Adam Mickiewicz (Siemieński, 1865)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Adam Mickiewicz |
Pochodzenie | Portrety literackie |
Wydawca | Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego |
Data wyd. | 1865 |
Druk | N. Kamieński i Spółka |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Bolesne uczucia ogarnęły i najzimniejsze serca, na wieść o śmierci człowieka będącego najwyższym wyrazem swojego wieku i narodu! Trudno hamować się w żalu na widok gasnącego życia, jeszcze jakiego życia! na widok znikającego geniuszu, jeszcze jakiego geniuszu!
Wiemy, jak rzadko bogaty duch dojrzewa tutaj i przebiega całe koło swego zawodu. Nieraz długie potrzeba czekać wieki, żeby wynagrodzić sobie tę chwilę, w któréj uprzywilejowana istota opuściła ziemię.
Nasze dni były świadkami tylu strat niepowetowanych; śmierć ledwo nie rokrocznie uderzała w same czoło szeregów. Któż tych zastąpi co padli? Kto tych, co jeszcze zostali?
Śród naszych zajęć często tak drobiazgowych, gonitw i szamotań się bez celu, nadziei budowanych na niczem, a ztąd rozczarowań i zwrotów ku tak zwanéj praktyce życia, przyciętej do bardzo pozioméj skali — wiedziano, że był jakiś mąż wielkiego serca i ducha, znający wszystkie drogi do uczuć, umiejący niemi wstrząsać, a z okiem wlepionem w wyższe sfery, z których wykradał boskie natchnienie, śpiewający dla ludzi dobréj woli:
......prawdę świętéj wiary:
Że miłość rządzi plemieniem człowieczém,
Że trofeami świata są: ofiary. —
Oddalonego wieszcza znali wszyscy: i swoi i obcy, jak gwiazdę zawsze świecącą w jednem miejscu. Kiedy więc smutna wieść doszła ze wschodu: Gwiazda nasza zgasła! Mickiewicz umarł! — zrobiła się jakby wielka próżnia w téj trzywiekowéj literaturze, któréj on był i najwyższym spadkobiercą i zaszczepcą przyszłości. Każdy czuł instynktowne, że coś stracił, choćby to, czego się jeszcze spodziewał; bo czyż niewołano ustawnie: Pieśni, pieśni, daj mistrzu!
Co mąż ten dokonał w swojem wieszczym zawodzie, co mógł dokonać, jak sięgnął daleko wpływem, jakie kierunki stworzył, jaki świat wychował? będzie to zapewne przedmiotem szerokich badań i wywodów. Tego rodzaju bogacze dostarczają zazwyczaj strawy całemu pokoleniu, które ich przed sąd swój na podziw lub potępienie pozywa.
Niniejsza wzmianka kreślona pod wpływem świeżéj wieści, jest krótkiem raczéj wspomnieniem, drobnym kwiatkiem złożonym na téj mogile, co obrała sobie najpiękniejsze miejsce na świecie; bo tam gdzie tracki Orfeusz pieśnią ożywiający kamienie, zbudził geniusza Grecyi, i gdzie tenże sam geniusz pod stopą najeźdźcy — skonał.
Wielkiemu w całem życiu, wielkość towarzyszy i w zgonie.
Adam Mickiewicz urodził się d. 24 grudnia w dzień Bożego Narodzenia 1798 roku — a więc na schyłku tego wieku, którego przedłużonemu u nas wpływowi miał najsilniejszy cios zadać. Rodzice jego dziedziczyli Zaosie małą własność w okolicy Nowogródka na Litwie, gdzie poeta nasz na świat przyszedł. Dom Mickiewiczów stary i rozrodzony na Litwie, acz skoligacon z książęcémi rody — podupadł — a raczéj zszedł do tego stanu uczciwéj mierności szlacheckiéj, w którym łatwiéj było o cnoty domowe i publiczne, niż o ton górny i fortunę. Rodzice jego mieli cztérech synów; Adam był najmilszem ich dzieckiem: najstarszy Franciszek był urzędnikiem, potém oficerem w powstaniu; drugi Alexander biegły prawnik, zaszczytne dotąd zajmuje miejsce na katedrze uniwersytetu charkowskiego; trzeci Jerzy, lekarz wojskowy, zginął w kampanii tureckiéj 1824 r. Matka tych synów z domu Orzeszkówna za pierwszym mężem Majewska, którą Adam nad wszystko kochał, miała być niepospolitą kobiétą; ojciec Mikołaj podobnoś prawnik, a przytem obeznany z naszymi Zygmuntowskimi pisarzami, czytywał rytmy Jana Kochanowskiego i sam rymy składał, co wcześnie oddziaływało na umysł i serce ciekawego Adama. To téż pierwsze zarody wychowania pod rodzicielskiem okiem musiały być całkiem w duchu dawnego surowego a prostego obyczaju; bo przez cokolwiek późniéj przechodził, jakiekolwiek otaczało go towarzystwo, zawsze tam, na dnie, mimo głuszących zdań i nowostek réj wodzącego świata — odzywała się struna patryarchalnego rygoru i prostoty. Wyrafinowanych mędrków najczęściéj pobijał zdrowym swoim rozsądkiem i temi prawdami, których niepotrzeba dobywać z książek: bo każdy znajdzie je w sobie, byle je umiał tam szukać.
Gdy wyszedł z lat dziecinnych, rodzice oddali go do blizkiéj szkoły powiatowéj w Nowogródku. Utrzymywali ją X.X. Dominikanie, u których znalazł ten sam tryb wychowania co w domu, a nadto wdrożenie się do pracy, gruntowne początki nauk, i tę gorącość religijnéj wiary co się późniéj w jego przelała pisma i co nieopuściła go nigdy, nawet kiedy się dawał unieść nauce niezbyt zgodnéj z nauką kościoła. — Jak to zazwyczaj bywa, młody wiek okazuje często takie skłonności, jakim późniejszy zaprzecza; któżby powiedział, że nasz przyszły poeta okazywał wielki pociąg do chemii? W domu gdzie mieszkał, była apteka; z niéj dostawał potrzebnych aparatów do swoich doświadczeń, które robił przed jego oczyma jeden z ojców Dominikanów wykładający naukę chemii. Mickiewicz długo zachowywał tę skłonność do nauk fizycznych i przyrodniczych, co się nawet odbiło w niektórych jego poezyach, szczególniéj w wierszu do Doktora S. — Podobien w tém Goethemu, z tą różnicą, że w momentach kiedy rzecz publiczna wołała na niego o myśl lub współczucie, niepisał o Metampsychozie roślin, lub o kolorach.
Niedługo jednak trzeba było czekać aby poetyczna odezwała się żyłka w Adamie. Jedno silniejsze wstrząśnienie stawia nas zwykle na właściwéj drodze. Pożar wybuchnął w Nowogródku — niszczący żywioł śród ciemnéj nocy, samą okropnością piękny — zgiełk ratujących, płacz kobiét — i ta grupa smutnych pogorzelców siedząca na stosie niedopalonych szczątków, którą ranne słońce oświeca, tak pogodnie i spokojnie, jakby żadne nieprzeszło tędy nieszczęście — wszystko to rozbudziło młodą fantazyą, że musiała się wylać w wierszowany opis tego wypadku. Była to pierwsza próba; szkoda że nieznana, bo niewątpliwie dostarczyłaby ciekawych studiów nad iskierkami geniuszu poetycznego w zapasach z nieznajomą mu sztuką.
Drugie jeszcze silniéjsze wrażenie o jakiem rad rozpowiadał, odebrał podczas wkroczenia armii Napoleońskiej na Litwę w r. 1812. Sama natura na niebie i ziemi zdawała się objawiać przeczucie wielkiej jakiejś katastrofy gotującéj się w świecie. W początku jedynastéj pieśni Pana Tadeusza odmalował on tę przedburzę ogromnemi pociągami pendzla z tą tajemniczą prawdą, jaką tylko poeta odgadnąć jest w stanie. Pisząc ten poemat w dwadzieścia lat później pamięcią serca mógł znaleźć to wrażenie, jakiem wrzała podówczas dusza chłopczyny; — była to wiosna i na świecie i we krwi — a takiéj się niezapomina, mimo nawet piękniejszych wiosen pod niebem Italii.
„O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju,
Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju,
O wiosno, kto cię widział jak byłaś kwitnąca.
Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca.
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
Ja ciebie dotąd widzę piękna maro senna.
Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,
Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.“
Sam widok a cóż dopiéro zbliżenie się do tych żelaznych ludzi co zwycięzkim krokiem mierzyli Europę od Tagu do Dźwiny, co urzeczywistniali najzuchwalsze marzenia o bohatyrach epopei — musiało działać na młodą wyobraźnią jak świeże wonne powietrze majowe na chorym, który długą zimę przepędził w łóżku. W domu jego rodziców stał kwaterą jakiś stary wiarus, rotmistrz, czysto obozowa figura, a napoleonista zagorzały, co gdzie trzeba i nietrzeba we wszystko mięszał ukochanego cesarza i zawsze klął się, przysięgał „na imię wielkiego Napoleona.“
Ta ślepa wiara w jednego człowieka trzymającego w ręku losy narodów udzieliła się i chłopięciu; widmo wojennéj sławy zaczęło go trapić na jawie i we śnie, a że w młodym wieku czyn tuż bieży za myślą, więc téż podmówiwszy szkolnych kolegów, stawił się przed jakimeś dowódzcą z żądaniem przyjęcia go wraz z innymi w szeregi. Trzynastoletni studencik, sił wątłych, małego wzrostu, wzbudził tylko uśmiech na wąsatéj twarzy starego żołnierza. Nie był to jego zawód; Opatrzność inny mu przeznaczyła, hetmanić duszom.
Olbrzymia ta kampania wiemy jak się skończyła i jakie pogrzebała nadzieje. Ze spokojnéj ławki szkolnéj patrzał on na niedobitki wielkiéj armii zagrzebywane i pędzone tumanami śniegu co z niemi grzebał wszystkie nadzieje wiosenne.
