Przejdź do zawartości

Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czem słodkim, łagodnym głosem powiedziała:
— Nie mogę uwierzyć, żeby stara Faustyna tak była szczęśliwą u dworu, jak opowiadasz. Pewna jestem, że ją Tyberiusz miłował jak matkę. Rozumiem jak dumną była jego szlachetną miłością, ale pojmuję zarazem jaką zgryzotą musiało ją przejmować, iż na starość popadł w podejrzliwość i okrucieństwo. Godzien musiała go upominać i przestrzegać. Strasznym było dla niej to ciągłe nadaremne błaganie. Wreszcie nie mogąc, znieść widoku jak coraz niżej i niżej upadał...
Przybysz na te słowa pochylił się naprzód ciekawie. Ale młoda kobieta nie podniosła oczu. Miała wzrok spuszczony i mówiła z cicha i pokornie.
— Może i masz słuszność w tym, co mówisz o Faustynie — odparł. — Faustyna w istocie nie była szczęśliwą u dworu. Ale przecie to dziwne, że opuściła cesarza w tak późnej starości, przetrwawszy całe życie przy nim.
— Co ty powiadasz! — wpadł mężczyzna. Czyżby Faustyna opuściła cesarza ukradkiem?
— Nikt nie wiedział, kiedy opuściła Kapreę, — rzekł obcy.
— Odeszła tak uboga, jak przybyła nic ze skarbów swoich nie zabrawszy.
— I cesarz nie wie, dokąd się udała? — spytała kobieta.
— Nie, nikt tego nie wie, domyślają się tylko, że obrała schronisko w swoich górach rodzimych.