku zdołała zdobyć się na porzucenie bogactw i władzy, do jakich przywykła. Domyślali się czy nie wróci do Tyberiusza; będąc do niego tak przywiązaną odeszła w nadziei, iż go tym przywiedzie do opamiętania.
— Człowiek w wieku cesarza nie schodzi już z obranej drogi, — rzekł wincerz. Kto mu odejmie pogardę dla ludzi, kto go pouczy miłości bliźnich? I kto w ogóle może zbliżyć się do niego?
— Ty wiesz, że istnieje ktoś co by tego dokazał, — rzekła kobieta. Nieraz rozmyślam nad tym, co by to było, gdyby ci dwaj spotkali się na święcie. Jednak skryte są sądy boże przed naszymi oczyma!
Staruszka nie żałowała wygód swego minionego życia. Po niejakim czasie przybyło małżeństwu dziecko, a ona pielęgnując je, zdawała się tak zadowoloną, jakby o wszystkich troskach zapomniała.
Co pół roku wdziewała swój szary płaszcz i schodziła do Rzymu. Nie odwiedzała tam nikogo, szła prosto na Forum. Na wspaniałym placu zatrzymała się przed małą świątynią; w dziedzińcu brukowanym marmurowymi płytami stał ołtarz, nad nim Fortuna, bogini szczęścia, niżej zaś posąg Tyberiusza. Na około dziedzińca były mieszkania kapłanów, zapasy paliwa i stajnie bydła ofiarnego.
Wędrówka staruszki nie wiodła nigdy dalej, jak do tej świątyni. Tu składano ofiary na szczęście Tyberiusza. Skoro zastała tam pełno świeżych wieńców, ogień płonący i tłumy wielbiące cesarza, oraz kapłanów, którzy półgłosem odmawiali swe hymny, zadowolona wracała w swoje góry.
Tym sposobem, nie pytając żywej duszy, mogła się zawsze dowiedzieć, czy cesarz żyw i czy wielu ma jeszcze przyjaciół.
Kiedy po raz trzeci podjęła swą pielgrzymkę, czekała ją rzecz niespodziana. Zastała świątynię zaniedbaną i pustą. Ogień nie płonął, nikogo z wielbicieli nie stało. Kilka uschłych wieńców, jako jedyne ślady dawnej świetności, zwieszało się z ołtarza. Z kapłanów nikogo, a posąg cesarza pozbawiony straży, uszkodzony był i obrzucony błotem.
Staruszka zwróciła się do pierwszego lepszego przechodnia:
— Co to ma znaczyć, — spytała — czy Tyberiusz umarł? Czy mamy nowego cesarza?
— Nie, — odparł rzymianin — Tyberiusz panuje jeszcze, tylko przestaliśmy się modlić za niego, nasze modlitwy już mu nie pomogą.
— Przyjacielu, — rzekła stara — mieszkam w górach, daleko, nic nie wiem co się na świecie dzieje. Powiedz mi, proszę, co za nieszczęście spotkało cesarza?
— Najstraszniejsze jakie wogóle istnieje, — odparł rzymianin. — Popadł w chorobę, nieznaną dotąd w Italii a częstą na Wschodzie. Odkąd zaraza tknęła Tyberiusza twarz jego zmieniła się do niepoznania, głos stał się chropawym, a palce u rąk i nóg odpadają mu. Nie ma lekarstwa na tę chorobę. Powiadają, że za parę tygodni umrzeć musi, gdyby jednak nie umarł, to trzeba go usunąć od władzy, gdyż nędzarz, taką chorobą złożony nie może sprawować rządów. Pojmujesz, że to koniec jego. Nic nie pomoże błagać za nim bogów. A nawet nie warto, — dodał z uśmiechem. Wszak nikt się już po nim niczego nie spodziewa, ani trupa obawiać się potrzebuje. Po co udawać modlitwy?
Skłonił się i odszedł, a stara została jak ogłuszona. Pierwszy raz w życiu ugięła się i miała pozór jakby ją starość zmogła. Stała pochylona, drżąca, a ręce niepewne szukały oparcia w powietrzu.
Chciała odejść, a nie mogła ruszyć się z miejsca, powoli wlokła nogi utykając co chwila. Daremnie oglądała się za kijem do podpory.
Wysiłkiem woli udało jej się po dłuższej chwili przemóc osłabienie. Wyprostowała się i usiłowała przejść pewnym krokiem ludne ulice miasta.

IV.

W tydzień później szła Faustyna skalistym wybrzeżem wyspy Kaprei. Dzień był srodze upalny, a straszne poczucie bezsilnej starości opanowało ją znowu, podczas gdy zwolna mijając kręte ścieżki i schody kute w skale, dążyła do willi Tyberiusza.
Uczucie to spotęgowało się jeszcze, gdy zauważyła jak bardzo zmienione wszystko, od czasu jej nieobecności.
Dawniej ciągły ruch panował na tych drogach. Roiło się od senatorów niesionych przez olbrzymich Libijczyków, od posłów z prowincji otoczonych tłumem niewolników, od petentów i dostojników, spraszanych na festyny cesarskie.
Teraz pusto tu było zupełnie. Choroba cesarza trwała zaledwie parę miesięcy, a już ze szczelin stopni marmurowych bujały chwasty. Szlachetne krzewy w ozdobnych wazach poschnięte, a zuchwałe szkodniki załamały nawet w kilku miejscach marmurową balustradę.
Najosobliwsze wrażenie robił jednak brak ludzi. Odliczywszy, że wstęp na wyspę był obcym wzbroniony, gdzie się podziały niezliczone zastępy żołnierzy i niewolnych, tancerek i muzykantów, straży i ogrodników, stanowiących służbę dworu cesarskiego?
Dopiero gdy wyszła na najwyższą terasę, ujrzała kilku starych niewolników siedzących na schodach. Gdy ją ujrzeli, powstali i skłonili się nisko.
— Bądź pozdrowiona Faustyno! — rzekł jeden. — Któryż z bogów sprowadza cię do nas?
— Co to znaczy, Milo, dlaczego tu tak pusto? — spytała. — Powiedziano mi przecie, że cesarz bawi na Kaprei!
— Rozpędził całą służbę, — rzekł niewolnik — ma podejrzenie, że ktoś z nich podał mu w winie truciznę, przyczynę jego choroby. Byłby mnie i Tytusa także przepędził, gdybyśmy się rozkazowi nie byli oparli, wiesz przecie, że całe życie wiernie służyliśmy cesarzowi i matce jego.
— Nie pytam o służbę jeno, — rzekła Faustyna. — Gdzie senatorowie i dowódcy wojsk? Gdzie zausznicy cesarza i pochlebcy?
— Tyberiusz nie chce się już ukazywać obcym, — rzekł niewolnik. Senator Lucjusz i dowódca straży przybocznej, przychodzą codzień po rozkazy. Nikomu innemu zbliżyć się nie wolno.
Faustyna weszła do willi, niewolnik szedł przed nią.
— Co powiadają lekarze o chorobie cesarza? — spytała.
— Nikt nie zna tej choroby. Nie wiedzą nawet czy zabija szybko czy powoli. Jedno tylko pewne, że Tyberiusz umrzeć musi, jeżeli dalej będzie się uchylał od pokarmów z obawy, że zatrute. A zresztą, nikt nie wytrzyma czuwania dzień i noc w strachu przed mordercami.
Jeżeli ci będzie ufał jak dawniej, to może zdołasz nakłonić go do snu i jadła. Mogłabyś mu tym dni życia przedłużyć.
Niewolnik wiódł Faustynę przez obszerne dziedzińce i korytarze na terasę, gdzie Tyberiusz zwykł był przebywać najczęściej, patrząc na wspaniały widok na zatokę i pyszny Wesuwiusz.
Wszedłszy na terasę ujrzała Faustyna leżącą na ziemi skuloną postać o potwornej twarzy i pozorze zwierzęcym. Ręce i nogi w bandażach, z pomiędzy opasek widne były jednak półzżarte chorobą palce rąk i nóg. Odzież tego człowieka pełna była kurzu i brudu, widoczne było, że nie mogąc chodzić, pełzać musiał na czworakach po terasie.
Teraz leżał z zamkniętymi oczyma, w najdalszym kącie terasy i nie poruszył się wcale. gdy Faustyna nadeszła.
— Nie pojmuję Milo, — szepnęła do niewolnika — jak mogliście kogoś podobnego wpuścić do domu. Usuńcie go stąd co żywo! — Ujrzała jednak, że niewolnik przed tym nędzarzem pochylił się aż do ziemi i zawołał:
— Cesarzu! nareszcie przychodzę z dobrą nowiną! — poczem zwrócił się ku Faustynie. Nagle stanął jak wryty, nie mogąc słowa przemówić.
Nie miał już przed sobą wspaniałej matrony, o tak silnej postawie, że ją starość czyniła podobną Sybilli. Bezwład starczy ogarnął ją i niewolnik ujrzał pochyloną babuleńkę z wygasłym wzrokiem i trzęsącymi rękoma, które chwytały powietrze.