W r. 1815 siedmnastoletni młodzieniec udał się do Wilna, dokąd go daleki krewny ksiądz Józef Mickiewicz exjezuita, kanonik żmudzki a wówczas dziekan wydziału filozoficzno-matematycznego powoływał. Stanąwszy tam, gdy trzeba było zdać examin przygotowawczy przed wstąpieniem do fakultetu, wypadło mu czekać w pobocznéj sali na kolej, wraz z wielą innymi uczniami przybywającymi ze szkół wydziałowych. Przypadek zrządził, że się znalazł na ławce obok nieznanego mu młodzieńca, z obliczem wyrazistem i myślącem, z postawą dziwnie ujmującą i szlachetną. Niewytłumaczony pociąg uczuwszy ku sąsiadowi, wszczął z nim rozmowę, zabrał znajomość, i w kilka dni najściślejsza zgodność uczuć i myśli połączyła ich nierozerwanym węzłem. Tylko wiek młody umie odkrywać i robić przyjaciół tak prędko, ale i na zawsze. Tym przyjacielem poety był Tomasz Zan, pamiętny w dziejach uniwersytetu wileńskiego, unieśmiertelniony w trzeciéj części Dziadów, kiedy poeta wkłada mu w usta wiersz:
„Mam obowiązek cierpieć za was przyjaciele: i t. d.“
Mickiewicz rzucił się z zapałem do nauk uniwersyteckich, zrazu obrał sobie za przedmiot umiejętności fizyczne i matematyczne, lecz niebawem uczuł się w nieswoim żywiole, śród liczb i figur. Sława ówczesnych profesorów Gotfryda Grodeka i Leona Borowskiego, wykładających literaturę starożytną i nowożytną w sposób świeży i porywający, a nadewszystko z gruntowną erudycyą, pociągnęła go ku sobie, tém łatwiéj, że oczy otworzył na dar wrodzony jaki miał do literatury i poezyi. Przeszedł więc w seminarium nauczycielskiem z kursów matematycznych, na kurs filologii i literatury. Borowski zasłużony krytyk i literat, który umiał sobie otworzyć szerszą i wyższą sferę literatury niż ta, jaką obrabiali koledzy jego niewychodzący po za obręb Boalów i Laharpów, wprowadził go w nowy świat pojęć i kształtów jakich dostarczyły inne literatury, jak: włoska, niemiecka, angielska. Łącząc z tém gruntowne poznawanie arcydzieł starożytnych, a przedewszystkiem Grecyi, kształcił się i bogacił témi skarbami, w których miał potém narodowi zajaśnieć całą potęgą twórczego geniuszu.
Wpływ ówczesnéj Europy, a raczéj wpływy takich mocarzów pióra jak: Walter-Skot, Byron, Goethe, Chateaubriand, Szleglowie, pani Staël, nieuznany a raczéj niepoznany jeszcze u nas, omijał inne mniéj szczęśliwe strony a dostawał się jedynie do Wilna, gdzie wspaniałomyślność cesarza Alexandra złożywszy kuratoryę uniwersytetu w najzacniejsze ręce X. Adama Czartoryskiego, pozwalała korzystać ze wszystkich nabytków i postępów oświaty i myśli zachodu, które długi czas przygłuszone hukiem dział, wyłamywać się zaczęły z pod panowania szabli. Szkoła tak zwana romantyczna, rozsadziwszy zastarzałe formy nieprzypadające do miary nowych uczuć i wyobrażeń, które niemogły znaleźć głosu wtenczas, kiedy jeszcze inny głos wielki rozlegał się po polach bitew, zawichrzyła spokojniejsze pole literatury. Z średnich wieków wywołani zaklęciem paladyny, czarnoksiężniki, piękne damy, turnieje i trubadury kruszyli kopie swoje, z trzema jednościami klassycznéj trajedyi, a okrzyk: w Imię krzyża i pani tajemnéj myśli! głuszył zimną inwokację do pogańskiéj muzy. Całéj téj walce przysłuchiwał się chciwie nasz wileński uczeń; trafiała ona mu do ognistéj duszy, rozprzestrzeniała granice fantazyi, budziła uczucia całkiem nowe, i zachęcała do starcia się z témi formami i pojęciami, jakie kształcąc się na klassycznéj drodze przyjął był, i już w sobie na wiarę mistrzów wyrobił. Zapewne to wtenczas jeszcze, pod wpływem klassycyzmu, napisał był krytyczną rozprawkę nad Jagiellonidą Tomaszewskiego, umieszczoną w Pamiętniku warszawskim; już i w téj próbie przebijała ścisła znajomość starożytnych, sąd zdrowy, i pewien urok stylu rzadki nawet u tych, co wszystko na wygładzeniu okresów zasadzać lubili.
Z ukończeniem nauk uniwersyteckich, które odbył na funduszu rządowym, był zmuszony przyjąć posadę profesora literatury polskiéj i łacińskiéj w Kownie. Było to w r. 1820, kiedy z końcem wakacyj przyjechał do tego miasta głośnego w dziejach Litwy i słynnego nadzwyczaj uroczą okolicą. Niewiadomo czyli już wtenczas zrodziło się było w sercu jego silne ogniste przywiązanie do Maryi Wereszczakównéj siostry jednego z przyjaciół szkolnych, mieszkającéj w Płużanach w blizkiem sąsiedztwie Zaosia. Daty wiedzieć niemożna, bo takie uczucia przychodzą zwykle niewiedzieć kiedy, albo téż są pokryte uroczystą tajemnicą, do któréj klucz mają tylko sami kochankowie; a trzeba wiedzieć, że Mickiewicz, podobnie jak poezyi swoich nielubił pokazywać wpierw nim je ogłosił, tak jeszcze bardziéj umiał się taić z uczuciem ogarniającym całą jego istotę. Każdéj świętości, czy będzie miłością, czy poezyą, najlepiej w tajemniczym półcieniu. Dorozumiewać się tylko można, że kiedy przybył do Kowna, dusza jego przeszła już przez wszystkie wstrząśnienia nieszczęśliwie kończącéj się miłości; Maryla oddała rękę hrabiemu Putkamerowi bogatemu obywatelowi z Lidzkiego — dramat serca odegrał ostatni akt — zasłona zapadła — pogaszono światła, a on z aktora stając się widzem, zaczął pisać na ciemnem tle rozpaczy ognistemi głoskami wzburzonéj namiętności, całą tę spowiedź o Maryli, która miała stanąć obok Heloizy i Wertera.
Podobnie jak wielu innych poetów, tak i Adama nieszczęśliwa miłość zrobiła poetą; nierozumiem tu jednak żeby i bez niéj nietrafił był na tę żyłę; ale to pewna, że długo byłby niepoznanym gościem śród swoich, gdyby nie silne zainteresowanie swoją osobą. O ile każdy podziwiał poetę, o tyle ciekawy był poznać młodzieńca, z bladem czołem i rozdartą piersią Gustawa.....
Cudna kowieńska dolina tworzyła bogatą ramę w samotnych przechadzkach dumającego profesora. Koledzy i uczniowie brali go za dziwaka, albo za zakochanego; pierwszym niebył, bo każde jego słowo tchnęło wyższością umysłu, o drugim nikt nie wiedział — wszystkiego się domyślano, prócz że był wieszczem. Tymczasem w miejscach tych rozbudziło się w nim coraz silniejsze natchnienie, i przez ciąg dwuletni wylały się z jego piersi dźwięki tak czyste i porywające, że żaden prawie ze znanych poetów nierozpoczął tak swego występu na scenę. Jeżeli Tibur, Sorento, Wokluza żyją pamięcią piewców, tedy i dolina kowieńska oddawna ochrzconą została Doliną Mickiewicza, bo czyż nie on rozsławił ją po świecie?
Widziałem piękną dolinę przy Kownie
Kędy Rusałek dłoń wiosną i latem
Ściele murawę, krasnym dzierzga kwiatem,
Jest to dolina najpiękniejsza w świecie!
W dwóchletniem prawie pełnieniu obowiązków nauczyciela literatury, urósł piękny zbiorek utworów poetycznych. Były to Ballady i Romanse — był bez początku i końca fantastyczny poemat Dziady — powieść z dziejów litewskich: Grażyna i dydaktyczne Warcaby. Pierwiosnki te wyszły w Wilnie w 2 tomikach w r. 1822 jedynie za naleganiem przyjaciół. Poeta stawając przed publicznością wiedział, że będzie sądzonym, lecz i to przeczuwał, znając ówczesny stan krytyki, że ten sąd wypadnie podług statutów innéj szkoły niż téj, do któréj się przyznawał. Chcąc tedy postawić publiczność na właściwym punkcie widzenia, poprzedził swoje poezye krótkim, lecz pełnym treści rysem rozwijania się poezyi pod względem dziejowym i estetycznym. — Zjawienie się tych dwóch tomików było prawdziwą niespodzianką. Młodzież i kobiéty z instynktowym zapałem pochłaniały te kreacye tak niepodobne do tych, jakiemi je dotąd karmiono. W umysłach i sercach dokonywała się rewolucya potężniejsza niż wszystkie widziane za naszych dni. Falanga tak zwanych pseudoklassyków jedna zaprotestowała przenicowując znaną inwokację Guślarza, na:
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie
Głupio było, głupio będzie.
Sarkazmy w kołach obiadujących literatów i po dziennikach, drażniły tylko a nie tłumiły entuzyazm młodych zwolenników, którzy puszczając się torem mistrza zwyczajnie jak wszyscy naśladowcy, popadli w romantyczną przesadę parodiującą najpiękniejsze i najoryginalniejsze zwroty śpiewaka Ballad, co dostarczało przeciwnemu obozowi dzielnéj broni przeciw nowatorom. Walka tedy klassyków z romantykami przeniosła się do nas w najlepsze: było to tylko początkiem tego, co się gdzie indziéj kończyło. Wszakże w sercach i umysłach wrażliwszych zaczęły fermentować nowe żywioły: w poezyi wypowiedziano posłuszeństwo powadze kodeksu Horacego, a ztąd zerwano i z tradycyami szkolnego klassycyzmu, zawięzując natomiast tradycyą chrześciańską właściwszą duchowi nowożytnemu, a zarazem zwracając uwagę na poezyę gminną, która miała podsycić i ożywić wyczerpane już źródło natchnienia.
Lecz nietylko w saméj dziedzinie sztuki dokonywało się przeobrażenie: jakby dotknięte czarnoksięzką rószczką serca młode zaczęły się zbywać spleśniałéj kory, kochać jak Gustaw, jak on sentymentalizować, i jak on podnosić kobiétę postawioną zbyt nizko ironią materyalnego i filozoficznego wieku do ideału, w jakim jaśniała w epokach rycerskich. Każdy zwolennik romantycznéj szkoły musiał mieć swoję Beatriczę lub Laurę. Z tém się wiązał i wybitny zwrot do spirytualizmu, czyli połączenia świata widomego z niewidomym. W utworach Adama wszędzie przebijała wiara pełna dziecięcéj prostoty, jakaś tęsknota za lepszym światem — bo téż i niebyłoby poezyi natchnionéj bez religijnego uczucia; tak po woni kadzideł odgadujesz nabożeństwo świątyni. — Przykrzyła się już ludziom suchość serc i trzeźwość rozumów; dlatego kiedy się odezwał głos litewskiego wieszcza otwierający jakby dwa nowe światy, świat uczucia i świat duchowy, a tém samem odpowiadający najdroższym potrzebom głębiéj czujących ludzi — został pojęty przez tych, których on pojął, i poezya jego stała się, że użyję tego wyrazu inaczéj, niż dziś bywa użyty — stała się socyalną.
