Kurjer carski/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Kurjer carski
Podtytuł Michał Strogow
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Bankowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Michel Strogoff. Le courier du tzar.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JULJUSZ VERNE
KURJER CARSKI

(CZEŚĆ PIERWSZA: MICHAŁ STROGOW)



OPRACOWAŁ
LEO BELMONT





NAKŁAD BIBLJOTEKI GROSZOWEJ Sp. z ogr. odp.
Warszawa, Moniuszki 11




ROZDZIAŁ I.
Bal w Nowym Pałacu.

— Najjaśniejszy Panie, znowu depesza!
— Skąd?
— Z Tomska.
— Czy dalej, za Tomskiem, telegraf przerwany?
— Tak, od wczoraj.
— Niech mi telegrafują z Tomska co godzinę.
— Rozkaz! — skłonił się generał Kisow.
Te słowa zamienione zostały w chwili, gdy w Pałacu Nowym bal rozwijał całą pełnię swego przepychu. Była godzina druga nad ranem.
Grały orkiestry pułków Preobrażeńskiego i Pawłowskiego. Brzmiały tony mazurów, polek, walców... Bez końca przewijały się pary taneczne śród wspaniałych sal tego pałacu. Marszałek Dworu umiejętnie organizował kontredanse, w których brali udział Wielcy Książęta, ich Małżonki, szambelanowie, frejliny. Wielkie Księżne, lśniące brylantami, damy ze świty, przystrojone galowo, dawały przykład tanecznej ochoty żonom wyższych urzędników wojskowych i cywilnych. Dano sygnał do poloneza. W pochodzie uroczystym wykwintnych par lśniły barwy strojów narodowych, powłóczystych sukien, obszytych koronkami, szamerowania uniformów, stwarzając w oślepiającym blasku żyrandoli nieopisanie czarujący widok... Dokoła błyszczały marmurowe kolumny, migotały złocenia wysokich sklepień, gorzały purpurowe portjery u okien i wejść.
Przez szerokie okna światło salonów strzelało czerwienią w otulającą pałac, czarną noc. Stojący we framugach, nietańczący goście, pociągnięci tym kontrastem, mogli przez szyby obserwować zarysowujące się w cieniach olbrzymie sylwety stłoczonych dzwonnic. Widzieli tuż pod rzeźbionemi balkonami przechadzające się miarowo, liczne straże, z karabinami na ramieniu. Od czasu do czasu z ulicy dochodziły tony trąbek posterunkowych, wdzierając się w rytm orkiestrowej muzyki na balu. Dalej jeszcze w skośnych promieniach, wypadających z pałacu, widniały na wąskiej rzece nieruchome barki w przystani.
Ten, który wydawał ów bal i którego generał Kisow mianował tytułem najwyższym — miał na sobie skromny uniform oficera pułku strzelców. Nie była to poza skromności, lecz przyzwyczajenie człowieka, nie nadającego zbytniej wagi wyglądowi zewnętrznemu. Ten kontrast uderzał jednak mocno, gdy Wysoki Gospodarz ukazywał się od czasu do czasu śród swojej świty Kozaków i Lezginów, odznaczających się świetnością uniformów kaukaskich.
Wzrostu wysokiego, o gestach uprzejmych, z twarzą spokojną — wszelako z przejściowemi zmarszczkami troski na czole — przechodził od grupy do grupy, ale mówił mało i zdawał się udzielać tylko przelotną uwagę czy to wesołym okrzykom zaproszonej młodzieży, czy nawet poważniejszym słowom wysokich urzędników i członków ciała dyplomatycznego, reprezentujących przy nim główne państwa Europy. Dwóch czy trzech polityków — fizjonomistów z zawodu — zauważyło na twarzy Gospodarza balu jakieś oznaki niepokoju, lecz o przyczynę zapytać nie śmieli. Sam „oficer gwardji“ niewątpliwie dbał o to, aby jego tajne troski nie mąciły wesela gości; a że należał do tych Suwerenów świata, których myśl, nawet niewypowiedziana, staje się rozkazem — uciecha balu nie ustawała ani na chwilę.