Zapewne, Faustyna słyszała o tym, jak strasznie cesarz zmieniony, ani chwili jednak nie przestała wyobrażać go sobie silnym mężczyzną jakim był, gdy go ostatni raz widziała. Mówiono także, iż choroba ta latami niszczy człowieka. Tu wystąpiła gwałtownie, po kilku miesiącach cesarz był nie do poznania.
Chwiejnym krokiem zbliżyła się do chorego. Mówić nie mogła, stała milcząc i płakała.
— Przyszłaś wreszcie Faustyno! — rzekł, nie otwierając oczu. Zdawało mi się, żeś nadeszła i płaczesz nade mną. Nie śmiem spojrzeć z obawy, że to może urojenie tylko...
Wtedy usiadła staruszka przy nim. Ułożyła głowę jego na swoich kolanach a Tyberiusz leżał bez ruchu oczu nie otworzywszy. Uczucie błogiego uspokojenia ogarnęło go i po chwili zapadł w sen kojący.

V.

W kilka tygodni potem wysłano jednego z niewolników cesarskich w góry sabińskie do samotnej chaty. Wieczór zapadał a wincerz z żoną stali we drzwiach, patrząc na zachód słońca. Niewolnik zbliżył się do nich, poczem wyjął zza pasa ciężką sakiew i złożył ją w dłoń mężczyzny.
— Przysyła ci to Faustyna, której uczyniłeś miłosierdzie, — rzekł niewolnik. — Każe ci powiedzieć, żebyś sobie kupił własną winnicę i zbudował chatę, nie tak jednak wysoko, jak to orle gniazdo.
Więc żyje Faustyna! — zawołał mężczyzna — a my szukaliśmy jej po przepaściach i trzęsawiskach i gdy nie wracała, pewny byłem, iż znalazła śmierć w tych obmierzłych górach.
— Co do mnie, nie przypuszczałam, aby umarła. Czyż nie mówiłam, że musiała pójść do cesarza.
— Istotnie, — przyznał mężczyzna i cieszę się, że miałaś słuszność, nie tylko dlatego, że nas Faustyna obdarzyła, ale także ze względu na cesarza.
Niewolnik zwrócił się zaraz do odejścia, aby przed nocą w zamieszkaną zajść okolicę, małżeństwo jednak nie puściło posła.
— Musisz zabawić u nas do rana — mówili — opowiedz nam o losach Faustyny, jak to było, gdy się spotkała z cesarzem, czy zadowolona teraz u dworu?
Niewolnik dał się nakłonić. Wszedł z nimi do chaty i przy wieczerzy opowiadał o powrocie Faustyny i o chorobie cesarza.
Gdy skończył mógł zauważyć, że robotnik i żona jego siedzieli bez ruchu z oczyma spuszczonymi, jakby kryjąc wielkie jakieś wzruszenie.
Wreszcie mężczyzna podniósł głowę i powiedział do żony:
— Czy nie poznajesz w tym zrządzenia Bożego?
— Zaiste, — rzekła żona — przez morza i dalekie lądy skierował nas Bóg do tej chaty, a tu znowu sprowadził Faustynę.
Na te słowa zwrócił się robotnik do posłańca.
— Przyjacielu, — rzekł do niego — przekażę ci wiadomość dla Faustyny. Bacz, abyś słowo w słowo powtórzył: Wdzięczny ci przyjaciel, wincerz z gór sabińskich powiada. Znasz żonę moją, czy nie widziałaś jej w krasie urody i pełni zdrowia? A jednak dotknięta była tą samą straszną chorobą, jaka pożera Tyberiusza.
— Gdyby ci Faustyna nie chciała dać wiary, — mówił wicerz dalej — powiedz, że pochodzimy z Palestyny, gdzie choroba ta często się pojawia. Prawo tamtejsze skazuje trędowatych na wygnanie z miast i wsi. Mieszkać im wolno jedynie w puszczy, w grobowcach i jaskiniach skalnych, tam też szukają schroniska. Powiedz Faustynie, że żona moja jest dzieckiem trądem dotkniętych rodziców, urodzonym w jaskini. W dzieciństwie zdrowa, dorastając w dziewicę dostała trądu.
Gdy wincerz skończył, posłaniec pochylił głowę z uprzejmym uśmiechem.
— Jakże Faustyna mogłaby uwierzyć temu, jeżeli znała twoją żonę jedynie zdrową i kwitnącą a wiadomym jest, iż na te chorobę ludzie nie znają lekarstwa.
— Najlepiejby było, gdyby uwierzyła, — rzekł wincerz. — Mogę jednak nazwać świadków. Niech pośle, do Nazaretu w Galilei. Byle kto poświadczy prawdzie słów moich.
— Może żonę twoją uleczył cud jakiego Boga?
— Prawdę rzekłeś, — odparł robotnik. Pewnego dnia na puszczy doszła trędowatych wieść: Prorok wielki powstał w Nazarecie galilejskim! Pełen mocy ducha Bożego leczy wasze choroby, kładąc chorym rękę na czoło... Jednak chorzy w swej nędzy nie uwierzyli wieści.
— Nikt nam pomóc nie może — mówili — od czasu starych proroków nikt ani jednego z nas nie uleczył.
Znalazła się jednak między nimi dziewica, która uwierzyła. Odeszła od gromady, szukając drogi do Nazaretu, gdzie prorok przebywał.
Jednego dnia idąc równiną ujrzała z dala słusznego człowieka o bladej twarzy, ciemne fale włosów spadały mu na ramiona a oczy błyszczały jak gwiazdy i pociągały ku sobie. Zanim się zrównali, zawołała jednak jak przykazywało prawo; — Nieczystam, nie zbliżaj się, powiedz mi jeno, gdzie mogę znaleźć proroka z Nazaretu!
Mężczyzna szedł ku niej, nie zatrzymując się wcale, a gdy był tuż przed nią zapytał:
— Czego żądasz od proroka z Nazaretu!
— Szukam go, aby położył dłoń na moim czole i uleczył mnie.
Wtedy mężczyzna położył rękę na jej czole, lecz ona rzekła smutno:
— Co mi to pomoże, iż ty dłoń mi kładziesz na czole, jeśli nie jesteś prorokiem?!... Uśmiechnął się na to i rzekł:
— Idź w miasto i ukaż się kapłanom.
— Żartuje z mojej wiary w uzdrowienie, — pomyślała dziewczyna. Nie dowiem się od niego o proroku i poszła dalej. Zaraz potem ujrzała łowcę na koniu, który jechał w pole. Gdy się już przybliżył na odległość głosu, zawołała: Nieczystam, nie zbliżaj się do mnie, powiedz mi tylko, gdzie mogę spotkać proroka z Nazaretu?
— Czego chcesz od proroka? — spytał myśliwy jadąc zwolna ku niej.
— Pragnę, aby mi rękę położył na czole, abym ozdrowiała.
Myśliwy nadjeżdżał coraz bliżej.
— Z jakiej niemocy czekasz uzdrowienia? nie trzeba tobie lekarza.
— Jakto? czyż nie widzisz, żem nieczysta, — rzekła dziewczyna — pochodzę z rodziców trędowatych i urodziłam się w skalnej jaskini! Mężczyzna mimo tych słów nie wstrzymywał konia, gdyż urocza była jak świeżo rozwity kwiat.
— Tyś najpiękniejszą dziewicą w Judei! — zawołał z uniesieniem.
— Nie karm mię i ty szyderstwem, — odrzekła. — Wiem, że twarz moja stoczona, a głos jak wycie dzikiego zwierza w pustyni.
On jednak zajrzał jej w oczy głęboko i rzekł do niej:
— Głos twój jak szmer strumyka na wiosnę, kiedy dzwoni po żwirze, a twarz twoja gładka, jak jedwabna chusta.
Równocześnie przyjechał tak blisko, że mogła się przyjrzeć sobie w błyszczących okuciach jego siodła.
— Spójrz jeno! — powiedział, a ona ujrzała twarz gładką jak skrzydło motyle.
— Kto to? — zawołała zdumiona.
— Tyś jest, — rzekł myśliwy.
— A głos mój czy nie rzężę? Czy nie zgrzyta jak wóz po kamienistej drodze?
— O! nie, brzmi on jak najsłodsze tony arf, — powiedział jeździec.
Odwróciła się i wskazując w dal, spytała:
— Kto jest ten człowiek, co niknie właśnie na skraju doliny?
— To prorok z Nazaretu, pytałaś przedtem o niego.
— O! święty, mocy Bożej szafarzu! — zawołała dziewczyna — Tyś to uzdrowił mnie.
Jeździec zabrał ją na konia i pojechał do miasta przedstawić ją przełożonym i kapłanom. Opowiedział jak ją spotkał. Wypytywali dokładnie o wszystko, ale usłyszawszy, że dziewczyna jest dzieckiem rodziców trędowatych, urodzona w pustyni nie chcieli uwierzyć w jej uzdrowienie.