Chcąc opowiedzieć jak się ten cały proces wewnętrzny odbył, jak się z jednego wywięzywało drugie, zaszlibyśmy daléj, niż krótkie to wspomnienie pozwala. Dość, że poezye Adama wprawiły umysły w ruch i szał o jakim niesłyszały dzieje nasze, chyba żebyśmy chcieli szukać porównania do owéj zażartéj za Zygmuntów polemiki sekciarzy z kościołem i między sobą, z tą różnicą, że tam zwycięztwo nie przy nowatorach zostało, i że w pisma ich chyba uczony szperacz zagląda.
Mickiewicz czy znudzony nauczycielstwem na małem miasteczku, czy wyleczony w samotności z ran zadanych przez miłość, czy ośmielony wrażeniem, jakie utwory jego zrobiły w świecie — opuścił Kowno i pojechał do Wilna; najpewniéj aby połączyć się z przyjaciółmi, do których tęsknił. Jakoż stanąwszy w tém kole, gdzie wszystkie serca biły w jeden takt, gdzie go kochano, gdzie się dzielono każdą myślą i wszystkiem co kto miał, odpadła mu chęć do profesury. — Któryś z wielbicieli poety mający wpływ u księcia kuratora, wyrobił to, że go uwolniono z obowiązkowych pięciu lat nauczycielstwa i pozwolono pozostać w Wilnie. Obecność poety w litewskiéj stolicy dodała życia i tak już ożywionemu kołu rówienników, które krom połączeń przyjaźni, łączyło się jeszcze pod godłami promienistych, filaretów i filomatów. Celem tych młodzieńczych skojarzeń było najczystsze zamiłowanie i uprawa nauki, a oraz obowiązek dawania pomocy pieniężnéj i naukowéj ubogim studentom, pozbawionym funduszów i korrepetycyi.
Była to wtenczas chwila, kiedy rządy zniecierpliwione wybrykami tak zwanych Burschenschaftów na uniwersytetach niemieckich, co zamiast myśleć o ukształceniu się na pożytecznych obywateli kraju, przedwcześnie rzucali się w odment rewolucyjnéj polityki — zaczęły zwracać pilne oko na tego rodzaju związki między uczącą się młodzieżą. Promieniści i filareci wileńscy tworzący od lat kilku otwarcie i z wiedzą zwierzchności uniwersyteckiéj pewne uorganizowane ciało, musieli się na pierwsze skinienie rozwiązać. Zapewne byłoby się na tém skończyło, bez szkodliwych następstw dla jednéj i drugiéj strony, gdyby nie źle pojęta gorliwość senatora Nowosielcowa zesłanego na śledztwo. Komu wiadomo co w Rosyi znaczy wyraz: śledztwo, ten wie że przytem koniecznie, choćby je stworzyć przyszło, musi bydź lub przestępstwo lub zbrodnia. Koniec końców pomijając ten znany z historyi mistyczno tajemniczy proces, Śpiewak Dziadów głośniejszy wtenczas imieniem poety, zwrócił na siebie uwagę i razem z wielą innymi poszedł pod śledztwo. Ciągnęło się to długo, wykryto kilka młodych głów zapalonych, kilka wierszyków, parę figli studenckich, ale choć nieznaleziono winy, dla samego przykładu skazano kilkunastu na wywiezienie w głąb Rosyi — innych puszczono wolno.
W liczbie wydalonych znajdował się i Mickiewicz; lecz on jeden tylko miał szczęście dostać w lat kilka pozwolenie wyjazdu do Włoch, kiedy inni, jak Zan, Kowalewski, Daniłowicz i t. d. użyci przez rząd do naukowych celów, znaleźli odpowiedne zdolnościom swoim posady. Z tém wszystkiem bolesna to była chwila pożegnania i drogich miejsc i droższych jeszcze osób — może na zawsze.
Było to dnia 24. października 1824 — pamiętna data w życiu poety — kiedy jeden z dobrych przyjaciół, podobnoś Czeczot, przyniósł mu album swojéj narzeczonéj i prosił aby się wpisał. Powózka z pocztowémi końmi czekała przed bramą, Mickiewicz był na wsiadaniu, oficer naglił — owóż między prośbą przyjaciela a nagleniem rzucił kilka wyrazów:
Nieznajoméj, dalekiéj, nieznany, daleki,
Kiedy nas jeszcze daléj losy chcą rozegnać:
Posyłam, by cię razem poznać i pożegnać
Dwa wyrazy: „Witam cię!“ „Bądź zdrowa na wieki.“
Byłoż to przeczucie w tém pożegnaniu „na wieki,“ że nigdy już niemiał Litwy zobaczyć? Niestety, wieszczy duch jego często czytający w odległéj przyszłości i tym razem niepomylił się.
„Po śniegu, coraz ku dzikszej krainie
Leci kibitka, jako wiatr w pustynie;
I oczy moje, jako dwa sokoły
Nad oceanem nieprzejrzanym krążą
Porwane burzą do lądu niezdążą,
A widząc obce przed sobą żywioły,
Niemają kędy spocząć, skrzydła zwinąć,
W dół patrzą, czując że tam muszą zginąć...“
Tak on zaczyna opis swojéj podróży na północ — do Petersburga. Zawieziony do téj stolicy zostawał tam czas niedługi, doznając ile się zdaje wiele wrażeń w towarzystwie światłych Rosyan — tam zapewne musiał zrobić i znajomość z Puszkinem, który tém był dla Rosyan, czém Adam dla swoich, z różnicą plemiennego ducha. — Pobyt ten pamiętny jest sławną Odą, do Młodości, którą napisał w uniesieniu płomiennem. — Nigdy jeszcze z pod biegunów nie wylał się taki potok lawy.[1] Rozrywano ją sobie, a każdy co raz przeczytał umiał na pamięć. Wielkie kreacye mają zawsze ten przywiléj. — Ponieważ Petersburg nie był mu przeznaczony na stałe mieszkanie, przeto po niejakim czasie odebrał rozkaz udać się do Odessy, gdzie został przydzielony do kancelaryi księcia Worońcowa. Pod bokiem tak światłego i uprzejmego zwierzchnika w cieplejszym klimacie i towarzystwie mieszkających tam rodaków weseléj zapewne było naszemu poecie; znać to z niektórych piosnek więcéj zalotnych jak namiętnych, które tam złożył. Momentalne może roztargnienie, kaprys i nic więcéj, bo Sonety Krymskie zebrane z doznanych wrażeń na czarującym półwyspie, brzękną nieraz struną tęsknoty tak głośną, że aż w odwiecznych borach nadniemieńskich odbrzmiewa. Dziwny téż to kontrast tworzy ta nieutulona tęsknica podróżnika z tém morzem grającym jak oczy tygrysa, z tém niebem wschodniem lejącem potoki żywego złota na wystrzelone w niebo minarety, z tym śpiewem słowików Bajdaru, z témi fontannami, gdzie się pluskały odaliski Bakczyserajskich Chanów! — Fantazyjne krajobrazy, wonie sadów, śpiewy muezinów, stepy i morze, czarne oczy dziewicy — to jakby złoto i lazury, purpura i rubiny, któremi potrząsa po myślach rysujących mu posępne lasy i trzęsawice Litwy, i tych co tam zostawił.
O myśli! w twojéj głębi jest hydra pamiątek
Co śpi pośród złych losów i namiętnej burzy;
A gdy serce spokojne, zatapia w niem szpony.
Śmiało można powiedzieć, że Krym, znany dotąd z kilku opisów mających może zasługę u jeografów, odkrył dopiéro Mickiewicz, a to skrapiając go różanym olejkiem poezyi, tak mocno, że turyści z ciekawości dostawali zawrotu głowy. Niedziwiłbym się gdyby jaki Sainte — Beuve zastanawiając się za lat dwieście nad Sonetami podniósł ich wpływ jeszcze wyżéj i wykazał, że poeta umyślnie tak wyexaltował te cuda południowego wybrzeża, aby sprzymierzonych w lat trzydzieści złakomić na Sebastopol, co byłoby prawdziwą zemstą wygnańca. —
Sonety te wydał poeta w r. 1826 w Moskwie, albowiem po odbytéj przejazdce do Krymu, którą także zawdzięczał uprzejmości księcia Worońcowa, kazano mu jechać do Petersburga, a ztamtąd może i daléj. Żal mu było opuszczać ciepłe słońce i Czarne morze, chociaż przypominało blizkość tych miejsc, gdzie pokazują grób Owidiusza — bo téż siła atrakcyi działała w obu w przeciwnym kierunku.
Na szczęście, przyjechawszy do Moskwy uczuł się mocno cierpiącym na piersi. Imię jego było już głośne, były i listy polecające — więc w mgnieniu oka zajęto się młodym, a tak nieszczęśliwym poetą. Aniołem opiekuńczym była kobiéta — Rosyanka — księżna Zenejda Wołkońska. Ona to wyrobiła mu wolność pozostania w Moskwie, ona mu dom swój otwarła, ona wprowadziła w najpierwsze towarzystwa, ona czuła i tłumaczyła jego poezye, ona mu była ojczyzną, rodziną, wszystkiem — bo nawet za jéj wstawieniem się u monarchy otrzymał nieograniczony paszport do Niemiec, Włoch i Francyi, z zaszczytnym jeszcze dodatkiem przy opisie osoby: „sławny poeta polski.“
Niemogąc napewne oznaczyć wszystkich dat mających styczność ze zmiennemi kolejami życia poety, tyle przynajmniéj domyślam się iż rok 1825 i część 1826 spędził w Odessie, a następny w Moskwie, gdzie złożył prześliczny wiersz na Pokój Grecki księżny Zenejdy Wołkońskiéj, gdzie wreszcie ogłosił Sonety, które jak bomba spadły na zdumionych krytyków warszawskich nieumiejących sobie zdać sprawy z tego zjawiska.