Przeczytawszy depeszę, spochmurniał. Mimowoli położył rękę na rękojęści szabli, drugą osłonił oczy.
Czy raziło go światło, czy chciał ukryć wzruszenie? Usunął się wraz z generałem w cień framugi.
— Zatem od wczoraj jesteśmy pozbawieni komunikacji z moim Wielko–książęcym bratem — podjął przerwaną rozmowę.
— Niestety, tak! Depesze nie przedrą się już przez front syberyjski.
— Ale wojska Amurskie, Jakuckie i Zabajkalskie pomaszerowały już na Irkuck?
— To był ostatni rozkaz telegraficzny, który udało się nam przesłać za jezioro Bajkał.
— Jesteśmy w komunikacji stałej od początku najazdu z gubernatorami Jenisejska, Omska, Semipalatyńska i Tobolska — nieprawdaż?
— Tak, Najjaśniejszy Panie! I pewni jesteśmy, że Tatarzy[1] nie przeszli poza rzekę Irtysz i Ob.
— A o zdrajcy, Iwanie Ogarewie są jakie wiadomości?
— Nic nowego. Szef policji nie wie, czy przeszedł za nasz front.
— Należy posłać zawiadomienia o nim do Niższego Nowogrodu, Ekaterynburga, Kassimowa, Tiumieni, Iszymu, Omska, Elamska, Koływani, Tomska — do wszystkich stacji telegraficznych, z któremi korespondencja nie jest dotąd przerwana.
— Rozkaz Waszej Cesarskiej Mości będzie wykonany natychmiast.
— I zachować milczenie o tem wszystkiem!
Generał wmieszał się w tłum i niepostrzeżenie znikł z sali. Rozkazodawca znowu zbliżył się do grup wojskowych i dyplomatów. Twarz jego przybrała uprzedni wyraz spokoju.
Jakkolwiek rozmowa powyższa prowadzona była cichaczem, nie uszła całkiem uwagi. Były osoby wysokiej rangi i dyplomatycznego stanowiska, które wiedziały cośkolwiek o wypadkach zaszłych za frontem, lecz rozumiały obowiązek milczenia. Wszelako dwóch zaproszonych, nie przybranych w mundury i nie noszących żadnej oznaki, rozmawiało przyciszonym głosem na ten temat. Obaj zdawali się posiadać informacje dość ścisłe.
Albowiem, chociaż to byli zwykli śmiertelnicy, nieobdarzeni zdolnością jasnowidzenia, jednak na mocy swego zawodu, nakazującego im przenikać sekrety najgłębsze i zdobywać informacje dla informowania innych — potrafili sięgać węchem, słuchem, i wzrokiem poza granice, zakreślone dla innych. Słowem, byli to dziennikarze!
Jeden był Anglikiem, drugi — Francuzem. Obaj wysocy i chudzi. Ten — brunet, jak południowcy Prowancji; tamten — ryży, jak gentleman z Lancachire. Aglo–Normandczyk, powściągliwy w słowach i gestach, zimny, flegmatyczny, mówił z przystankami, stereotypowo, li pod naciskiem spraw ważnych. Gallo–Romańczyk, przeciwnie, ruchliwy i gadatliwy, oczyma, rękoma, słowami — na dwadzieścia sposobów wypowiadał myśl każdą. Fizjonomista oceniłby nadto poza temi widocznemi różnicami kontrast fizjologiczny charakterów rasowych: Francuz był całkowicie okiem, Anglik był cały uchem.
Pierwszy posiadał w źrenicach bodaj talent prestidigatora, zauważającego kartę w szybkim ruchu tasowania talji; miał coś więcej nadto: pamięć oka. Drugi wyćwiczonym słuchem chwytał szepty i po dziesiątku lat rozpoznawał głos, raz zasłyszany. A jakkolwiek uszy ludzkie według przyrodników — są prawie nieruchome i nie nadają się do strzyżenia, jak u zwierząt, aparat słuchowy dziennikarza angielskiego przez lekkie nachylenia i zwroty głowy stał na równi z wrażliwością psią na dźwięki.