— Wracaj skądeś przyszła, — orzekli. Skoro byłaś trędowatą, będziesz chorą do końca życia i nie wolno ci zbliżać się do mieszkań ludzkich, abyś innych nie zarażała.
— Czuję, że jestem zdrową, — rzekła do nich — odkąd prorok z Nazaretu dłoń swoją położył mi na czole.
Usłyszawszy to, zawołali z gniewem:
— Kimże on jest, żeby nieczyste czynił czystymi? Wszystko to sprawy czarta. Wracaj na puszczę, abyś na nas nieszczęścia nie sprowadziła.
Nie chcieli jej uznać za uzdrowioną, zabronili wstępu do miasta i ogłosili, że każdy co by jej dał schronienie będzie uznany trędowatym.
Skoro kapłani wydali ten wyrok, rzekła dziewczyna do myśliwego:
Dokąd się zwrócę? Czy mam iść z powrotem do chorych?
Wtedy mężczyzna podniósł ją znowu na siodło i powiedział:
— Nie wrócisz do jaskini na puszczy, pojedziemy oboje daleko za morze do kraju, gdzie nie ma osobnych praw dla chorych i zdrowych. I takim sposobem...
W tej chwili powstał niewolnik i rzekł: Nie mów nic więcej. Chodź i odprowadź mię kawał drogi, znasz ją dobrze, a ja radbym nie czekając ranka wyruszyć, aby co rychlej zdać sprawę cesarzowi i Faustynie o tym co im przekazujesz.
Kiedy wincerz odprowadziwszy niewolnika wrócił do chaty zastał żonę czuwającą jeszcze.
— Nie mogę spać — rzekła — ciągle myślę nad tym, czy się ci dwaj spotkają. On, miłujący wszystkich ludzi, z tym, który wszystkich nienawidzi. Zdaje mi się jakby to spotkanie świat w posadach poruszyć miało.

VI.

Faustyna udała, się do odległej Palestyny w podróż ku Jerozolimie. Nie dopuściła, aby kto inny zajął się wyszukaniem proroka i sprowadzeniem go do cesarza.
— Zaiste, to, czego od tego obcego człowieka czekamy — mówiła — nie da się wymusić groźbą ani darami. Może jednak zlituje się nad nami, jeśli mu kto do nóg upadnie i opowie jakie męki cesarz przebywa. A któż inny potrafi goręcej wstawić się za Tyberiuszem, od tej, która z nim cierpi zarówno?
Nadzieja możliwego uratowania cesarza odmłodziła staruszkę. Bez utrudzenia przebyła długą podróż morską do Joppy a w drodze do Jerozolimy nie korzystała z lektyki, jeno jechała konno. Znosiła trudy podróży tak łatwo, jak panowie rzymscy, żołnierze i niewolnicy jej orszaku.
Podróż z Joppy do Jerozolimy napełniała serce Faustyny zachwytem i nadzieją. Była to wiosna a dolina Saronu, którą pierwszego dnia podróży przejeżdżali, niby najwspanialszy kobierzec róż, słała się przed nimi. Również i następnego dnia, gdy już wniknęli w góry Judei, towarzyszył im ów kwietny przepych. Wszystkie wzgórza, między którymi wiła się droga, okryte były sadami w pełnym rozkwicie.
Gdy wzrok podróżnych znużył się widokiem różowych kwiatów moreli i brzoskwiń, mogli go krzepić zielenią winogradu; tryskał tak bujnie z ciemnych prętów, że prawie widzieć można było jego szybki rozwój.
Nie tylko kwiaty i zieleń uprzyjemniały im podróż. Największy urok jej stanowiły tłumy ludzi, ciągnące dnia tego do Jerozolimy. Z wszystkich drożyn i ścieżek, z samotnych wzgórz i z najdalszych zakątków dolin gromadzili się wędrowcy. Doszedłszy gościńca łączyły się mniejsze gromady w wielkie rzesze i z radosnym zgiełkiem szły dalej.
Wokoło starca, jadącego na chybocącym się wielbłądzie, nadążali jego synowie i córki, zięciowie, synowe i mnóstwo wnuków. Była to tak liczna rodzina, że tworzyła jakby mała armię. Jakąś matkę staruszkę, niezdolną iść, nieśli synowie na ramionach a ona dumnie spoglądała na tłumy rozstępujące się z uszanowaniem.
Zaprawdę ranek ten najsmutniejszego mógł był pokrzepić otuchą. Niebo przesłaniały dobroczynne lekkie mgły, chroniąc nieco od palącego żaru słońca podróżnych, a pod tym podniebnym welonem zapachy kwitnących drzew i młodego listowia nie ulatniały się tak szybko, jak zwykle, jeno trwały nad drogą i łąkami.
Piękny ten dzień, podobny do zmierzchu, przyćmionym światłem swoim i powietrzem bez ruchu, zdawał się udzielać coś ze swej istoty, podążającym do celu tłumom; szły pogodne ale w namaszczeniu jakimś. Ściszonym głosem śpiewali ludzie hymny pradawne, albo przygrywali na osobliwszych starożytnych instrumentach, wydających tony podobne do brzęczenia komarów, lub ćwierkania świerszczy.
Faustyna jadąc w gromadzie, nadążała z ochotą. Popędzała wierzchowca, podczas rozmowy z młodym rzymianinem jadącym obok niej.
— Śniło mi się dziś, że mię Tyberiusz naglił, aby nie mitrężyć czasu w podróży, jakby mu wielce zależało na tym, żebyśmy koniecznie dziś w Jerozolimie stanęli. Widocznie bogowie dają mi wskazówkę, abym się śpieszyła...
Gdy to mówiła, wyjechali właśnie na przełęcz długiego pasma gór; mimo woli wstrzymała Faustyna konia. Przed nią roztaczała się głęboka ogromna kotlina, otoczona pięknymi wzgórzami, z ciemnej jej głębi wznosiła się olbrzymia skała, a na szczycie jej widać było miasto Jerozolimę.
Ciasne górskie miasto, murami i basztami swymi połyskujące z dala, jak korona na płaskowzgórzu skalistym, było dziś tysiąckroć powiększone. Wszystkie wzgórza wokoło okryte były pstrymi namiotami i tłumami ludzi.
Faustyna domyśliła się, że cała ludność kraju zebrała się dziś w Jerozolimie na jakieś wielkie święto. Ci, co dalej mieszkali przybyli wcześniej i porozbijali namioty. Mieszkający w pobliżu miasta nadciągali jeszcze.
Z wszystkich zielonych pagórków widać było rzesze jak napływały, niby strumień nieprzerwany białych szat, śpiewów i świątecznej uciechy.
Staruszka wpatrywała się w ten przypływ tłumów i w długie szeregi namiotów, wreszcie rzekła do swego młodego towarzysza.
— Wydaje mi się, mój Sulpicjuszu, jakby cały lud tej krainy dążył dziś ku Jerozolimie.
— I słusznie, gdyż tak jest w istocie, — odpowiedział rzymianin, który głównie dlatego towarzyszył Faustynie, ponieważ lat kilka przebył w Judei. Oni obchodzą teraz wielkie święto wiosenne i wszystko co żyje — młodzi i starzy odbywają pielgrzymkę do Jerozolimy.
Faustyna zamyśliła się chwilę.
— Przyjemnie mi — rzekła — że przybywamy do celu właśnie w dniu wielkiego święta. Nie może to mieć innego znaczenia, tylko że bogowie sprzyjają naszej wyprawie. Sądzę także, iż prorok Nazarejski musi obecnie tu bawić, biorąc również udział w obchodzie świątecznym.
— W istocie, masz słuszność Faustyno, — rzekł rzymianin. — Prawdopodobnie jest on w Jerozolimie. To byłoby rzeczywiście zrządzeniem bogów. Jakkolwiek jesteś silną i wytrwałą, to przecie złożyłoby się szczęśliwie, gdybyś nie potrzebowała odbywać długiej, uciążliwej podróży aż do Galilei!
Zaraz podjechał do kilku wędrowców, którzy ich właśnie mijali i spytał czy prorok z Nazaretu znajdować się może w Jerozolimie.
— Co roku o tym czasie widywaliśmy go tam, — odpowiedział jeden z podróżnych — z pewnością musiał i tego roku przybyć, gdyż to pobożny i sprawiedliwy człowiek.
Kobieta jakaś wyciągnęła rękę i wskazała wzgórze leżące na wschód od miasta. Widzisz ot tam zbocze porosłe oliwkami? — rzekła — tam zwykle galilejczycy rozbijają swoje namioty, tam też możesz zasięgnąć najpewniejszej wiadomości o tym, którego szukasz.
Jechali dalej krętą drogą, aż w dolinę, poczem jęli się wspinać na górę Syjon, na której szczycie leżało miasto.
Stromą drogę obrzeżały tu z obu stron niskie mury, a na nich leżało lub siedziało mnóstwo żebraków i kalek, wzywających miłosierdzia podróżnych.