Jak wiadomo Rosya gotowała się wtenczas na kampanię turecką. Cesarz Mikołaj powołał wszystkich gubernatorów do Petersburga dla wydania potrzebnych rozporządzeń na czas wojny; między innymi i gubernatora Moskwy księcia Golicyna, który poznawszy piękną duszę i zdolności Mickiewicza, umieścił go przy swoim boku i zabrał do stolicy, gdzie się poeta mógł pokazać w swobodniejszych stosunkach osłoniony tak wysoką protekcyą. Otwarto mu najświetniejsze salony, wyrywano sobie — a choć dusza wieszcza nie lgnęła do tych oznak często pozornych, przyjmowała wdzięcznie jako dowód gościnności i współczucia. Że go nic nie mogło z raz obranéj drogi sprowadzić ani ściągnąć na ziemię dla marnéj próżności, najlepszy dowód w Konradzie Walenrodzie ogłoszonym w Petersburgu. Olbrzymia ta karta dziejów krzyżackich i Litwy, podobna lawinie, stoczyła się aż na brzeg Wisły. Tym razem klassycy staréj daty oniemieli — dźwięk rymów, czar stylu, świeżość obrazów i porównań, jedyne rzeczy które dotąd w kategoryę ich sądów wchodziły, znalazły się tam wprzeważnéj sile; zaczęli więc kapitulować, — pomysł sam, uderzający głębokością i ogromem, w duszach żywiéj czujących robił ogromne wstrząśnienie; a to podniosło tylko o wiele sążni ten parnas na jakim pierwszy wieszcz siedział. — Rzecz pewna, ideę tego poematu mógł tylko ten zrodzić, co się znajdował w samem ognisku miasta granitów — co widział z blizka pierwszą potęgę po Bogu; co się otarł o wszystkie sprężyny poruszające olbrzyma. Niektórzy krzyknęli, biorąc poezyę jak martwą literę, że to myśl niechrześciańska, nienaturalna duchowi słowiańskiemu! — nieprzeczę — ale krótki wzrok ich niedostrzegł, że odrzuciwszy przybory epickie do jakich musiała się uciec poezya, że stosując do praktyki fikcyę średniowieczną — pokazałaby się na dnie prosta polityka do codziennego użytku: panować wyższością ducha nad materyalizmem zwierzęcym, światłem nad ciemnotą, prawdą nad kłamstwem. Leżało to w naturze rzeczy — geniusz dostrzegł i objawił, a nie jego wina, że go niepojęto.
W roku 1828 wydał jeszcze dwa tomiki różnych poezyi już dawniejszych, już całkiem nieznanych; w liczbie ostatnich był Farys, prawdziwy liryczny uragan, uosobiony duch północnego wieszcza, uciekający na koniu swojéj fantazyi ze śnieżnych stepowisk w słońce i rozpalone piaski Sahary. Zbiorek ten poprzedził przedmową: O krytykach i recenzentach warszawskich, w któréj roztrząsnął wszystko, co przeciw niemu pisano, i stosem własnych ich argumentów jednych śmieszniejszych nad drugie, przywalił biédne organa publicznéj opinii. Zdawałoby się, że to powinno było wyleczyć na długo z tego rodzaju krytyk, co jak bodiaki czepiają się sukni przechodnia, a niema sposobu, chyba przez rękawiczki oczyszczać się z natrętnego zielska.
Zapewne w niejednem wspomnieniu przechowała się pamięć artykułu Gazety Polskiéj warszawskiéj z roku 1828, w którym ktoś z Petersburga opisuje przyjacielowi ową ucztę wyprawioną na imieniny Adama w wilię Bożego Narodzenia. Towarzystwo zebrało się podobnoś w domu hr. Henryka Rzewuskiego: były tam same znakomitości literackie i artystyczne. Gospodarz niewyczerpanym dowcipem ożywiał grono, Orłowski rysował jenialne szkice, jakiś wirtuoz grał na fortepianie, w końcu przyszła kolej na Mickiewicza improwizować. Dano mu temat: Samuel Zborowski. Poeta zakreśla plan na rozmiar Szekspirowskiego dramatu, a wybierając sceny po scenach, najbardziej przemawiające, improwizuje. Cudna tam miała być scena, kiedy Zborowski pada przed Batorym na kolana i dziękuje mu za przebaczenie mordu popełnionego na Wapowskim — zapał tak daleko uniósł wieszcza, że siły fizyczne niesprostały sile natchnienia — zemdlał. —
Z téj improwizacyi zaledwie kilka wierszy ktoś potrafił spamiętać i wydrukował je w tym liście — dramat przepadł na wieki! Kilka pomniejszych jego improwizacyi dochowało się szczęśliwie; jaka naturalność, jaka w nich całość, jaki rzut jeden! Znać co improwizacya poety w natchnieniu, wprawdziwem natchnieniu spływającem jak łaska niebios w niewiadoméj chwili, a co są improwizacje tworzone na zawołanie.... Zazwyczaj towarzystwo gorących przyjaciół, lub urok miejsc historycznych obudzały w nim zdolność improwizatorską, lecz ażeby dłużej nieopuszczało go boskie natchnienie, potrzeba było podtrzymywać je muzyką, za którą przepadał i wyżej stawiał nad samą poezyę. Najulubieńszą jego melodyą wprowadzającą go w poetyczną extazę była nasza piosenka o Filonie i Laurze i menuet z Don Juana. Można było wygrywać je po całych godzinach, i zawsze było mu nie dość jeszcze.
Wspomniałem już czyjemu wpływowi winien był wolność wyjazdu za granicę. Owóż w 1829 r. dnia 29 maja wsiadł na statek w Kronsztadzie, a wylądowawszy w Lubece zwiedził w towarzystwie Odyńca Berlin, Drezno, wody karlsbadzkie, Pragę, a wracając znowu do Niemiec zatrzymał się najdłużej w Wejmarze gdzie się przedstawił Goethemu, który znał już niektóre jego poezye z przekładów. Jeżeli bystry wzrok olimpijskiego Jowisza Niemiec nieodgadł w nim największego wieszcza tych czasów, to niezawodnie powiedział mu grzeczność na jaką się tylko dworak nowych Aten mógł zdobyć, bo ofiarując mu pióro złote, dołożył: „Tyś jest najpierwszym dziś wieszczem europejskim — Goethe zstępuje już do grobu.“ — Druga jeszcze owacya czekała Adama w Wejmarze: Sławny rzeźbiarz David d’Angers bawiący tam, zrobił jego medalion; podobieństwo rysów i wyrazu duszy najlepiéj umiał schwycić rzeźbiarz francuzki; podług tego wzoru sztychował go późniéj Oleszczyński.
Z Wejmaru, krajami nadreńskiemi, dostał się poeta do Szwajcaryi. Tu jeszcze raz na szczytach alpejskich, w Splügen, zatęsknił silniéj za Marylą swojéj młodości:
Nigdy więc nigdy z tobą rozstać się nie mogę!
Morzem płyniesz i lądem idziesz za mną w drogę,
Na lodowiskach widzę błyszczące twe ślady,
I głos twój słyszę w szumie alpejskiej kaskady,
I włosy mi się jeżą, kiedy się oglądam,
I postać twoją widzieć lękam się i żądam.
Niewdzięczna gdy ja dzisiaj w tych podniebnych górach
Spadający w otchłanie i niknący w chmurach,
Wstrzymuję krok wiecznemi utrudzony lody,
I oczy przecierając z lejącéj się wody,
Szukam północnej gwiazdy na zamglonem niebie,
Szukam Litwy i domku twojego i ciebie;
Niewdzięczna! może dzisiaj królowa biesiady,
Ty w tańcu rej prowadzisz wesołéj gromady i t. d.
Tu następują gorzkie wyrzuty, tu obraz tego szczęścia, jakieby z nim mogła była dzielić zwiedzając te miejsca. — Była to ostatnia głośniejsza skarga kochanka wyrzucona ze szczytu Alp.
Pod pięknem niebem Włoch, śród cudów starożytnéj i nowożytnéj sztuki, śród najdobrańszego towarzystwa rodaków w Rzymie, humor poety wypogodniał, żmija tęsknoty rzadziéj szarpała serce, czuł się tak swobodnym, jak nigdy. Zawsze to powtarzał i widać było, jak wszystko go tu zajmowało, uczyło, podnosiło w duchu, szczególniéj wielkie dzieje chrześciaństwa zapisane w niepożytych pomnikach architektury, rzeźby, malarstwa, oraz tradycyj i legend tulących się do tych zabytków, jak gałązki powoju.
Żywo ogarniający umysł jego niepotrzebował grzebać w książkach i w archiwach — dość mu było widzieć, aby rozumieć zagadkę kamieni i ludzi. Dlatego niezmordowanie zwiedzał wszystko, co było do widzenia na całym półwyspie, niepomijając Lombardyi, aż do Jońskiego morza i Neapolu. Te wycieczki odbywał najczęściéj w gronie osób, z którémi łączył go sympatyczny związek.
Szczęśliwym trafem, dającym się wytłumaczyć siłą atrakcyi, zjechało się wtenczas do Rzymu, jakby na hasło, piękne kółko, godne otaczać litewskiego wieszcza. Oprócz nierozdzielnego z nim Odyńca był tam: Henryk Rzewuski, ksiądz Chołoniewski, Stefan Garczyński, wszystko głośne krajowe sławy, z obcych: ksiądz de la Mennais i Montalembert, z kobiét: księżna Zenejda Wołkońska, prawdziwy geniusz opiekuńczy poety — i jeszcze jedna, która go zajęła więcéj niż prosta znajomość — hrabianka Ankwiczówna. Zajęcie to jednak, dla jakicheś przeszkód, zmieniło się późniéj w dozgonną przyjaźń.
Jak samo zbliżenie się do Mickiewicza musiało silnie oddziaływać na umysły, jak otwierało oczy, jak ciągnęło w świat prawdy i wiary — przykład na Stefanie Garczyńskim. Kiedy się zetknęli ze sobą w Rzymie, Stefan, Poznańczyk, na wskróś przesiąkły filozofią Heglowską utopiwszy w niéj resztki wiary ojców wyniesionéj z domu, przekonał się w końcu, że całe to wyalembikowane systema, niezgodne z duchem naszym, bo niezaspokaja jego potrzeb, bo to, coby mu dać mogło, niewarte w setnéj części tego, coby stracił, tracąc prostotę serca i wiarę, porzucił więc to jałowe pole, a wszedł na grunt wdzięczniéjszy. Mickiewicz sercem swojem rozgrzał w nim wiarę i rozbudził zdolność wrodzoną, a dotąd tak źle skierowaną. Garczyński stał się poetą znamienitym i napisał Wacława dzieje, które Mickiewicz w dziesiątek lat później, w odczytach swoich mianych w Collège de France podniósł nad wszystkie utwory polskich poetów. Zdaje się, że cztéry wiersze zapowiadające słowo wcielone czyli przyjście człowieka
Który śród głosów mylnych, śród wrzasków tysiąca
Uchem duszy rozpozna przeznaczeń kół grzmienie,
Wskoczy w rydwan wyroków i zajmie siedzenie,
I po czasie przejedzie jako przeznaczenie.
