Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakto? czyż nie widzisz, żem nieczysta, — rzekła dziewczyna — pochodzę z rodziców trędowatych i urodziłam się w skalnej jaskini! Mężczyzna mimo tych słów nie wstrzymywał konia, gdyż urocza była jak świeżo rozwity kwiat.
— Tyś najpiękniejszą dziewicą w Judei! — zawołał z uniesieniem.
— Nie karm mię i ty szyderstwem, — odrzekła. — Wiem, że twarz moja stoczona, a głos jak wycie dzikiego zwierza w pustyni.
On jednak zajrzał jej w oczy głęboko i rzekł do niej:
— Głos twój jak szmer strumyka na wiosnę, kiedy dzwoni po żwirze, a twarz twoja gładka, jak jedwabna chusta.
Równocześnie przyjechał tak blisko, że mogła się przyjrzeć sobie w błyszczących okuciach jego siodła.
— Spójrz jeno! — powiedział, a ona ujrzała twarz gładką jak skrzydło motyle.
— Kto to? — zawołała zdumiona.
— Tyś jest, — rzekł myśliwy.
— A głos mój czy nie rzężę? Czy nie zgrzyta jak wóz po kamienistej drodze?
— O! nie, brzmi on jak najsłodsze tony arf, — powiedział jeździec.
Odwróciła się i wskazując w dal, spytała:
— Kto jest ten człowiek, co niknie właśnie na skraju doliny?