Podczas, gdy zwolna postępowali w górę, zbliżyła się jedna z żydowskich kobiet do Faustyny. Patrz — rzekła, wskazując jej żebraka, siedzącego na murze — to jest galilejczyk. Przypominam sobie, żem go widziała między uczniami proroka. On będzie ci mógł powiedzieć, gdzie się znajduje ten, którego szukasz.
Faustyna z Sulpicjuszem podjechali do wskazanego im żebraka. Był to biedny stary człowiek z szpakowatą brodą. Twarz miał ogorzałą od upału słońca i ręce spracowane. Nie domagał się jałmużny, tylko tak był pogrążony w smutnej zadumie, że nawet oczu nie podniósł na przejeżdżających.
Nie zauważył też gdy Sulpicjusz przemówił do niego. Musiano wołać nań kilkakrotnie.
— Przyjacielu, mówiono nam, żeś rodem z Galilei. Powiedz mi, proszę, gdzie mogę zastać proroka z Nazaretu?
Galilejczyk drgnął gwałtownie i zmieszany obejrzał się wokoło. Gdy jednak pojął czego chcą od niego, wpadł w złość i przerażenie. — Czego ty chcesz ode mnie? — zakrzyknął. Czemu mię pytasz o tego człowieka? Ja nic o nim nie wiem. Nic pochodzę wcale z Galilei!
Żydowska kobieta wpadła teraz w rozmowę.
— Jakże? wszak widywałam cię z nim? Nie bój się tylko i powiedz tej oto znakomitej niewieście, która jest przyjaciółką cesarza, gdzieby mogła proroka odszukać.
Ale zawzięty uczeń wpadł w gniew coraz większy.
— Czy wszyscy ludzie powariowali dziś? — wołał. Czy ich szatan opętał, że jeden po drugim przychodzi wypytywać mię o tego człowieka? Dlaczego nikt wierzyć nie chce, skoro powtarzam, że proroka nie znałem wcale. Nie jestem z jego okolic i nigdy na oczy go nie widziałem.
Gwałtowność słów jego zwróciła ogólną uwagę i kilku żebraków, siedzących obok niego na murze, zaczęło mu także przeczyć.
— Ależ naturalnie, należałeś do jego uczni! — wołali. — Wszyscy wiemy, żeś z nim razem przyszedł z Galilei.
Wtedy ów człowiek podniósł ramiona ku niebu i zaczął krzyczeć.
— Jużem dziś w Jerozolimie nie mógł przez niego wytrzymać, a teraz nie dają mi i tu między żebrakami spokoju. Czemu nie wierzycie, gdy mówię, żem go nigdy nie widział?
Faustyna, ruszając ramionami, odwróciła się od niego.
— Jedźmy dalej, — rzekła. — To jakiś wariat, od niego się niczego nie dowiemy.
Jechali dalej, stromym zboczem w górę. Faustynę dzieliły już tylko dwa kroki od bramy miejskiej, gdy żydowska kobieta, która jej chciała przedtem w odszukaniu proroka dopomóc, zawołała głośno: baczność! Faustyna ściągnęła cugle i ujrzała tuż przed kopytami konia, leżącego na drodze człowieka. Cudem było, że leżąc tak w największym tłoku, w kurzu gościńca, nie był dotąd przez zwierzęta i ludzi na śmierć stratowany.
Człowiek leżał na wznak, a jego wygasły, martwy wzrok skierowany był w górę. Nie drgnął wcale, kiedy wielbłądy ciężkie swe nogi stawiały tuż koło niego. Był ubogo ubrany, a oprócz tego zwalany kurzem i błotem. Piasek okrywał odzież jego i włosy tak, że można było myśleć, iż umyślnie starał się, aby przejechano po nim.
— Co to jest? — Dlaczego ten człowiek tu leży? — spytała Faustyna.
W tej chwili leżący zaczął wołać do tłumu:
— Przez miłosierdzie, bracia i siostry, kierujcie wasze konie i zwierzęta juczne przeze mnie! Nie omijajcie mnie! Zdeptajcie mnie w proch! Wydałem zdradą krew niewinną. Deptajcie mnie w proch!
Sulpicjusz ujął cugle Faustyny i skierował w bok jej konia.
— To grzesznik co chce pokutę czynić, — rzekł do niej. — Nie zatrzymuj się nad nim. To takie dziwne obyczaje, którym nie trzeba przeszkadzać.
Człowiek nie przestawał wołać: Deptajcie moje serce nogami! Niech wielbłądy zgruchocą mi piersi a osły kopytami oczy mi wygniotą!
Ale Faustyna, nie mogąc pominąć nieszczęsnego, zapragnęła namówić go, aby powstał.
Żydowska kobieta, która przedtem przysłużyć się jej chciała, przecisnęła się i teraz do niej.
— Ten człowiek był także jednym z uczni proroka, — rzekła. — Czy życzysz sobie, abym jego o mistrza spytała?
Faustina skinęła głową, a kobieta pochyliła się nad leżącym.
— Coście wy galilejczycy zrobili dziś z waszym prorokiem? — spytała. — Spotykam was rozproszonych po całej drodze, a jego nigdzie niema?
Na to podniósł się człowiek z prochu gościńca na kolana.
— Co za szatan podał ci, żebyś mnie o niego pytała? — zakrzyknął rozpaczliwie. — Wszakże widzisz, że się tarzam w prochu, pragnąc, aby mnie zadeptano. Czy ci tego nie dosyć? Trzeba ci jeszcze pytać mnie, co z nim począłem?
— Nie rozumiem co mi zarzucasz! — rzekła kobieta. — Chciałam się tylko dowiedzieć, gdzie jest twój przyjaciel.
Kiedy powtórzyła pytanie, zerwał się człowiek z ziemi i wtłoczył oba wskazujące palce w uszy swe.
— Biada ci, że mi nie dasz skonać w spokoju, — krzyknął.
Przepchał się gwałtownie przez tłum zbity przed bramą i poleciał rycząc z rozpaczy, podczas gdy łachmany jego szat powiewały wkoło niego, jak ciemne skrzydła.
— Zdaje mi się, żeśmy się dostali do krainy obłąkańców, — rzekła Faustyna, patrząc jak ten człowiek umykał. Widok uczniów proroka zmartwił ją mocno. Czyż ktoś, kto takich szaleńców miewa pośród uczniów swoich, mógłby cesarzowi pomóc?
Żydowska kobieta także była zasępiona. Z wielką powagą powiedziała do Faustyny:
— Pospieszaj władczyni odszukać tego, którego pragniesz znaleźć. Obawiam się, że musiało mu się coś złego wydarzyć, skoro uczniowie jego odchodzą od zmysłów i nie znoszą, gdy pytać o niego.
Faustyna ze swoim pocztem minęła nareszcie sklepienie bramy i wjechała w wąskie, ciemne uliczki, kędy się roiło od ciżby. Zdawało się niemożliwym przedostać przez miasto. Co chwila musiano się zatrzymywać. Daremnie usiłowali niewolnicy i żołnierze utorować drogę. Ludzie nie ustawali tłoczyć się zbitą niewstrzymaną falą.
— Zaprawdę, — rzekła Faustyna do Sulpicjusza — ulice Rzymu są cichym parkiem w porównaniu do ulic tutejszych.
Sulpicjusz poznał niebawem, że czekają ich trudności prawie nie do zwyciężenia.
— W tych natłoczonych uliczkach łatwiej by może iść, niż jechać konno, — rzekł on. — Jeżeli nie jesteś nadto znużoną, radziłbym ci przejść pieszo do pałacu namiestnika. Prawda, że to daleko, ale konno nie dostaniemy się tam wcześniej jak przed północą.
Faustyna przystała chętnie. Zsiadła z konia i zostawiła go pod opieką niewolnika. Po czym pieszo zaczęli Rzymianie wędrówkę przez miasto.
Szło im o wiele lepiej. Niebawem dotarli do środka miasta, a Sulpicjusz pokazywał właśnie Faustynie dosyć szeroką ulicę, w którą niebawem skierować się mieli.
— Patrz Faustyno, — rzekł — skoro przejdziemy tę ulicę będziemy już blisko celu. Wiedzie ona wprost do naszego zajazdu.
Właśnie jednak kiedy mieli skręcić w tę stronę, napotkali największą z przeszkód.
Zdarzyło się, że w tej samej chwili, gdy Faustyna dotarła do drogi wiodącej od pałacu namiestnika do bramy sprawiedliwości, sięgającą aż po Golgotę, prowadzono właśnie jeńca, skazanego na ukrzyżowanie.
Wyprzedzała go dzika czereda młokosów, którzy pierwsi chcieli widzieć wykonanie wyroku. Pędem szalonym rwali przez ulicę, z uniesieniem wyciągając w górę ramiona, wyjąc z radości, na myśl, że zobaczą coś, czego codziennie widzieć nie można.
