Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jechali dalej, stromym zboczem w górę. Faustynę dzieliły już tylko dwa kroki od bramy miejskiej, gdy żydowska kobieta, która jej chciała przedtem w odszukaniu proroka dopomóc, zawołała głośno: baczność! Faustyna ściągnęła cugle i ujrzała tuż przed kopytami konia, leżącego na drodze człowieka. Cudem było, że leżąc tak w największym tłoku, w kurzu gościńca, nie był dotąd przez zwierzęta i ludzi na śmierć stratowany.
Człowiek leżał na wznak, a jego wygasły, martwy wzrok skierowany był w górę. Nie drgnął wcale, kiedy wielbłądy ciężkie swe nogi stawiały tuż koło niego. Był ubogo ubrany, a oprócz tego zwalany kurzem i błotem. Piasek okrywał odzież jego i włosy tak, że można było myśleć, iż umyślnie starał się, aby przejechano po nim.
— Co to jest? — Dlaczego ten człowiek tu leży? — spytała Faustyna.
W tej chwili leżący zaczął wołać do tłumu:
— Przez miłosierdzie, bracia i siostry, kierujcie wasze konie i zwierzęta juczne przeze mnie! Nie omijajcie mnie! Zdeptajcie mnie w proch! Wydałem zdradą krew niewinną. Deptajcie mnie w proch!
Sulpicjusz ujął cugle Faustyny i skierował w bok jej konia.
— To grzesznik co chce pokutę czynić, — rzekł do niej. — Nie zatrzymuj się nad nim. To takie dziwne obyczaje, którym nie trzeba przeszkadzać.