Możnaby więcéj naliczyć przykładów tego wpływu wywieranego na tych, co do naszego wieszcza przychodzili nie z zarozumieniem i arsenałem rogatych argumentów, ale z miłością i chęcią szukania prawdy. Że tu nieda się nic złożyć na karb narodowego entuzyazmu, dowód w światłych cudzoziemcach szukających jego znajomości, poddających się nieraz jego natchnieniu. — Lamennais i Montalembert w zetknięciu z nim w Rzymie zaraz poczuli pociąg do idei dotąd im obcéj, a przynajmniéj obojętnéj — i pierwszy w dzienniku Avenir stał się wymownym i szczytnym jéj tłumaczem; a drugi, zawsze ilekroć głos zabierał wiernym obrońcą. W późniejszych czasach swojéj profesury w Collège de France najpierwsi pisarze francuzcy starali się przejmować od niego tę świeżość pojęć, to bogactwo poezyi jakie im sypał w języku zdradzającym cudzoziemca, obrażającym częstokroć ucho paryżanina; lecz wyborna rzecz przez się, ćmiła niedostatki powierzchownéj szaty. George Sand, Balzac, Michelet, Quinet, szczególniéj ci dwaj ostatni, żywili się okruchami tego homerycznego stołu, acz nieraz brali zeń to, co w nim niebyło jeszcze najprzedniejsze, a może téż tylko dlatego, że co wyższe, wymagałoby w zastósowaniu ofiary. Z ust wieszcza rzadko wyszło coś takiego, coby ci nieotworzyło dróg mądrości, coby nierozgrzało duszy, jeżeli była zdolną rozgrzania.
Ależ zostawiliśmy go w Rzymie, wróćmy doń. Pod wrażeniem tych miejsc, drżały w nim poetyczne struny, inaczéj być niemogło; ale cóż dla niego to niebo bez chmurki, co te posągi i kolumny, co Apeniny, co te ogrody Lombardyi, jeżeliby nie znalazł nici mogącéj je połączyć z jakim rodzinnem wspomnieniem?! I, znalazło się wspomnienie — w Legioniście — w tym Legioniście co go Brodziński w kilku rzewnych unieśmiertelnił zwrotkach; w tym wreszcie, co nieśmiertelniejszą piosnkę złożył śpiewaną przez wszystkich, co przetrwała już tyle poematów pisanych i kilka pokoleń. Poemat ten zapewne niedokończony, musiał się przelać w późniejszego pana Tadeusza, osobliwie w ustępach gdzie sentymentalny Hrabia exaltuje się nad widokami Włoch, a Tadeuszek domator, staje w obronie litewskiego nieba i drzew; lubo z drugiéj strony, osoby bawiące wtenczas w Rzymie słyszały zeń prześliczne ustępy o Watykanie i Koloseum. Być może, że w pośmiertnych papierach Adama znajdą się choć urywki Legionisty! Kto tyle rozdał za życia, miałżeby nic niezachować po śmierci? —
We Włoszech zeszedł mu w części rok 1829 i cały 1830 r.
W miesiącu grudniu zdarzyło się, iż był pewnego wieczora na licznem zebraniu u kardynała C. ministra spraw zagranicznych. — Kiedy bawiono się w najlepsze, wchodzi sekretarz i wręcza kardynałowi depeszę... minister przeczytał ją — a obecni mogli tylko dośledzić na jego twarzy niejaki wyraz pomięszania.... Po chwili dopiéro odezwał się do gości: Czy wiecie państwo, że w Warszawie wybuchło powstanie — ?!
Wiadomość ta przejęła wszystkich; gdy zaś ochłonięto z pierwszego wrażenia, kobiéty zaczęły nalegać na kardynała, aby im odczytał depeszę. Była to szczegółowa relacya pierwszych dwóch dni... Każdy biorąc z tego pochop puszczał się na domysły, przewidzenia, rachuby polityczne, co trwało dość długo. W końcu kardynał przemówił w tych słowach: „Podajcie mi biblię — jest to bowiem u nas ludzi duchownych tradycyjnym zwyczajem żeby w rzeczach wątpliwych radzić się téj świętéj księgi.“
Gdy mu takową podano, zwrócił się do Mickiewicza: Wpan co jesteś wieszczem, powiedz na którem miejscu mam czytać?
— Na prawéj stronie, wiersz trzeci — odrzekł poeta. I kardynał otworzył, a miejsce to było, kiedy Jezus pyta kalekę, leżącego przy sadzawce Betsaidy, czy chce być uzdrowion? a on na to odpowiada: Domine — hominem non habeo. — Właśnie te wyrazy przypadały w trzecim wierszu.
Odtąd tęskniąc do swoich, chciał Mickiewicz z Włoch wyjechać; lecz nieprzełamane trudności stanęły mu w drodze. Było z nim zupełnie tak, jak kiedy się komu śni, że ucieka, a czuje, że się z miejsca ruszyć niemoże. W końcu dopiéro tego roku mógł dojechać do swoich znajomych w okolicy Kościana i zatrzymać się w domu pani Konstancyi Łubińskiéj aby patrzeć własnemi oczyma na koniec dziewięciomiesięcznego dramatu listopadowego powstania: —
Do Drezna przyjechał po upadku rewolucyi i zastawszy tam wielu rodaków, zatrzymał się na dłuższy czas. W otaczającym go wirze świeżych wspomnień i politycznych namiętności pisał przez rok 1832 poemat swój wielkiego rozmiaru: Pan Tadeusz, tę jedyną epopeję jaka się udała u nas, bo osnutą na żywej tradycyi, bo wskroś przejętą tą cudownością, która tworzy bohaterów, która samemu poecie włożyła w dłoń rószczkę czarnoksięzką, cudownością — co się zwie miłością rodziny i ojczyzny. Słyszeliśmy nieraz bajki dzieciom opowiadane o zaklętych pałacach zamieszkanych przez ludzi i zwierzęta skamieniałe i oniemione. Poeta, potężny czarodziéj wstępuje w taki zamek — a tym zamkiem cała Litewska natura, i jednem dotknięciem ożywia, przywraca mowę od pogańskiego dębu Baublisa do najdrobniejszéj główki kapusty i różowego maczku w ogródku Zosi, od mateczników przemawiających przedpotowémi głosy do stawów prowadzących ze sobą rozmowę. Ze wszystkiego tam tak rzewny, tak głęboki odzywa się ton, że niepodobna niepokochać téj ziemi, co jak niepozorna kobiéta, dopiéro wtenczas jaśnieje najwyższą krasą, kiedy usta otworzy i całą piękną duszą do ciebie zagada. Szeroko byłoby mówić o nieprzeliczonych zaletach téj szlacheckiéj epopei — dość gdy powiem, że jest z wszystkich utworów najbardziéj charakteryzującym nasz kraj i ludzi — płodem ze krwi, kości i ducha. Nigdy téż obcy nie potrafią go ocenić, bo żadne tłumaczenie niechwyci się tego oryginału. Niemiecki przekład usiłując być wiernym, dał raczéj parodyę, niż kopię.
W r. 1833 pełnym zawieruchy politycznéj usunął się Adam do Szwajcaryi i w Genewie pisał trzecią część Dziadów — przynajmniéj to wiem, że owa sławna improwizacya Konrada urodziła się w tém mieście w hotelu à l’Ecu de Gèneve, gdzie poeta mieszkał. Było to w miesiącu maju — we wrześniu tegoż roku odprowadzał umierającego przyjaciela, Garczyńskiego, do Avignonu, któremu dla zdrowia kazali jechać lekarze do południowéj Francyi. Tam téż stracił go, pochował i opłakiwał długo.
Zgryziony tą śmiercią, oburzony na wiele niedorzeczności jakie się w koło niego działy, uczuł niesmak do Europy i naprawdę przemyśliwał już o dalekiéj podróży do południowéj Ameryki. Przyjaciele zapobiegając temu, ściągnęli go do Paryża, a chcąc przykuć do miejsca, podsunęli różne projekta ożenienia. Traf zdarzył, że jeden z jego dawnych znajomych przyjechał z Petersburga do Paryża. Mickiewicz zaczął go wypytywać o różne osoby, między innemi o rodzinę sławnéj fortepianistki Szymanowskiéj. Od niego się tedy dowiedział, że Celinka, którą małą dziewczynką zostawił w Petersburgu, wyrosła na prześliczną pannę.
— Gotówbym się z nią ożenić gdyby tu była, rzekł poeta obojętnie, puszczając kłąb dymu....
Słowo to widać w dobréj powiedziane chwili, odniosło skutek niespodziewany, ów przyjaciel powrócił do kraju — całą rzecz ukartował — i panna Celina niebawem znalazła się w Paryżu. Mickiewicz słowa niecofnął; poślubił ją w r. 1834.
Powiadają: śmierć i żona od Boga przeznaczona — Mickiewicz mogąc tyle świetnych zrobić partyi, ożenił się z osobą, któréj, kiedy jeszcze była dziewczątkiem napisał był w Petersburgu w 1829 r. do album żartobliwy wierszyk:
Zaczyna się werbunek, widzę z dala goni,
Ogromna ciżba pieszych, ułanów, huzarów:
Niosąc imiona nakształt rozwitych sztandarów,
Chcąc w albumie założyć obóz różnej broni.
Stanie się — będę wtenczas siwym bohaterem
I z żalem rozmyślając o mych lat poranku,
Opowiem towarzyszom, że na prawym flanku,
Jam w téj armii pierwszym był grenadyerem.
I stało się tak. Pierwszy grenadyer utrzymał się przy prawie; lecz to dziwna, że i w tym drobnym wierszyku przebija się dowód jego jasnowidztwa.
Odtąd jednak jak został mężem i ojcem rodziny — lutnia jego niebrzękła ani razu, przynajmniéj świat tego brzęku niesłyszał; lubo zawsze bliżsi i poufniejsi powtarzali, że pisze. Niedziwiłbym się jednak, żeby był całkiem złożył pióro. Im daléj bowiem posuwamy się w lata, tém więcéj przed rzeczywistością ucieka poetyczny ideał. Któż wreszcie tak dokładnie umiał określić i rozebrać organizm poety, aby można odgadnąć ścisłą przyczynę rozwijania się jego lub śmierci? Jeden przestaje śpiewać kiedy niepatrzą nań oczy co weń tchnęły życie i radość; drugi milknie, kiedy cierniowy wieniec zamienił się w miękki wawrzyn; zawsze jednak bądź to ból, bądź szczęście głaszczą lub rwą struny na lutni. Niezbadana to zagadka zwłaszcza u wieszcza, co nigdy ręką strun gęśli dotykać nie śmiał, jeśli nie czuł, że w jego pierś niezstąpiło boskie natchnienie.