Za nim szły zastępy ludzi w powłóczystych szatach zdający się należeć do najpierwszych, najznakomitszych w mieście. Za nimi dążyły niewiasty, a wiele z nich miało zapłakane twarze.
Gromada ubogich i kalek wlokła się za nimi krzycząc przeraźliwie i biadając:
— O! Boże! — wołali — ratuj go! Zeszlij mu pomoc w ostatecznym ucisku! Spuść aniołów twoich a ratuj go!
Dalej jechało kilku rzymskich żołnierzy na rosłych rumakach. Czuwali, aby się nikt do skazańca nie zbliżył, albo nie usiłował uwolnić go.
Tuż za nimi tłoczyły się pachołki katowskie wlokące ofiarę na miejsce tracenia. Włożyli mu na ramię duży krzyż, skazany nie miał jednak siły unieść go. Przygniatał go tak, że cała wątła postać była aż do ziemi ugięta. Głowa zwisała a włosy zakrywały twarz doszczętnie.
Faustyna stała u wylotu pobocznej uliczki i patrzyła na ciężką mękę skazanego. Ze zdziwieniem zauważyła na nim płaszcz szkarłatny i koronę cierniową na głowie.
— Kim jest ten człowiek? — spytała.
— Chciał być cesarzem, — odpowiedział ktoś stojący w pobliżu.
— W takim razie zginie dla sprawy niegodnej pożądania, — rzekła staruszka smętnie.
Skazany, gnąc się pod ciężarem krzyża, coraz wolniej postępował naprzód. Pachołki obwiązawszy go powrozem zaczęli ciągnąć, nagląc do pośpiechu.
Skoro jednak szarpnęli za powróz, skazany padł na ziemię i legł pod krzyżem.
Powstało wielkie zamieszanie. Rzymscy żołnierze z wysiłkiem powstrzymywali nawałę ludu. Dobyli mieczów na kobiety, które się docisnęły, aby dźwigać upadłego. Pachołcy szarpaniem i biciem usiłowali zmusić go do powstania, gdy jednak mimo to nie mógł się wydobyć spod ciężaru krzyża, pochwyciło kilku z nich ów potężny ciężar, aby go odchylić.
Wtedy uniósł nieco głowy i Faustyna mogła zobaczyć oblicze. Na licach ciemniały pręgi uderzeń, a ze skroni cierniem poranionych, ściekały strużki potu i krwi.
Włosy zlepione i splątane zwisały. Usta miał zaciśnięte, ale drżące wargi zdawały się wstrzymywać krzyk.
Oczy łzawe patrzyły jak wygasłe z wyczerpania i udręki.
Nagle ujrzała staruszka nad głową tego półżywego skazańca coś jakby zjawienie. Ukazała się jej blada twarz z cudnym majestatycznym wzrokiem i tak słodkim wyrazem, że żal ją porwał okrutny nad niedolą i poniżeniem tego obcego człowieka.
— Ach, biedaku! jakże się z tobą obchodzą?! — zawołała, wychodząc naprzeciw niemu, podczas gdy oczy jej napełniły się łzami. Zapomniała zupełnie o własnych troskach i boleściach, patrząc na mękę tego udręczonego człowieka, i wraz z innymi niewiastami zapragnęła pospieszyć mu z pomocą i wydrzeć go siepakom.
Skazany zauważył staruszkę podążającą do niego i leżąc prawie, posunął się ku niej, jakby szukał obrony przeciw prześladowcom.
Chwycił jej szatę. Przytulił się do niej jak dziecko do matki a ona poprzez łzy zalewające jej oczy uczuła błogą uciechę, że do niej właśnie się zbliżył i u niej szukał przystani. Objęła go za szyję i — jak matka przede wszystkim spieszy otrzeć łzy z oczu dziecka — tak ona zdjąwszy z głowy chustkę z cienkiego płótna otarła łzy i krew z jego twarzy.
W tej chwili oprawcy ułatwiwszy się już z krzyżem przyszli ciągnąć skazanego za sobą, zniecierpliwieni zwłoką, szarpali go z dzikim pośpiechem. Jeniec jęknął, ale gdy go uprowadzono z miejsca wytchnienia, nie stawiał żadnego oporu.
Faustyna zaś, chwyciła go, pragnąc zatrzymać, a gdy jej drżące, zgrzybiałe ręce okazały się bezsilnymi, gdy go porwano mimo jej wysiłku, serce jej pękało z żałości i jakby macierzyńską rozpaczą zdjęta, zaczęła wołać:
— Nie, nie zabierajcie go! Nie powinniście go dręczyć! Nie powinniście go zabijać!
Była wzburzona do głębi. Pragnęła podążyć za nim... Chciała się bić z siepakami i wydzierać im jeńca, ale przy pierwszym zaraz kroku już, zawrót ją ogarnął i zemdlała. Sulpicjusz zdążył chwycić ją w ramiona tak, że nie upadła na ziemię.
Zobaczył w ulicy mały, ciemny sklepik i tam ją zaniósł. Nie było tu stołka ani ławy, ale kupiec był miłosierny. Przywlókł matę i urządził staruszce legowisko na ziemi.
Nie była bezprzytomna, tylko tak mocny zawrót ją chwycił, że nie była w stanie utrzymać się na nogach, musiała leżeć.
— Długą podróż odbyła, a gwar i ścisk w mieście wyczerpały do reszty jej siły, — tłumaczył Sulpicjusz kupcowi.
— Przy tym jest bardzo wiekowa, a nie ma takiego siłacza, którego by w końcu starość nie zmogła.
— Dzisiejszy dzień jest i dla młodszych ciężkim, — rzekł kupiec. Powietrze za duszne do oddychania. Nie dziwiłbym się, gdyby wielką burzę przyniosło.
Sulpicjusz pochylił się nad staruszką. Zasnęła i oddychając spokojnie, po znużeniu i wzruszeniach spała.
Podszedł do drzwi sklepiku i patrzył na przechodzące tłumy, czekając aż się staruszka obudzi.


VII.

Namiestnik rzymski w Jerozolimie miał młodą żonę. W nocy poprzedzającej dzień, którego Faustyna przybyła do miasta, leżała owa młoda niewiasta w głębokim śnie pogrążona.
Śniło jej się, że stała na dachu swego domu i patrzyła na dół w obszerny, piękny dziedziniec, wyłożony marmurem wedle wschodniego obyczaju i ozdobiony szlachetnymi roślinami.
Na dziedzińcu jednak widziała zgromadzonych wszystkich chorych, ślepych i kulawych z całego świata. Widziała zadżumionych z ciałem opuchniętym od guzów, trędowatych z zżartymi twarzami, porażonych, którzy nie mogli się poruszyć, tylko bezradnie leżeli na ziemi. Nędza wijąca się w męce i boleści.
Wszyscy tłoczyli się do wejścia, a ci co byli na przedzie, stukali, głośnymi uderzeniami do drzwi pałacowych.
Wreszcie ujrzała, że jeden z niewolników otwarł podwoje, wyszedł na próg i słyszała jak ich pytał, czego by chcieli.
Odpowiedzieli mu: Szukamy wielkiego proroka, którego Bóg zesłał na ziemię. Gdzie jest Prorok Nazarejski, król wszelkiej boleści? Gdzie jest ten, co nas może zbawić od wszystkich męczarni?
Na to odpowiedział niewolnik z pychą i obojętnością, jak to zwykle czyni służba pałacowa, kiedy ubogich przybyszów od progu odprawia:
— Na nic się zda wasze szukanie! Piłat kazał zabić wielkiego proroka.
Wtedy podnieśli wszyscy ci chorzy i nędzarze taki jęk, rozległ się taki lament i zgrzytanie zębów, że śniąc nie mogła dłużej znieść tego.
Współczucie rozdzierało jej serce, łzy zalewały twarz i zbudziła się.
Po chwili zasnęła na nowo i znowu śniło się jej, że stoi na dachu swego domu i patrzy w dziedziniec tak duży jak plac targowy.
I oto dziedziniec pełny był ludzi obłąkanych, szalonych i przez złe duchy opętanych. Widziała nagich i takich, co się kryli w długie swe włosy, jedni powkładali sobie na głowy korony słomiane mieniąc się królami, inni pełzali po ziemi niby zwierzęta, inni znowu płakali ustawicznie z ciężkiej jakiejś udręki, której nie umieli nazwać. Byli i tacy, którzy dźwigali ciężkie kamienie sądząc, że to złoto i tacy, którzy sądzili, że demony przez ich usta przemawiają.
Widziała jak wszyscy ci ludzie tłoczyli się do bramy pałacu, a będący na przodzie kołatali i stukali do bram, domagając się wejścia.
Wreszcie otwarły się, wrzeciądze, niewolnik stanął na progu, pytając:
— Czego żądacie?
Wtedy wszyscy razem zaczęli wołać:
— Gdzie jest wielki Prorok Nazareński, którego Bóg zesłał, a który nam zwróci dusze nasze i rozumy stracone?!
I usłyszała znowu jak niewolnik odparł im obojętnie:
— Na nic się nie zda szukać go. Piłat go zabił.