Daily–Telegraph cenił wysoko tę doskonałość słuchu swego korespondenta. Co do Francuza — wzrok jego musiał być również ceniony... Ale przez jaki dziennik — nie wiedziano. On sam powiadał, że koresponduje ze swoją „kuzynką Magdaleną“. Bowiem godzi się zaznaczyć, że mimo pozornej otwartości subtelny francuz bodaj dyskrecją prześcigał swego angielskiego kolegę. Nawet gadatliwość służyła mu niejako do lepszego ukrycia myśli.
Obaj znaleźli się na uroczystości w Nowym Pałacu w noc z 15 na 16 lipca[2], jako dziennikarze, i gwoli potrzebom swoich czytelników. Obaj miłowali swój zawód, jako misję. Z zimną krwią i brawurą, nieustraszeni szli na trudy swego rzemiosła, gotowi przesadzać mury, przepływać rzeki w wyścigu polowania na nowości i bodajby paść bez tchu, jak ów szybkobiegacz ateński, aby zdobyć pierwszeństwo w przyniesieniu ważnej wieści! Redakcje nie szczędziły pieniędzy, aby im ułatwić możność przenikania wszędzie. Tu zaznaczmy ku honorowi obu dziennikarzy, że nie kusili się oni wglądać w tajemnice prywatne i uprawiali od lat wielu jedynie „wielką reporterkę polityczną i militarną“.
Alcyd Jolivet i Harry Blount spotkali się na owym balu po raz pierwszy w życiu. Tak różni charakterami a podobni zawodem, co wywoływało konkurencję w informowaniu publiczności europejskiej, nie mogli być zbyt pociągnięci ku sobie. Lecz obaj dyplomatycznie szukali zbliżenia i może korzyści z rozmowy — dwaj polujący na jednem terytorjum, lecz świadomi granicy swoich przywilejów. Oko jednego mogło przysłużyć się uchu drugiego i odwrotnie. Obaj zwietrzyli coś w powietrzu tego wieczora. Bodajby tylko nie był to przelot kaczki dziennikarskiej, niegodnej wystrzału.
— Ten balik jest czarujący! — rozpoczął Jolivet rozmowę manierą wybitnie francuską.
— Już telegrafowałem: „splendid!“ — odparł z flegmą Blount, akcentując ten zwykły wyraz zachwytu angielskiego.
— I ja... mojej kuzynce Magdalenie.
— Kuzynce? — zdziwił się Blount.
— Tak, to ją interesuje. Nawet musiałem jej donieść o tem, że oblicze naszego Wysokiego Gospodarza zaćmił, zdaje się, lekki obłoczek...
— A mnie się wydał ono promiennem — rzekł Blount, może kryjąc swoje spostrzeżenie podobne.
— I nakazałeś mu pan promienieć na szpaltach Daily-Telegraf’u!...
— Oczywiście!
— A pamiętasz pan bal w r. 1812?
— Jakbym tam był! — wycedził z uśmiechem Anglik.
— Zatem wiesz pan — kończył Jolivet — że podczas balu, wyprawionego na cześć cesarza, Aleksandrowi I doniesiono, iż Napoleon przeszedł Niemen z awangardą wojsk francuskich. Jakkolwiek ta nowina mogła być zapowiedzią utraty cesarstwa, cesarz nie pozwolił, aby niepokój zmącił ucztę...
— Naturalnie pan nie czyni aluzji do przyniesionej przez generała Kisowa wiadomości o przerwaniu drutów pomiędzy frontem i gubernatorstwem Irkuckiem.
— A! pan zna ten szczegół?!
— Troszeczkę.
— Ja też. Muszę go znać. Moja ostatnia depesza doszła tylko do Udińska — rzekł z zadowoleniem Jolivet.
— Moja tylko do Krasnojarska — zauważył nie mniej zadowolony Blount.