Nieudzielając się na zewnątrz, spędził w domowéj ciszy kilka lat do r. 1839, w którym akademia w Lauzannie ofiarowała mu katedrę literatury starożytnéj. Przyjął ją z wdzięcznością, chociaż to nie było pole godne takiego geniuszu. Jak się wywiązał Szwajcarom z położonego w nim zaufania, powiedzą te kilka słów Kuryera Szwajcarskiego:
„Długo niewyjdzie nam z pamięci ta nauka tak poważna, a oraz tak zajmująca, ożywiona tak szlachetną prostotą; ta krytyka natchnienia, jasnowidząca niejako, w któréj syntezya poprzedzała analizę i panowała nad nią nagłem i nąjdelikatniejszem uczuciem piękności i sztuki, i ten kurs literatury łacińskiéj, w którym spotykały się wszystkie literatury na głos profesora, które mu wszystkie były znane; tych postrzeżeń obfitych i tych nowych uwag, tryskających nagle z każdé części przedmiotu; tych lekcyi dobrego smaku, które były często lekcyami moralności; tego jędrnego i przejrzystego wysłowienia; tego wytrawnego stylu noszącego piętno starożytne; nakoniec tego zdrowego rozsądku tak wzniosłego, że mógł uchodzić za najszczytniejszą wyobraźnię, i téj imaginacyi tak czystéj, że się równała z najszczytniejszym rozumem.“
Mało co więcéj nad rok zostawał Mickiewicz w cichéj Lauzannie, gdy francuzki minister oświecenia, pan Cousin zachęcony przez hr. Montalemberta utworzywszy katedrę literatury słowiańskiéj w Collège de France, wezwał go do zajęcia jéj w r. 1840. Pierwszy to raz ta Francya cywilizowana i cywilizująca zwróciła baczniejsze oko pod względem kultury umysłowéj na bliższe swych interesów ziemie, niż odległy Tybet, Chiny, Mongolia, których literaturę publicznie wykładano. Profesor rozpoczął pierwszą swoją prelekcyę na dniu 22 grudnia 1840 roku a pełniąc ten obowiązek przez lat cztéry, dał się słyszeć po raz ostatni dnia 28 maja 1844 r. Postanowieniem ministra odjęto mu tę katedrę — miejsce jego zajął małych zdolności Ciprien Robert, a on otrzymał natomiast posadę Kustosza przy bibliotece arsenalskiéj.
Peryod jego prelekcyi w Collège de France, możnaby podzielić na dwie części. Przez pierwsze dwa lata rozwijał z nieporównanym talentem wszystko to, co bystry wzrok jego ogarniał na polu utworów literatury Słowian i ich historyi; wnikał w ich ducha, porównywał między sobą i odnosił do starszéj cywilizacyi na zachodzie. Były to rzeczy całkiem z nowéj ukazane strony, drgające świeżem życiem. Profesor niepoprzestając być poetą umiał wszystko ożywić, a tém samem wzbudzić interes Francyi, przekonanéj, że po za jéj granicami, świat niedaleko się kończy.
Najbardziéj zaś to uderzyło w jego poglądach, że natrafiał na takie miejsca w kronikach lub pieśniach, co podniesione przez niego, wylatywały w górę jak race i rozświecały cały horyzont zamierzchłych wieków — w bliższych zaś, zawsze palcem namacał najsilniéj bijące tętno. Zgoła wcielał zamarłe słowo.
W następnych dwóch latach wykład się zmienił: literatura była tylko rzeczą podrzędną, a idea profesora nieobjęta w programacie, prawie wszystkiem.
Zkądżeż ta zmiana?
W r. 1841 Ludwik Filip sprowadził był zwłoki Napoleona z wyspy św. Heleny. Na ten wielki ceremoniał garnęli się ludzie do Paryża z różnych stron ziemi. Owóż i szlachcic jeden z Litwy wsiadłszy na wózek zaprzężony jednym żmudzkim konikiem, przybył nad Ren — konika i wózek sprzedał — a sam zapisawszy się na dyliżans ruszył na obchód pogrzebny... Tym szlachcicem był Towiański, grający tak przeważną rolę w życiu poety. Zdarzyło się, iż pod ten czas Mickiewiczowi nagle zachorowała żona; nieszczęśliwy mąż musiał ją oddać do domu obłąkanych. W tém — jawi się Towiański i uzdrawia ją cudownym sposobem, nieledwo potęgą słowa....
Przed laty poeta nasz w chwili extazy napisał był te prorocze wiersze, które mu w pamięć przyszły za pierwszem ujrzeniem Towiańskiego, a które poznawszy go bliżéj, całkiem doń zastosował.
Ty pojedziesz w daleką, nieznajomą drogę,
Będziesz w wielkich, bogatych i rozumnych tłumie,
Szukaj męża, co więcéj niżli oni umie;
Poznasz, bo cię powita pierwszy w Imię Boże,
Słuchaj co powie....
„Który na sławie zbuduje ogromy
Swego kościoła —“
Nie wszystkim zdał się potrzebny ten drugi kościół kiedy już był jeden zbudowany na Piotrowéj epoce, nasz powszechny i niepodzielny kościół, pod którego skrzydłami tworzy się jedynie możebne braterstwo i jedność katolickich ludów. — Późniéj i sam Mickiewicz przeszedłszy różne koleje i próby, które się wcale niepowiodły, usunął się nareszcie od tego koła wirującego w powietrzu. Miłość własna niepozwalała może przyznać się do błędu, choć sumienie wskazywało go palcem. Wiele da się tu złożyć na karb wyjątkowego położenia — lecz i to pewna, że nawet w takim upadku, gdyby się dotknął był jak Anteusz swéj matki ziemi, byłby powstał silniejszy wiarą i prawdą. Kto pod nogami niema punktu oparcia, zawsze zawiśnie między niebem a ziemią.
Były to zboczenia i błędy, nie człowieka zwyczajnego, na które jest miara w uznanych regułach religijnych, moralnych i politycznych, ale błędy geniuszu, niedające się jak tarcza księżyca lub Saturna zmierzyć tym łokciem, którym się towar mierzy.
Na nieszczęście z zaciekłą gorliwością, lub w duchu partyi, rzucono się na wieszcza i wleczono go jak obdarte ciało Hektora za wozem — z tą odmianą, że niestał w nim żaden Achilles, lecz powoziły proste tylko Automedony.
Kościół ma tyle siły żywotnéj, że dziś niepotrzebuje uciekać się do stosów lub mieczy; prawda jego ogrzana miłością, dostateczną jest na przeciwników i odstępców. Gdyby postępował inaczéj jątrzyłby tylko, a nieprzekonywał i zwyciężał.
Nie przeczę, nadmiar exaltacyi wieszcza i jego zwolenników, rozsadzający wiele form bezdusznych, naruszał i takie, których tknąć nie wolno bezkarnie — lecz za to ileż znowu gorącym duchem napełnił? Jak przed dwudziestą laty poezyą swoją zbudził śpiące uczucia, tak późniéj poglądami na dzieje ludzkości — zbudził ducha. Zawsze, jak mówiłem — najsocyalniejszy geniusz tego wieku.
Wieniec cierniowy pokryty liściem wawrzynu opasywał go w całéj pielgrzymce.
Demagogia chciała go zrównać ze sobą i rzuciła się na jego poezye, wytrząsając z nich arystokratyzm, jezuityzm, naśladownictwo Goethych i Byronów — cierpieć jedną wielkość w narodzie, było dla niéj z ujmą równości!
Non ragioniam di lor, ma guarda, e passa.
Tu proverai si come sa di sale
Lo pane altrui, e comé duro calle
Lo scendere e’l salir per l’altrui scale.
Uspokój się cieniu! potomność pomści cię jak tamtego, bo chociażeś doznawał prześladowań — rzesze cisnąć się będą do ciebie i czołgać byś je nakarmił i rozgrzał słowem twych pieśni....
Czyż na ogromnej karcie naszej literatury nie stoisz jako wyobraziciel drugiéj epoki — twarzą w twarz z Janem Kochanowskim, reprezentującym tę epokę, co się u stóp twoich skończyła?.... Szczególna myśl uderza w tém postawieniu tych dwóch postaci: literatura cała pod laską pierwszego rozpływa się w jakicheś niepewnych rysach, lice jéj blade jak cień życia — bo téż życie było gdzie indziéj w takiéj pełni i czerstwości, że poezya pisana — to cień... Pod berłem Śpiewaka Dziadów, zmieniają się role; rzeczywiste życie — to cień; a poezya — to życie, wyraziste i pełne krasy...
Prawa geniuszu niedadzą się zanegować. A któż nieprzyzna geniuszu naszemu wieszczowi? Czyż niewycisnął on swojego piętna na wszystkiem czego dotknął, czyż nie zlał w jedno, co było rozpierzchłe? Czy niebrał natchnienia z pierwszego źródła — z nieba? — Śmiesznem byłoby twierdzić, aby geniusz miał posłannictwo tworzyć z niczego, lub nowe idee w świat wprowadzać. Przeciwnie; on pojęcia mgliste, zawichrzone, niezastosowane, źle wyrażone, łowi że tak powiem w przelocie, zatrzymuje, wiąże w ład i zmusza objawić się w swém dziele. Największa oryginalność będzie podobnoś w téj potędze wielkiego ducha, co umie owładnąć własne pomysły i otrzymać z nich co zechce... tak, że jedyna tajemnica geniuszu podobnie jak cnoty byłaby w panowaniu nad sobą. Bóg władzę tworzenia zachował dla siebie; wielkim zaś ludziom przekazał drugi ten stopień swojéj potęgi: jedność wprowadzać w liczbę, harmonię w zamęt.
Lecz dość tego — jam tylko miał kreślić w krótkości żywot poety zebrany z niektórych dat przy jego poezyach, z niektórych znajomszych o nim opowiadań — a tymczasem puszczam się na sądy o pismach i o człowieku, wtedy, kiedy jeszcze tak świeży żal po nim, a tyle szczegółów rozpierzchłych lub w cieniu ukrytych....
Wszak i na dnie fali,
Kiedy ją wicher zmięsza, kiedy piorun pali,
Czyż widać krasne konchy, perłowe jagody?
Nim mię osądzisz czekaj słońca i pogody.
Zapewne tylko w słońcu i pogodzie postać wieszcza może się wydać w całym majestacie rozmiarów, rysunku i delikatności rzeźby, — podobnie, jak tylko pod włoskiem lub greckiem niebem możesz podziwiać marmurowe posągi i świątynie.
Nim to nastąpi, dokończmyż ostatniego najsmutniéjszego aktu tego dramatu życia....