Skoro to słowo padło, wszyscy obłąkani poczęli się z krzykiem strasznym, podobnym do ryku dzikich zwierząt targać w rozpaczy okrutnej, drzeć i kaleczyć wzajemnie, aż krew spływała z ich ran po bruku.
Widząc to śpiąca łamać jęła ręce i błagać głośno tak, że własny jęk ją obudził.
Zasnęła jednak powtórnie i znowu znalazła się we śnie na dachu swojego domu. Wokoło niej siedziały niewolnice grając na cymbałach i lutniach, migdałowe drzewa sypały na nie swe białe płatki, a kwiecie róż pnących woniało.
Gdy tak siedziała, doleciał jej uszu głos, który mówił:
— Pójdź do balustrady otaczającej dach twój i spojrzyj w dziedziniec!
Przez sen jednak wzbraniała się uczynić i rzekła:
— Nie chcę już patrzeć na tych, co się tam nocy dzisiejszej tłoczą!
W tej chwili ozwał się na podwórcu brzęk łańcuchów, kucie młotami i kołotanie jakby drzewem o drzewo. Niewolnice urwały śpiew, poniechały grania garnąc się spiesznie kn poręczy dachu, aby zobaczyć co się tam dzieje na dole. Wtedy i ona niezdolna ociągać się dłużej, poszła i spojrzała w dziedziniec.
Pełny był nieszczęsnych więźniów całego świata. Widziała ludzi leżących, dobytych widocznie z lochów podziemnych i ciężkie łańcuchy na nich. Widziała pracowników z głębokich kopalń, wlokących ciężkie swe młoty. Widziała wioślarzy wojennych statków, obciążonych żelaznymi wiosły... I takich, którzy skazani na ukrzyżowanie wlekli swoje własne krzyże... I skazanych na ścięcie, dźwigających topory ciężkie. Widziała zaprzedanych w niewolę w dalekie obce kraje i oczy ich, gorejące tęsknotą ku ojczyźnie. Widziała wszystkich nieszczęsnych niewolników, zmuszanych do pracy zwierząt jucznych, których plecy ociekały krwią pod razami biczów siekących...
Wszyscy ci nieszczęśnicy wołali jednym głosem:
— Otwórz, otwórz!
Wtedy wyszedł niewolnik strzegący wnijścia i zapytał:
— Czego żądacie?
A oni odpowiedzieli:
Szukamy wielkiego Proroka Nazareńskiego, co zstąpił na ziemię po to, żeby więźniom zwrócić swobodę, a niewolnikom wolność darować.
Sługa, odrzekł im znużonym, obojętnym głosem:
— Nie masz go. Od Piłata zabit jest.
A gdy to słowo padło podniósł się taki wybuch przekleństw i szyderstwa, że ziemia i niebo zadrżało. Ona sama zdrętwiała przez sen z przerażenia, dreszcz nią wstrząsnął i zbudziła się.
Ockniona usiadła na łożu mówiąc do siebie: ”Nie będę dłużej spała, wolę już czuwać raczej przez noc całą, niźli patrzeń na tę okropność!”.
Jednak, tej samej chwili, senność zmogła powtórnie, opadła na posłanie i zasnęła.
Znajdowała się znowu na domowym swoim dachu, a synek jej bujał wokoło uganiając za piłką.
Wtedy usłyszała głos jakiś mówiący:
— Pójdź do balustrady i spójrz na tych co siedzą, w dziedzińcu czekając...
Ale śpiąca rzekła we śnie do siebie:
— Nie pójdę. Zaprawdę nadto już nędzy widziałam tej nocy. Nie zniosę więcej podobnego widoku.
W tej chwili padła piłka za balustradę i chłopak spinał się za nią. Przerażona podbiegła, i chwyciła dziecko.
Równocześnie jednak rzuciła wzrokiem w dół i znowu ujrzała dziedziniec przepełniony ludźmi.
A byli tam zgromadzeni wszyscy wojownicy ziemi, pokaleczeni z odrąbanymi członkami i wielkimi, otwartymi ranami, z których krew strumieniem ciekąc zalewała cały dziedziniec.
Oprócz nich garnęli się tu z całego świata ci wszyscy, którzy potracili ukochanych na polach bitew. Sieroty, opuszczone niewiasty i starcy, wołający w głos synów poległych.
Tłoczyli się u drzwi a strażnik znów wyszedł i zapytał:
— Czego szukacie w tym domu? A oni wołali:
— Szukamy Proroka z Nazaretu, którego zakon wojen i zwad zabrania, a pokój zasię wieści po ziemi. Szukamy tego co włócznie zamieni na kosy, a na noże winobrańcze miecze.
Wtedy odparł zniecierpliwiony sługa:
— Nie męczcie mnie dłużej, nachodząc tu. Tylekroć mówiłem już, że nie ma tu Proroka. Piłat zabił go.
To mówiąc zatrzasnął z hukiem bramę, a śniąca rozmyślać jęła nad niedolą rzesz tych nieprzeliczonych.
— Nie chcę słyszeć ich jęków! — zawołała, cofając się od balustrady. W tej chwili przytomniejąc otwarła oczy szeroko, poznawszy, jako w przerażeniu, przez sen skoczyła wprost z łoża bosymi stopami na zimne kamienie posadzki.
I znowu usiłowała nie zasnąć więcej tej nocy i znowu sen ją zmorzył.
Ponownie znalazła się na dachu pałacu. Stała obok męża swego i opowiadała mu o strasznych snach, które ją tej nocy dręczyły, a on szydził z niej. I znowu posłyszała głos mówiący:
— Idź i spojrzyj na ciżbę w twoim dziedzińcu.
Wtedy pomyślała:
— Nie chcę! Dosyć nieszczęścia widziałam już tej nocy... Równocześnie usłyszała łoskot trzech uderzeń w bramę. Mąż jej poszedł do kamiennej poręczy zajrzeć, kto tak natarczywie wnijść żąda do jego domu. Zaledwie się jednak pochylił patrząc, skinął na żonę, żeby przyszła również.
Spojrzała w dziedziniec przepełniony jezdnymi i końmi, niewolnicy zdejmowali juki z osłów i wielbłądów. Widocznie znakomity gość jakiś przybył.
We drzwiach wchodowych stał słuszny niemłody człowiek z twarzą ponurą i zasępioną.
— Czy znasz tego człowieka! — spytał namiestnik żony.
— Tyberiusz przybył do Jerozolimy! Nikt inny nie może być.
— I mnie się tak wydaje, — odparł mąż, kładąc jednocześnie palec na ustach, na znak żeby milczała a słuchała tego co mówią na dole.
Widzieli jak odźwierny wyszedł i pytał przybyłego.
— Kogo tu szukasz!
A podróżny odpowiedział:
— Szukam wielkiego Proroka Nazareńskiego, który obdarzon jest od Boga mocą czynienia cudów. Cesarz Tyberiusz wzywa go, aby zdjął zeń brzemię straszliwej choroby, przeciw której lekarze środka nie znają.
A gdy usłyszał te słowa, pochylił się niewolnik kornie i rzekł:
— Panie daruj ale niestety życzenie twoje nie może być spełnionym.
Wtedy zwrócił się cesarz do niewolników swoich czekających na dziedzińcu dając im rozkaz jakowyś.
Podbiegli spiesznie. Jedni z rękoma pełnemi klejnotów, inni dzierżąc czary pełne pereł a inni jeszcze dźwigali wory złotych pieniędzy.
Cesarz zwrócił się do odźwiernego i rzekł:
— Wszystko to oddam mu, jeżeli tylko Tyberiusza uzdrowi! Wystarczy mu na zbogacenie wszystkich ubogich świata!
Ale odźwierny skłonił się jeszcze niżej niż przedtem i rzekł.
— Panie, nie zwróć gniewu twego na sługę, ale życzeniu twemu nie może się stać zadość!
Wtedy cesarz skinął znowu na swoich niewolników. Kilku z nich podbiegło niosąc szatę bogato haftowaną, z napierśnikiem błyszczącym od kamieni.
Rzekł tedy cesarz do odźwiernego:
— Patrz, to co mu daję, jest oznaką władzy nad Judeą. Niech rządzi swym ludem jako najwyższy sędzia, tylko pierwej niech Tyberiusza uleczy!
Sługa schylił się jeszcze niżej, do ziemi niemal i rzekł:
— Panie nie jest w mojej mocy dopomóc ci!
Zaczem skinął cesarz raz jeszcze i niewolnicy podali szybko złotą obręcz na głowę i płaszcz purpurowy.
— Spójrz, — rzekł cesarz — taką jest wola władcy Romy: ślubuje on uczynić go swym dziedzicem i dać mu panowanie nad światem całym! Będzie miał władzę rządzić wedle praw swojego Boga. Niech tylko rękę podniesie i uleczy mnie!
Wtedy padł sługa do nóg cesarza i rzekł z żałosną skargą w głosie.