— Tedy wie pan i o rozkazie wymarszu wojsk z Nikołajewska?
— Jako i o nakazie telegraficznym skoncentrowania kozaków w Tobolsku.
— Wszystko to prawda. I racz mi wierzyć, panie Blount, że moja miła kuzynka już jutro będzie o tych zarządzeniach coś wiedziała!
— Tak samo, jak czytelnicy Daily–Telegraph, panie Jolivet!
— Oto, co znaczy widzieć wszystko, co się dzieje!
— I słyszeć wszystko, co się mówi!
— Ciekawą jest rzeczą śledzić tę kampanję, panie Blount.
— To też ją śledzę, panie Jolivet.
— Zatem może spotkamy się na terenie mniej bezpiecznym, niż posadzka tego salonu?
— Mniej bezpiecznym, ale...
— Ale i mniej śliskim! — rzekł z uśmiechem Jolivet, podtrzymując kolegę w chwili, gdy ten się potknął.
W tej chwili otwarły się podwoje sąsiedniego salonu.
Oczom ukazały się długie i liczne stoły, zastawione wspaniale. Główny stół, przeznaczony dla wielkich książąt i członków ciała dyplomatycznego, uderzał przepychem złotych naczyń, przybyłych z Londynu i arcydziełami porcelany z Sèvres.
Goście skierowali się na wieczerzę.
W tej samej chwili generał Kisow zbliżył się do oficera gwardji. Rzekł cicho:
— Depesze nie dochodzą już do Tomska.
— Natychmiast przywołać kurjera!
Oficer porzucił wielką salę i wszedł do sąsiedniego pokoju. Był to gabinet, umeblowany nader skromnie, położony w narożniku pałacowym. Nad dębowem biurkiem wisiały tu obrazy Horacego Verneta. Oficer otworzył szybko okno. Potem wyszedł na balkon i szerokiem rozwarciem ust wciągnął powietrze, jakby go zbrakło jego płucom.
Przed jego oczyma ciągnął się w świetle miesięcznem mur forteczny, w którego obrębie wznosiły się dwie świątynie katedralne, trzy pałace, arsenał. Poza murem odrzynały się zarysy trzech miast odrębnych — Kitajgorod, Biełojgorod, Ziemlanojgorod; olbrzymie dzielnice europejskie, tatarskie, chińskie, dzwonnice, klasztory, kopuły trzystu cerkwi, labirynt rozsypanych na wzgórzach niskich domków i wysokich budowli o zielonych dachach i czerwonych ścianach — dziwaczna mozajka, rozbłyskująca czarodziejsko w poświacie księżyca, ciągnąca się na przestrzeni kilku wiorst, przetykana ogrodami, przerżnięta tu i ówdzie zawiłemi skrętami rzeczułki.
Rzeką tą była Moskwa — i miasto zwało się Moskwą — a tym murem fortecznym był Kreml. A tym oficerem gwardyjskim, który skrzyżowawszy ręce na piersi, chmurząc czoło marzycielskie, wsłuchiwał się gwar, płynący od Nowego Pałacu na prastare miasto — był Car Aleksander II!...


ROZDZIAŁ II.
Rosjanie i Tatarzy.[3]

Troska cara była usprawiedliwioną. Za granicami Uralu zachodziły wypadki wielkiej wagi. Straszliwy najazd zagrażał władzy rosyjskiej wydarciem ziem Syberyjskich.
Rosja Azjatycka, czyli Syberja, przedstawia najrozleglejszą w starym świecie płaszczyznę — 12 i pół miljona kilometrów kwadratowych, ⅛ część całej Azji; w owej epoce liczyła około 2 miljonów mieszkańców[4]. Ciągnie się od gór Uralskich, odgraniczających ją od Europy, ku wschodowi — do wybrzeży Oceanu Spokojnego. Na południu graniczy z nią linjami dość nieokreślonemi Turkestan i Państwo Chińskie; na północy — Ocean Lodowaty i Morze Karskie do cieśniny Behringa. Dzieli się na gubernie: Jenisejską, Irkucką, Tobolską, Tomską i obwody Amurski, Zabajkalski, Jakucki, Nadmorski, wliczając tu poddane władzy Moskiewskiej kraje Kirgizów i Czukczów oraz półwysep Kamczatkę.
