Przejdź do zawartości

Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziła — rzekł Tyberiusz. — Zbrodniarz to był, winien obrazy majestatu i podżegacz ludu...
Faustyna wpadła znowu w pasję niemal.
— Mówiłam z wieloma przyjaciółmi jego w Jerozolimie i wiem, że nie był wcale winien tych zbrodni, o które go pomawiano.
— Choćby tych właśnie zbrodni nie spełnił nawet, to nie racja jeszcze, aby dlatego miał być więcej wart od innych — rzekł cesarz znużonym głosem. — Nie ma takiego człowieka, który by w swoim życiu nie zasłużył tysiąc razy na karę śmierci!
Słowa te zniewoliły Faustynę do czynu, z którym aż do tej chwili ociągała się jeszcze.
— A ja ci przecie dam dowód jego mocy! — rzekła z przekonaniem. — Wspomniałam ci już przedtem, żem mu chustą moją twarz obtarła. Ta sama, którą oto mam w ręku. Może zechcesz bodaj raz okiem na nią rzucić?...
Rozłożyła chustę przed cesarzem a on ujrzał na niej istotnie cień zarysów ludzkiej twarzy.
Głos staruszki drżał ze wzruszenia kiedy mówiła dalej:
— Ten człowiek uczuł, że go miłuję i miał moc zostawienia mi swego wizerunku. Oczy moje zalewają się łzami, kiedy nań patrzę...
Cesarz nachylony wpatrywał się w obraz odbity w krwi, łzach i czarnych cieniach boleści. Powoli występowało przed nim oblicze to, jak żywe. Rozróżniał krople krwi na czole, kolce cierniowej korony, włosy przesiąkłe i usta drżące w męczarni.