Na wiosuę w marcu 1855 roku odumarła go żona, zostawując sześcioro sierot. Co drobniejsze znalazły opiekę i macierzyńskie serce kilku kobiét, szczęśliwych, gdy mogły tą przysługą ubiedz hołd od wszystkich należny poecie.
W czerwcu wyjechał Mickiewicz w misyi do Stambułu. Miał on z polecenia rządu francuzkiego zbadać kraje słowiańskie pod panowaniem Turcyi zostające. Osobliwe przeznaczenie!
Z taką bowiem samą misyą przed 26 laty wyprawiał go cesarz rosyjski i tylko dlatego puścił za granicę, że się wiele po nim spodziewał. Następne wypadki inną wskazały poecie drogę.... a lubo po krainach umysłowości słowiańskiéj odprawił innego rodzaju podróż w Collège de France, wszelako właściwéj podróży śmierć niedozwoliła mu dokonać.
Umarł na przedmieściu w Stambule Galata d. 28 listopada.... Zamknął mu oczy nieodstępny przyjaciel i wielki ulubieniec Adama, Henryk Służalski.
Dla uspokojenia tych, co powątpiewali o religijnych uczuciach Poety, co go mienili być odstępcą od Kościoła, przytaczam w oryginale i przekładzie list umieszczony w dzienniku katolickim L’Univers z d. 13 grudnia, a pisany z Pera, który brzmi jak następuje:
„Adam Mickiewicz le celèbre poéte polonais, sentant qu’il etait atteint mortellement, fit appeler un prètre polonais qui lui donna les Sacrements et toutes les consolations que l’on trouve dans la religion chretienne. Sa mort a été celle d’un chretien ferventu.“
„Adam Mickiewicz sławny poeta polski, czując zbliżający się kres życia, kazał przyzwać polskiego kapłana, który mu udzielił śś. Sakramentów i wszelkich pociech, jakie tylko religia chrześciańska dać jest w stanie. Umierał jak najgorliwszy chrześcianin.“
Dnia 30 grudnia 1855 przeniesiono trumnę na parowiec Eufrat; zwłoki przywiezione do Francyi, pochowane zostały na cmentarzu w Montmorency, gdzie spoczywają wszystkie nasze znakomitości, którym niedano umierać na ojczystéj ziemi. —
Niema go! a my zawołajmy słowami Danta:
Do tego rysu, rzuconego na prędce pod wrażeniem żalu za tą narodową stratą, żalu, co tém boleśniéj mię dotykał że w kilku szczęśliwych chwilach życia, miałem sposobność zbliżyć się do osoby wieszcza, chciałbym dorzucić parę wspomnień z rozmów prowadzonych w różnych okolicznościach. Było to r. 1840 ile przypominam sobie, w brzydkiéj porze, w miesiącu październiku, kiedy Mickiewicz z żoną i dziećmi jadąc z Lauzanny do Paryża zaczepił o Strasburg i tu kilka dni zabawił. Pułkownik Radziszewski, Litwin, mieszkający w tém mieście z żoną i córkami niedawno przybyłemi z Litwy, zaprosił Mickiewicza do swego domu w gościnę. Tam zbierało się na obiady i wieczory wielu rodaków, pragnących złożyć hołd uwielbionemu gościowi, między innymi pospieszyłem doń jeden z pierwszych, do czego mię ośmielił pierwéj już z nim zawiązany listowny stosunek. — Mickiewicz był wtedy w wesołem usposobieniu; mówił wiele i do najpoważniejszych rozmów mięszał wspomnienia litewskie, a często i jowialne anegdoty o dawnych znajomościach, podsuwanych mu przez gospodynią domu, Litwinkę, niedawno z tamtych stron przybyłą. O literaturze mało było mowy, więcéj o kraju i ludziach w nim pozostałych. Pewnego dnia, wstawszy od stołu powiada do mnie Mickiewicz: Pójdę do ciebie na kawę i fajkę....
— Służę — odrzekłem — fajkę i dobry tytoń mam u siebie, kawy każę przynieść.
I wyszliśmy obydwa wymykając się bez pożegnania. Miasto niewielkie, więc w kilka minut stanęliśmy w mojem kawalerskiem mieszkaniu. Adam zasiadł wygodnie na sofie, nałożyłem mu fajkę, kawę podano. Puszczając gęste kłęby dymu — milczał, dopiéro po chwili zagadł mię: Co teraz robisz, czy piszesz co?
— Uczę się — odrzekłem — Chodzę na wykłady księdza Beautain, Cuviera i Bergmana....
— Cóż wykładają?
— Pierwszy filozofię, drugi historyą, trzeci literaturę.... Ten ostatni najwięcéj mię interesuje, dlatego że w wykładach jego znajduje się cząstka méj pracy.
— Jakto?
— Bergman nieznając literatur Słowiańskich zaprzyjaźnił się ze mną i parę razy w tydzień udzielam mu, co wiem w tym przedmiocie. Właśnie wykłada Fausta Goethego i dostarczyłem mu naszych legend o Twardowskim.
— To dobrze robisz, niech się starają nas poznać. O księdzu Beautain słyszałem, ma być bardzo wymowny i bystry?
— W rzeczy saméj wykład jego porywający, a bystrość dobrze dała się we znaki panu Edgarowi Quinet, który się tu doktoryzował; ksiądz Beautain, jeden z examinatorów, potężnie mu dojeżdżał a raczéj refutował argumenta Hegla, któremi Quinet przesiąkły. Dziwno mi było widzieć, głośnego autora Prometeusza i Ahasswera, tak niemiłosiernie branym na pytki.... ale Francuz jeśli nie gruntownémi argumentami, to bardzo trafnym dowcipem, odcinał się z wielką przytomnością umysłu, i uciechą publiczności.
— O tak — u nich dowcip zawsze wygra nad najfundamentalniejszémi prawdami!
— Zdaje mi się — rzekłem — że zachodzi pewna analogia między Ahaswerusem Quiueta a Nieboską Komedyą i Irydionem?
— Zapewne — odrzekł po namyśle Mickiewicz — ale tylko w zewnętrznéj szacie — u Krasińskiego nierównie większa żywotność; u Quineta wiele książkowego szumu. Już dziś go zapomnieli Francuzi mający w tych rzeczach węch doskonały.
Potém zwrócił rozmowę do literatur i badań Słowiańskich i rozpytywał o niektóre książki w tym przedmiocie:
Były tam na stole i Starożytności Szafarzyka, i Rękopis Kroledworski i Pieśni Serbskie, i Gundulicz, i Starobyla Składani, którą przypominam sobie że mu ofiarowałem jako, mogącą przydać się do prelekcyi w Collège de France.
Mówił mi że czytał mój przekład Rękopisu Kroledworskiego, chwalił tę pracę — lubo ja niebyłem z niéj kontent postrzegłszy się po niewczasie, żem się dał uwieść niestosownemu podziałowi na wiersze, w czém pobałamucił mię czeski znalazca i wydawca Hanka. Pytałem go téż, czy poemata te ma za oryginały czy za apokryfy?
Popatrzał na mnie, i zastanowiwszy się, jakby pamięcią szukał — odpowiedział zwolna: — Jeżeliby co mogło wzbudzić podejrzenie, to ów Zabój, który mi bardzo wygląda na dzisiejszego emisaryusza.... Jednakże niemożna na tém opierać się....
— Mnie się zdaje — wtrąciłem — że za autentycznością tych poezyi najwięcéj przemawia ta okoliczność, iż między żyjącymi Czechami żadenby się niezdobył na podobny utwór, a gdyby się zdobył, pewnie nieutaiłby swego autorstwa: Sława ma nieprzezwyciężoną pokusę do rozgłosu.
— Więc przyznajesz autentyczność?
— Najzupełniejszą; tylko niezgadzam się z czeskimi wydawcami, którzy w entuziazmie odkrycia tego skarbu niepotrzebnie zrobili go starszym niż jest, a najniepotrzebniéj usiłowali nadać tym pieśniom piętno poezyi gminnéj, jakie mają takie rapsody o Marku Królewiczu. — Dlatego téż mam je za płód literacki z czasów kiedy Dalemil pisał swoją rymowaną kronikę, lub z epoki Luxemburgów, kiedy błyszczeli tacy pisarze jak Tomasz Sztitny, lub Szmil z Pardubić i inni, co tak wysoko wznieśli tę literaturę. Zacięta nienawiść do Niemców przebija w pismach téj epoki — a treścią natchnienia poematów Rękopisu Kroledworskiego, jest kubek w kubek to samo uczucie....
— Masz słuszność — ta idea, jeżeli można nienawiść zwać ideą, znachodzi swój punkt kulminacyjny w Taborytach i w Zyszce.
Na wzmiankę o ślepym wodzu Taborytów, pochwyciłem gruby pęk rękopisów.
— Oto materyały do Zyszki! Przed dwoma laty jadąc przez Pragę poznałem się bliżéj z kilkoma uczonymi, którzy mię namawiali żebym im wyśpiewał Zyszkę — lecz gdym się składał nieznajomością ich kraju, podań, szczegółów — obdarzyli mię tym materyałem.....
— I mnie kiedyś to spotkało — wtrącił z uśmiechem Mickiewicz, ale przyznam ci się, że jednooki bohater przedstawiający się z jednéj tylko strony nienawiści i zemsty, wydał mi się ustępem, nie zaś skończoną całością. W konkluzyi trzebaby dowieść co innego jak się założyło. — Wojny husyckie choć z taką heroiczną prowadzone zaciętością, strawiły naród czeski i odjęły mu wszelką żywotność. W walce téj wyczerpał wszystko i nic mu niezostało do życia; teraz przez gramatykę i archeologią odgrzebuje i język i tradycje.....
Niepamiętam już co nasunęło Mickiewiczowi materyą do mówienia o Konfederacji Targowickiéj — ale to wiem, że wpadłszy na ten przedmiot, mówił przez całe dwie godziny; a jam słuchał i od czasu do czasu, kiedy wydymił fajkę, nakładałem mu świeżą... Mówiąc oczy miał przymknięte a słowa mu tak płynęły jakby czytał w otwartéj książce. Była to niezrównana jasnością, prostotą i ścisłością historyczna improwizacya. Jeżeli czego mi żal, to żem jéj niespisał zaraz za świeżéj pamięci. Dziś tylko główne zatrzymałem myśli.