Kraj ten był terenem osiedlenia zbrodniarzy, a także wygnania przestępców politycznych, skąd nazwa jego brzmi zgrozą w uszach zachodowca — echem jęku w dziejach powstańców polskich...
W czasie, do którego odnosi się powieść nasza, dwaj Generał–gubernatorowie wykonywali imieniem cara władzę namiestniczą nad tym olbrzymim krajem stepowym, zalegającym obszar dziesięciu stopni geograficznych. Nie przeszła wówczas jeszcze kolej żelazna po tych równinach, tu i owdzie przedziwnie urodzajnych. Nowoczesne świdry jeszcze nie przeniknęły głęboko w łono tej ziemi, zawierającej po dziś bezmierne bogactwa mineralne. Podróżowało się tu latem w tarantasach i na furach, zimą — na saniach. Ale od Uralu przebiegał już drut — jedyny, liczący przeszło 8000 wiorst, który niósł w potrzebie depesze w cenie przeszło 6 rubli za każdy wyraz. Od Irkucka przez granicę mongolską poczta mogła je zanieść do Pekinu w ciągu dwóch tygodni.
Ten właśnie drut telegraficzny, rozciągnięty między Ekaterynburgiem i Nikołajewskiem został przecięty naprzód za Tomskiem, a w parę godzin później między Tomskiem i Koływanią. I oto car pomyślał o konieczności wysłania kurjera do miejsc, z których żadne wieści już nie nadchodziły.
Wrócił z balkonu do gabinetu, gdy w progu zjawił się szef policji. Car rzucił pytanie:
— Co pan wiesz, generale, o Iwanie Ogarewie?
— Jest to człowiek bardzo niebezpieczny.
— W randze pułkownika?
— Tak.
— Inteligentny?
— Bardzo. Ale nieopanowany... szalenie ambitny... Wdał się wcześnie w intrygi. Przeto Wielki książę zdegradował go przed dwoma laty i zesłał na Sybir. Pół roku temu Wasza Cesarska Mość ułaskawiła go. Wrócił do Rosji...
— A teraz?...
— Wrócił na Syberję... dobrowolnie! Ponieważ nastał czas, kiedy się wraca z Syberji!
W tej uwadze był cichy wyrzut. Car odczuł to i rzekł z dumą:
— Za mego życia Syberja jest i będzie krajem, z którego się powraca!
Znaczyło to, że sprawiedliwość rosyjska nauczyła się przebaczać — rzecz, z którą szef policji nie mógł się pogodzić. Cóż w takim razie wart był ukaz cesarski, gdy nie zagradzał powrotu na zawsze zesłańcom Tombolska, Jakucka. Irkucka?! Ale wobec słów Cesarza wypadało zmilczeć. Car indagował dalej.
— Czy Ogarew nie powrócił do Rosji po raz wtóry?
— Tak... po tajemniczej podróży przez ziemie syberyjskie.
— I wówczas policja przestała go śledzić?
— Nie! — skazani są niebezpieczni, odkąd są ułaskawieni.
Car zmarszczył brwi. Szef policji już uląkł się, że zaszedł zbyt daleko. Ale cesarz zaniechał wyrzutów. Chwila była nie po temu.
— Ostatnio gdzie był?
— W Permi... Ale tam nie postrzeżono w jego postępowaniu nic podejrzanego. W połowie marca znikł z tego miasta... wyjechał...
— Dokąd?... I co robił?...
— Niestety! nie wiemy.
— Ale ja wiem! — rzekł mocno Car. Otrzymałem listy anonimowe, które minęły policję... A wobec dzisiejszych wypadków widzę, że zawierały dane ścisłe.