— Panie, nie jest w mocy, usłuchać cię. Ten, którego szukasz, nie żyje już. Piłat go zabił.

VIII.

Był już pełny, jasny dzień kiedy się młoda kobieta zbudziła. Służebne niewolnice stały wokoło, aby jej pomóc przy stroju.
Podczas wkładania szat milcząca była bardzo, wreszcie zapytała niewolnicy, która jej włosy czesała, czy pan już wstał. Dowiedziała się, jako został wezwany do przesłuchania jakiegoś zbrodniarza.
— Bardzo bym rada z nim pomówić — rzekła młoda kobieta.
— Władczyni — rzekła służebna — nie będzie to możliwym podczas przesłuchania. Ale damy ci znać, skoro badanie się skończy.
Umilkła tedy, pozwalając kłaść na siebie szaty, po czym spytała:
— Czy nie słyszał kto z was co też Iudzie mówią o Proroku z Nazaretu?
— Prorok z Nazaretu jest żydowskim cudotwórcą, — odrzekła zaraz jedna ze służebnych.
— To dziwne Władczyni, że dziś właśnie pytasz o niego, — zauważyła druga. Jego to właśnie przywiedli tu Żydzi do pałacu, aby go Piłat osądził.
Żona namiestnika poprosiła, aby natychmiast poszła która, dowiedzieć się o co go oskarżają. Jedna z niewolnic odeszła. Wróciwszy, rzekła:
— Obwiniają go o to, że chce być królem tego kraju i wzywają Piłata, aby go kazał ukrzyżować, poszła która dowiedzieć się o co go oskarżają się niepomiernie i rzekła:
— Muszę rozmówić się z moim mężem, inaczej stać się tu dziś gotowe wielkie nieszczęście.
Kiedy jej niewolnice po raz wtóry przedłożyły, że to niemożliwe, zaczęła drżeć i płakać. Wzruszyło to jedną z nich i powiedziała:
— Jeżelibyś chciała, pani nasza, przesłać pismo jakie do namiestnika, to ja spróbuję doręczyć je.
Chwyciła natychmiast rylec i napisała nim na woskowej tabliczce słów kilka, które oddano Piłatowi.
Przez caluteńki dzień jednak nie mogła się z nim widzieć sam na sam. Skoro bowiem odesłał Żydów, aby skazanego wiedli na miejsce stracenia, była już pora obiadu, na który Piłat zaprosił był właśnie kilku Rzymian bawiących podówczas w Jerozolimie, a mianowicie dowódcę wojsk, nauczyciela krasomówstwa i jeszcze kilku innych.
Uczta wcale niewesoło wypadła, gdyż żona namiestnika przez czas cały milcząca była i przygnębiona, żadnego nie biorąc udziału w rozmowie.
Na zapytania gości, czy nie chora, odpowiedział Piłat śmiejąc się o liście jaki mu rano przysłała. Żartował z niej, że mogła przypuścić, iżby rzymski namiestnik dał się w sądach swoich snami babskimi kierować.
Odpowiedziała mu cicho i smutno.
— Zaprawdę, nie sny to były, przestroga bogów. Powinieneś był przynajmniej o jeden dzień powstrzymać wykonanie wyroku!
Wszyscy widzieli, że była dotknięta istotnie. Nie dała się niczym pocieszyć, jakkolwiek goście usiłowali zajmującą rozmową rozproszyć czcze jej urojenia.
Po chwili któryś z gości podniósł głowę i rzekł:
— Cóż to jest? Czyżbyśmy tak długo przy stole siedzieli, że dzień ma się już ku zmierzchowi?
Wszyscy spojrzeli wokoło i zauważyli, że istotnie mrok lekki zapada nad całą okolicą. Wszystkich zastanowił widok dziwnej zmiany i szybkość z jaką cała pstra gra kolorów, którą tworzą rzeczy i stworzenia w naturze, gasła nagle tak, że wszystko naraz przybrało pozór jednostajnej szarzyzny.
Zarówno z innymi przedmiotami straciły barwę ich własne twarze. Wyglądamy jak umarli! — rzekł młody krasomówca, wstrząsając się. — Wszakże policzki nasze są szare, a usta czarne!
Podczas gdy ciemność coraz gęstsza zapadała nad ziemią, wzmagało się także przerażenie młodej kobiety.
— Ach, przyjacielu! — zawołała wreszcie — czyż nie uznajesz, że cię bogowie przestrzec chcieli! Gniewają się za to, żeś skazał na śmierć świętego człowieka, na którym snać żadnej winy nie było! Choćby go już do krzyża przybito, może żyje jeszcze?! Każ go zdjąć z krzyża! Własnymi rękami będę opatrywała jego rany! Pozwól go jeno odratować!
Ale Piłat odpowiedział śmiejąc się:
— Możesz mieć słuszność w tym, że bogowie dają znaki na niebie. Ale nie gasiliby oni słońca dlatego, że jakiś tam żydowski odszczepieniec skazany został na ukrzyżowanie. Prędzej możemy się spodziewać ważnych wypadków, dotyczących całego państwa. Któż może wiedzieć, jak długo wiekowy Tyberiusz...
Nie dokończył zdania, ponieważ ciemność zapadła tak głęboka, że nie mógł dopatrzeć już kielicha z winem, stojącego przed nim na stole. Przerwał więc i rozkazał niewolnikom co prędzej wnieść świeczniki i pochodnie.
Gdy się o tyle rozjaśniło wreszcie, że mógł znowu rozróżnić twarze swoich gości, zauważył u zebranych pewne widoczne rozstrojenie.
— A no, udało ci się, — rzekł niechętnie do żony — zepsułaś twymi mrzonkami całą wesołość uczty. Skoro jednak nie jesteś już w stanie myśleć dziś o czym innym, opowiedz nam bodaj sen twój. Usłyszawszy go, spróbujemy wyłożyć jego znaczenie!
Młoda kobieta chętnie na to przystała. I gdy tak obrazy snu swego, jeden po drugim opowiadała obecnym, goście poważnieli coraz bardziej. Poniechali kielichów a czoła ich zasępiły się. Jedyny, który wciąż jeszcze śmiał się i wszystko błędnym przewidzeniem mienił, był Piłat.
Gdy się opowiadanie skończyło, rzekł młody mówca:
— Zaiste, w tym jest coś więcej niż sen, gdyż nie widziałem dziś wprawdzie cesarza, natomiast spotkałem tu jego starą mamkę i przyjaciółkę Faustynę, wjeżdżającą do miasta. Dziwi mię tylko, że się dotąd nie ukazała w pałacu u namiestnika!
— Istotnie chodzą pogłoski, że cesarz nawiedzony jest okropną chorobą, — zauważył dowódca wojsk. I mam wrażenie, że sen twojej żony, może być istotnie doniosłą przestrogą bogów.
— Nic by w tym nie było niemożliwego, gdyby Tyberiusz naprawdę wysłał posła do Judei, aby do swego łoża sprowadzić cudotwórcę, — przyznał młody retor.
Dowódca zwrócił się z wielką powagą do Piłata i rzekł:
— Jeżeli istotnie cesarz miał zamiar sprowadzenia tego Proroka do siebie, byłoby lepiej dla ciebie i dla nas, żeby poselstwo zastało go przy życiu.
Piłat odpowiedział na pół gniewnie:
— To chyba ta ciemność podsuwa wam na myśl takie dzieciństwa? Można by mniemać, żeście się wszyscy zmienili naraz w tłómaczy snów i proroków.
Przywódca obstawał jednak przy swoim naleganiu:
— Może przecie byłoby jeszcze możliwym uratować życie tego człowieka? Gdybyś tak wysłał szybkiego gońca?
— Na pośmiewisko ludzkie chcecie mnie narazić! — obruszył się namiestnik. — Powiedzcież sami w co by się obrócił porządek i jakie by to było prawo w tym kraju, gdyby się dowiedziano, że ja namiestnik, uwolniłem zbrodniarza dlatego tylko, ponieważ żonie coś się strasznego przyśniło?
— Wszakże to nie sen, tylko prawda, że na własne oczy widziałem tu w Jerozolimie Faustynę — rzekł młody retor.
— Sam biorę odpowiedzialność przed cesarzem za swoje czynności — rzekł Piłat. Zrozumie on łatwo chyba, że ten marzyciel, który bez oporu żadnego dał się znieważać moim pachołkom, nie byłby w stanie pomóc mu w czymkolwiek...
Ledwie to wymówił, dom się zatrząsł, grzmot gwałtowny dał się słyszeć, ziemia zadrżała a przerażający huk walących się budowli i kolumn zgłuszył słowa ludzkie.
Zaledwie nieco ucichło wezwał Piłat jednego z niewolników do siebie.
— Pędź na miejsce stracenia — rzekł do niego — i rozkaż w moim imieniu, aby Proroka Nazareńskiego zdjęto co żywo z krzyża!