„Konfederacyą Targowicką — mówił on — trzeba odróżnić od niektórych jéj przywodzców, ludzi ambitnych, intrygantów lub łatwowiernych. — Była to prawna protestacya przeciw reformie obalającéj odrazu prawa kardynalne rzeczypospolitéj; reformie, która przerzucała ustrój historyczny narodu na całkiem racjonalne pole. Ztąd obywatelstwo Litwy i Wołynia obce nowemu duchowi, a przeto nie umiejące zdać sobie sprawy z téj konstytucyi improwizowanéj, pisało się z bardzo małemi wyjątkami za Konfederacyą Targowicką. Nazwisko zdrajców służyć im niemoże; byli to bowiem obywatele najpatryotyczniéj usposobieni; tacy Chreptowicze, Białopiotrowicze, Prozory, Kubliccy, Korsaki i wielu innych których zapamiętałem z lat młodych i którzy mi całą tę sprawę objaśnili z ówczesnego punktu widzenia. Argumenta ich miały za sobą wiele słuszności. Jakto? powiadali — mamy sejmy wolne, mamy stare nasze konstytucye, a niemielibyśmy za wspólną naradą uchwalić zmian odpowiednich duchowi czasu i potrzebom kraju? Dla czegóż od początku wielkiego sejmu nieproponowano poprawy w ustawach i Konstytucjach? dla czego zaraz porobiono jakieś komisje niepraktykowane dotąd? Czy nowy tytuł miał coś lepszego stworzyć? Powiadano żeśmy przeciwni byli nadaniu swobód stanowi miejskiemu i włościańskiemu? A od kogoź jeśli nie od posła Republikańskiéj partyi wyszedł był projekt o miastach, który tak skwapliwie pochwycili konstytucyoniści i obrócili jak wodę na swoje koło? Wszyscy z nas pragnęli poprawy, ale niechcieli reformy niezgodnéj z przeszłością i konstytucyami. Wreszcie każdy oburzał się na pogwałcenie przysięgi królewskiéj. Król zaprzysiągł był narodowi Pacta conventa; czyliż kilkunastu posłów ma prawo uwalniać go od niéj bez zezwolenia wszystkich sejmujących? Nam partya przeciwna zarzucała że trzymamy z Moskwą; my równie mieliśmy prawo zarzucać im, że służą królowi pruskiemu. W opłakaném położeniu naszem gwarancya Moskwy zabezpieczała nam posiadanie tego cośmy mieli; przymierze z Prusami różniąc nas z gwarantką widocznie przygotowywało nowy zabór; sąsiad ten ciągle łaknął powiększenia się naszym kosztem, kiedy Moskwa chciała u nas tylko mieć wpływ, niepotrzebując powiększenia się. Cóż robiła partya konstytucyjna? oto marnowała drogi czas na sporach o wyrazy, a dopiéro późno się wzięła do powiększenia wojska, niedoprowadziwszy go do proponowanéj liczby stutysięcy głów. Nie tém zgrzeszyliśmy, żeśmy bronili praw kardynalnych; żeśmy obstawali za wolnościami rzeczypospolitéj, żeśmy chcieli poprawy a nie rewolucyi — ale tem że najsłuszniejszą sprawę wzięli w swe ręce naczelnicy ambitni, przewrotni albo łatwowierni. Zdrada niepostała w sercach naszych, a jednak podciągnęła nas opinia pod miano zdrajców. Niestety! Obrot rzeczy ukazał nas w takiem świetle niezasłużoném. —
W części mieli słuszność tak mówić, — sejm grodzieński z kogoż się składał, jeśli nie z posłów należących do Konfederacji Targowickiéj; a jednak mimo nikczemności i podłoty tylu indywiduów, znalazły się głosy Mikorskiego, Kimbara, Gałęzowskiego, Skarżyńskiego, Karskiego i wielu innych, którzy gotowi byli pójść na Syberyą a niepodpisać zaboru. To właśnie służy za dowód, że samego ducha Konfederacyi oddzielić trzeba od ducha przywodzców; hańba ich niemoże spadać na połowę narodu, za to, że chciała stać przy prawach, instytucyach odwiecznych i używać służącéj sobie wolności do poprawy tychże stosownie z wymaganiami czasu. — Był to ten sam duch co w Konfederacyi Barskiéj, z różnicą, że Barszczanie wojowali z Moskwą, a Targowica uciekła się pod jéj skrzydła i zużyła się w kilka miesięcy. — Jest to jak widzisz, tradycya domowa, któréj nienależy spuszczać z oka, żeby niepopaść w niesprawiedliwe sądy względem ludzi wielkiego serca i wielkiéj miłości ojczyzny. Najlepiéj to mówi na ich obronę, że wielu i majątkami i osobami wspierało powstanie Kościuszki, z którem wybiła ostatnia godzina narodowego bytu — późniéj jeźli nie sami, to synowie ich zapełnili szeregi legionów. Dla kilkunastu wyrodków, niemoże cierpieć połowa narodu.
Z téj materyi zeszedł Mickiewicz w miarę zapytań moich, do innych szczegółów odnoszących się do osób stojących wówczas na świeczniku i wybornie oceniał ich sposób myślenia i czynności, nadając nieocenioną wartość swoim portretom przez urozmaicenie ich anegdotami charakteryzującymi lepiéj i epokę i ludzi niż niejedna poważna historya. Miał on skarb nieprzebrany takich tradycji i anegdot — dowiódł tego w panu Tadeuszu; a kiedy się rozgadał, sypały się mu jak z rękawa. Obdarzony pamięcią i cudownym darem improwizacyjnym, opowiadał z tak porywającym urokiem, jak nikogo niezdarzyło mi się spotkać w życiu; a spotykałem w dzieciństwie sławnych opowiadaczy, między innymi niejakiego Chobrzyńskiego, który znał na palcach historyę domu Radziwiłłów, a szczególniéj wszystkie ich procesa majątkowe, rozwodowe, a nawet kryminalne, i kiedy puścił się w ten przedmiot prawił bez odetchnienia po kilka godzin, zapominając się częstokroć do tego stopnia, że mu słuchacz wynosił się po słuchaczu, a on, sam jeden wielkiémi krokami chodził po pokoju i prawił o swoich pozwach, replikach, duplikach, kondescensyach, exdywizyach, wyrokach i exekucyach. W téj powodzi terminów jurydycznych, zaplątała się nieraz jaka walterskocka scena malująca wybornie obyczaje owego czasu — ale nic się nieuchwyciło z tego méj pamięci dziecięcéj, odpychanéj palestranckim językiem niezrozumianym dla mnie. Co za szkoda! myślałem sobie nieraz, że kto ze starszych niespisał opowiadań téj chodzącéj kroniki. —
Odtąd już nigdy niewidzialem Mickiewicza w tém nastrojeniu. — Parę lat późniéj znajdując się w Paryżu, zastałem go zamyślonym, milczącym, a jeżeli mówił to o rzeczach mających związek z nauką Towiańskiego. Wyobrażenia te, któremi się przejął spychały w cień historyą i literaturę, czego dowodem ostatnie dwa kursa prelekcyi jego: messyanizm pochłania tam wszystko, a raczéj staje na takim punkcie zkąd dotychczasowe prace ducha i umysłu człowieka, z nader rzadkiemi wyjątkami, wydają się jakby powleczone grubą mgłą. Gdy słowo miało się w czyn wcielić, uznano nieużyteczność pisanego słowa, przynajmniéj w kole wyznawców, z czego poszło że jak sam Adam, tak kilku innych z wyjątkiem Słowackiego przestało pisać i zajmować się rzeczami literatury. W domu swoim najczęściéj lubił słuchać muzyki; panna D. grała mu na fortepianie ulubione kawałki z Don Juana i różne melodye gminne białoruskie i litewskie — a czasem przy herbacie słuchał humorystycznych opowiadań Henryka Służalskiego, przyjaciela, który go do śmierci nieodstąpił. Pewnego razu, pamiętam — szliśmy we trzech: on, Henryk i ja, bulwarami. Przed wystawą jakiegoś magazynu rycin, zatrzymał się Adam i zamyślił, a po chwili macnąwszy się po kieszeni, wszedł do sklepu.
— Tam do biédy! rzekł do mnie Henryk — pewnie coś kupi niepotrzebnego, a kasa pusta...
I zgadł — Adam wyszedł po chwili z ogromnym arkuszem w trąbkę zawiniętym, Henryk spojrzał na mnie znacząco, jakby mówił: a cóż niezgadłem?
Odprowadziwszy Adama na Batignolles, gdzie wtenczas mieszkał, chcieliśmy go pożegnać ale niepuścił, mówiąc: siedźcie, coś wam pokażę. —
Zostaliśmy, a on wziąwszy ów zwój, pokazał nam przepyszną rycinę wyobrażającą ś. Małgorzatę podług sławnego obrazu Rafaela w Luwrze.
— Niemogłem sobie odmówić tego nabytku — rzekł Adam — to mój najulubieńszy obraz z całéj galeryi Luwru: na olejną kopię mię niestać, niechże przynajmniéj mam dobrą rycinę. Patrzcie! co za spokój, jaka świętość, jaka siła ducha w téj chrześciańskiéj dziewicy, pięknéj jak starożytna bogini, niedarmo na jéj widok zwija się w kłębek smok piekielny i pęka.... Malarz stanął tu na najwyższym szczycie natchnienia; niepotrzebujesz komentarza bo w tobie rodzi się na pierwszy rzut oka przekonanie, że od samego widoku świętéj niewinności potężnéj wiarą, piekielny potwór musi ginąć.... Złe niewytrzyma tego blasku.... To nasze dzieje, to nasza przyszłość.... Stańmy się jak ta święta nieskalani i prości, silni prawdą ducha a smok piekielny sam się rozpadnie.... Straszny to i potężny nieprzyjaciel w walce na siłę cielesną; zwojuje królestwa i narody i nic mu się nieostoi, co walczy jego bronią.... jedna broń ducha, siła prawdy i wiary, ta go pokona...
Długo jeszcze mówił w téj materyi, a miał oczy przymknione: zdawało się że nas niewidział i tylko głośno wyrażał serca myśli.
Znowu w parę lat późniéj przepędziłem w jego towarzystwie kilka dni — lecz wtenczas rozmowa toczyła się o najświeższych, nader smutnych wypadkach w kraju...... Stan rzeczy doskonale pojmował — i kilkakrotnie powtarzał: „Złego złem niezwyciężysz“........
- ↑ Autor rysu biograficznego; Adam Mickiewicz — w Wiedniu 1863 twierdzi że Odę tę złożył jeszcze w Kownie — nie wiem jaki ma dowód, lecz to pamiętam że dopiéro w 1825 r. czy szóstym udzielił mi jéj mój Nauczyciel, były kolega wileński Mickiewicza, powiadając że to jest jego najświeższy utwór jaki mu z Litwy przysłano.
- ↑ Garczyński z suchot umarł w Avignonie r. 1833 we wrześniu — Mickiewicz towarzyszył mu z Genewy aż na miejsce i tam przyjął ostatnie tchnienie młodzieńca zgasłego w 27 roku życia.