— Czy Wasza Cesarska Mość chce powiedzieć, że Iwan Ogarew brał udział w inwazji Tatarów? — niemal wykrzyknął naczelnik policji.
— Tak jest. Pouczę pana o tem, o czem nie wiesz. Ogarew, opuściwszy Perm, udał się za Ural. W stepach Kirgizkich usiłował burzyć tameczną ludność — nie bez powodzenia! Potem był dalej — na południu — w wolnym Turkestanie, w chanatach Buchary, Kokandu, Kunduzy — tam znalazł wodzów chętnych do rzucenia na nas swoich hord, do sprowokowania buntu w ziemiach Syberji. Owoce jego działalności dojrzały dziś w wybuchu...
Cesarz, mówiąc, gorączkowo chodził po pokoju. Szef policji myślał o jednem: o tem, że kiedy Carowie nie udzielali łask wygnańcom, plany Ogarewych nie mogły się urzeczywistniać! Rzuciwszy się w fotel, Aleksander z goryczą zauważył, że los depesz, mających poruszyć wojska Syberyjskie, nie jest wiadomy, a pułki wysłane z Permi i Niższego Nowogrodu, oraz Kozackie, zaledwie po kilku tygodniach dojdą do linji nieprzyjacielskiej.
— Jednakże Wielki Książe chyba odebrał wiadomość, że otrzyma posiłki w Irkucku! — wtrącił pocieszająco generał.
— Wie o tem, ale nie wie, że Iwan Ogarew, jego wróg osobisty, gra rolę zdrajcy. Nie wie o tem; że ten człowiek, nieznany mu z twarzy, zamierza pod fałszywem nazwiskiem ofiarować mu swoje usługi, zyskać jego ufność, zająć przy pomocy Tatarów Irkuck i wywrzeć na nim pomstę za niełaskę, której niegdyś od niego doznał. Oto, co wiem z raportów — a o czem nie wie mój brat, którego życiu grozi niebezpieczeństwo!
— Najjaśniejszy panie, jednak inteligentny i odważny kurjer...
— Szukam takiego.
— Musiałby prześlizgnąć się po ziemi, podatnej dla buntu.
— Jakto?... sądzisz, generale, że nasi wygnańcy polityczni podadzą rękę najeźdźcom — krzyknął cesarz. Myślę, że mają w sobie więcej patrjotyzmu...
Szef policji zmieszał się, wybąkał:
— Tak... Ale... Zresztą są tam także inni osiedleńcy.
— Kryminaliści?! Ach, tych ci daruję! To odpadki bez ojczyzny. Ale wszyscy odczują, że ten najazd grozi nie mnie, lecz Rosji, którą zawszeć-mają nadzieję ujrzeć... którą zobaczą! Nigdy Rosjanin nie połączy się z najeźdźcą celem złamania władzy rosyjskiej.
Cesarz–reformator, wprowadzający do sądów wraz ze sprawiedliwością miłosierdzie, miał słuszną zasadę zaufania patrjotyzmowi wygnańców. Ale inwazja mogła znaleźć inną, poważniejszą pomoc — w ludności Kirgiskiej.
Kirgizi, podzieleni na trzy hordy, liczyli w 400 tysiącach namiotów blisko 2 miljony dusz. Były śród nich plemiona niepodległe; były też uznające zwierzchnictwo Rosji; lub ciążące ku Turkestanowi. Niektóre koczowały nad Irtyszem, inne zachodziły aż do Omska i Tobolska. Sprzymierzenie ich z najazdem groziło odcięciem Syberji od Rossji. Wprawdzie Kirgizi nowicjusze w sztuce wojennej, są raczej nocnymi rabusiami i napastnikami karawan, niźli regularnymi żołnierzami. Czworobok konnicy zgniecie dziesięćkroć liczniejszą masę Kirgizów, a jeden wystrzał armatni rozpędzi ich tłumy. Ale kiedyż armaty i kawalerja rosyjska nadążą tam z odległości dwóch lub trzech tysięcy wiorst poprzez bagniska i pustynie?!