Niewolnik pomknął duchem, a biesiadnicy wyszli z sali jadalnej do perystylu, aby w razie powtórnego trzęsienia ziemi pod gołym niebem się znaleźć. Nikt nie śmiał przemówić słowa, wszyscy milcząc czekali powrotu posła..
Wrócił rychło i stanął przed namiestnikiem.
— Czy zastałeś go przy życiu? — zapytał Piłat.
— Nie, panie, skonał już, a w tej chwili, kiedy ducha oddawał zatrzęsła się ziemia i niebo otwarło...
Zaledwie to wymówił, usłyszano głośne uderzenia do bramy wchodowej. Wszyscy drgnęli jakby na nowo ziemia się pod nimi zatrzęsła.
Zaraz potem wszedł niewolnik, oznajmiając:
— Szlachetna Faustyna i Sulpicjusz krewny cesarza! Przybywają z prośbą, abyś im dopomógł odnaleźć Proroka z Nazaretu!
Pomruk cichy przebiegł przez perystyl i lekkie kroki dały się słyszeć. A gdy się namiestnik obejrzał za siebie, ujrzał, że jego przyjaciele cofają się od niego, jak od kogoś, kogo właśnie nieszczęście ma spotkać.

IX.

Faustyna wylądowała na Kaprei i udała się do cesarza. Opowiadając mu o swoich przygodach, omijała wzrokiem jego oblicze; podczas jej nieobecności bowiem, choroba tak straszne poczyniła spustoszenia, że Faustyna pomyślała w duchu:
— Gdyby bogowie mieli miłosierdzie, raczej mnie by śmierć zesłali zanim zmuszoną będę powiedzieć temu nieszczęsnemu, nawiedzonemu człowiekowi, że już nie ma dla niego ratunku!
Opowiedziała mu, że cudotwórca został w sam dzień przyjazdu jej do Jerozolimy ukrzyżowany, że choć gorąco pragnęła ocalić go, zginął, a na wspomnienie, że tego dokonać nie zdołała, zaczęła płakać. Tyberiusz rzekł jednak obojętnie:
— Więc ty istotnie trapisz się tym? Ach! Faustyno, spędziwszy całe długie życie w Rzymie jeszcześ nie straciła wiary w cudotwórców! zabobony dzieciństwa z gór sabińskich tkwią w tobie widać dotąd...
Ze słów tych wyrozumiała staruszka, iż Tyberiusz nie spodziewał się wcale pomocy od Nazareńskiego Proroka.
— Dlaczego tedy wyprawiłeś mię w tak dalekie kraje, jeżeli całą tę podróż uważałeś z góry już za bezcelową?
— Jesteś jedynym przyjacielem moim — rzekł cesarz. — Nie miałem powodu odmówić twojej prośbie, dopokąd jeszcze w mocy mojej spełniać twe życzenia...
Ale staruszka nie dała mu się przekonać, trwając w podejrzeniu, że zadrwił z niej świadomie.
— O! tu wyłazi znowu twoja dawna chytrość! — zawołała popędliwie. — A tego ścierpieć w tobie nie mogę!
— Nie trzeba było do mnie powracać — rzekł cesarz. — Było zostać w swoich górach...
Przez chwilę zdawać się mogło, że ci, którzy tak często bywali w zwadzie ze sobą pokłócą się teraz na nowo. Draża staruszki jednak rozwiała się natychmiast. Minęły już te czasy, kiedy Faustyna na serio spierała się z cesarzem. Zniżając głos, nie chciała dać bowiem za wygraną, mówiła:
— Ten człowiek był prawdziwym prorokiem. Widziałam go, a kiedy wzrok jego oczu padł na mnie, poczułam, że to Bóg... Byłam jak szalona, gdy go na śmierć wiedli, a ja temu przeszkodzić mogłam.
— Bardzo rad jestem, żeś temu nie przeszkodziła — rzekł Tyberiusz. — Zbrodniarz to był, winien obrazy majestatu i podżegacz ludu...
Faustyna wpadła znowu w pasję niemal.
— Mówiłam z wieloma przyjaciółmi jego w Jerozolimie i wiem, że nie był wcale winien tych zbrodni, o które go pomawiano.
— Choćby tych właśnie zbrodni nie spełnił nawet, to nie racja jeszcze, aby dlatego miał być więcej wart od innych — rzekł cesarz znużonym głosem. — Nie ma takiego człowieka, który by w swoim życiu nie zasłużył tysiąc razy na karę śmierci!
Słowa te zniewoliły Faustynę do czynu, z którym aż do tej chwili ociągała się jeszcze.
— A ja ci przecie dam dowód jego mocy! — rzekła z przekonaniem. — Wspomniałam ci już przedtem, żem mu chustą moją twarz obtarła. Ta sama, którą oto mam w ręku. Może zechcesz bodaj raz okiem na nią rzucić?...
Rozłożyła chustę przed cesarzem a on ujrzał na niej istotnie cień zarysów ludzkiej twarzy.
Głos staruszki drżał ze wzruszenia kiedy mówiła dalej:
— Ten człowiek uczuł, że go miłuję i miał moc zostawienia mi swego wizerunku. Oczy moje zalewają się łzami, kiedy nań patrzę...
Cesarz nachylony wpatrywał się w obraz odbity w krwi, łzach i czarnych cieniach boleści. Powoli występowało przed nim oblicze to, jak żywe. Rozróżniał krople krwi na czole, kolce cierniowej korony, włosy przesiąkłe i usta drżące w męczarni.
Coraz niżej pochylał się cesarz nad wizerunkiem i coraz wyraźniej występowała twarz cudowna. Z mglistych zarysów zajaśniały nagle oczy, jakby żyjące, wzniosłość cierpienia objawiła się w nich w takiej czystości, jakiej cesarz nigdy przedtem nie oglądał.
Wsparty na łożu pochłaniał ten obraz oczyma.
— Czy to człowiek? — pytał z cicha. — Czy to mógł być człowiek? Potem legł i milcząc wpatrywał się w obraz. Łzy zaczęły spływać po jego policzkach.
— Jakże mi żal, że ciebie już nie ma na ziemi, ty Nieznany! — szeptał do siebie.
— Faustyno! — zawołał wreszcie — jak mogłaś dopuścić do jego śmierci? — On byłby mnie uleczył!
I znowu pogrążył się w zapamiętanie, wpatrzony w obraz.
— Człowieku, — rzekł po chwili — skoro ty nie możesz mnie już uleczyć, ja cię jeszcze pomścić mogę! Srodze zacięży ręka moja nad tymi, którzy cię zgładzili!...
Znowu milczał czas długi, po czym osunął się ziemię i padł przed wizerunkiem cudownym na kolana.
— Oto człowiek! — mówił — jakiego nie miałem nadziei spotkać już nigdy, a wskazując na siebie, rzekł — i ja i wszyscy inni jesteśmy jako potwory lub zwierzęta dzikie, a ty, tyś jest człowiekiem!
Pochylił głowę tak nisko, że dotknął nią ziemi.
— Zmiłuj się nade mną, ty Nieznany! — zawołał a łzy jego zwilżyły kamienie.
— Gdybyś żył, samo spojrzenie na ciebie byłoby mnie uzdrowiło!
Biedna Faustyna przelękła się wzruszenia cesarza i rozpaczy. Wyrzucała sobie, że pokazała mu obraz i strapiona tym, ujęła chustę, aby ją sprzed oczu Tyberiusza usunąć.
Wtedy podniósł głowę. I o dziwo! Twarz jego była taka jak przed chorobą, bez śladu cierpień i blizn: jakby źródło tej niemocy tkwiło w sercu jego nienawiścią i pogardą zatrutym, uzdrowiony był z chwilą, gdy uczuł współczucie i uwielbienie.

Nazajutrz wysłał Tyberiusz trzech posłów. Pierwszy udał się do Rzymu z nakazem, aby senat zarządził ścisłe śledztwo nad sposobem, w jaki namiestnik spełnia swój urząd w Palestynie, zaś gdyby się okazało, że lud uciska i skazuje na śmierć niewinnych, ma być karany.
Drugi posłaniec, skierował kroki pospieszne ku górom sabińskim, aby podziękować samotnemu małżeństwu za radę, udzieloną cesarzowi i opowiedzieć im o wszystkim. Spłakali się wysłuchawszy opowieści, a mężczyzna rzekł:
— Przez życie całe nie zbędę żalu o to, że się oni rozminęli ze sobą. Żona jednak powiedziała. — Pan Bóg Wszechmocny wiedział już co czyni...
Trzeci poseł pojechał do Palestyny i sprowadził stamtąd kilku uczni Jezusa na Kapreę, a ci poczęli tam głosić ewangelię, której ukrzyżowany nauczał. Stara Faustyna choć na łożu śmierci już leżąca, zdążyła jednak stać się wyznawczynią wielkiego Proroka. Otrzymała na chrzcie świętym imię Weroniki, tłumaczące znaczeniem swoim łaskę, jakiej dostąpiła, iż danym jej było przekazać ludziom wizerunek Zbawiciela swego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Wanda Młodnicka.