Przeważnie nomadzi–koczownicy, patrzyli oni niechętnie na pragnące utrzymać ich w karbach kolonje wojskowe rosyjskie i należało się liczyć z tem, że namowy sąsiednich sułtanów Turkestanu i chanów Buchary, Kokandu, Kundzy–Muzułmanów, jak oni — musiały już oddziałać na nich w kierunku wyzwolenia się z pod władzy prawosławnych.
Tatarowie, którzy zagrażali w danym wypadku cesarstwu rosyjskiemu, należą przeważnie do rasy kaukazkiej — wbrew innym zaliczającym się do rasy mongolskiej. Zajmowali rozległe ziemie Turkestanu, podzielone na szereg chanatów. Najznaczniejszym śród nich była Buchara. Stojący na jej czele Feofar Chan prowadził politykę poprzedników, którzy nieraz już ścierali się z Rosją w bojach o panowanie nad Kirgizami.
Państwo to przy ludności, wynoszącej 2½ miljona mieszkańców, posiada armję 60–tysiączną, mogącą urosnąć trzykrotnie w czasie wojny, przy 30 tysiącach koni. Kraj to bogaty z natury i potężny przez zabory ziem sąsiednich. Posiada 19 znacznych miast. Otoczona murem długości 8 tysięcy mil angielskich, Buchara o której z zachwytem pisali uczeni X wieku, słynie jako środowisko wiedzy muzułmańskiej. Samarkanda szczyci się grobem Tamerlana i pięknemi pałacami. Inne miasta słynne są z budynków, wież swoich, murów obronnych; mają nadto osłonę z gór, lub niedostępność swoją opierają na izolowanem położeniu śród oaz.
Otóż ambitny i dziki chan Buchary, poparty przez innych chanów, posłusznych tatarskiemu instynktowi grabieży, stanął na czele hord średnio–azjatyckich w czasie tego najazdu, którego duszą był Iwan Ogarew.
Zdrajca, party nienawiścią i ambicją, nakreślił plan potężnego uderzenia na Rosję przecinającego wielką drogę syberyjską.
Emir — takim był tytuł chana Buchary — pchnął swoje hordy przez granicę rosyjską, zajął gubernię Semipalatyńską, zmusił do cofnięcia się nieliczne straże kozackie, kroczył dalej za Bałkaj, pociągnął za sobą Kirgizów, przenosił obozy swoje z żonami i niewolnikami z miasta do miasta, grabił, więził, mordował opornych, zapatrzony na swój wzór bezczelny i wiekopomny — Czingis–Chana.
Gdzie znajdowali się teraz? — dokąd cofnęły się wojska rosyjskie? — co ocalało z władzy moskiewskiej? a co wyrwało się jej? — na żadne z tych pytań nie można było odpowiedzieć. Ten goniec, który nie lęka się niczego, ani skwarów lata ani mrozów zimy, beznamiętny i korny szybki, jak błyskawica — goniec w postaci niewidzialnie biegnącej iskry elektrycznej nie mógł się przedrzeć przez stepy. Drut między Koływanią i Tomskiem został przecięty.
Kurjer, który miał iskrę zastąpić i uprzedzić W. księcia o groźnej zdradzie, człowiek musiał użyć sporo czasu dla przebieżenia 5,523 kilometrów oddzielających Moskwę od Irkucka, i winien był posiadać inteligencję i odwagę nadludzką, aby przedrzeć się do swego celu przez tysiące niebezpieczeństw.
Czy znajdę takiego? — pytał car...


ROZDZIAŁ III.
Michał Strogow.

Odźwierny gabinetu cesarskiego zaanonsował generała Kisowa. Car żywo spytał wchodzącego:
— Pański goniec?
— Jest tu — czeka.
— Człowiek odpowiedni?
— Ręczę zań głową.
— Ze służby pałacowej?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Znasz go osobiście?
— Spełniał moje najtrudniejsze polecenia.
— Zagranicą?
— Nie, w Syberji.
— Skąd pochodzi?
— Z Omska. Sybirak.
— Ma zimną krew, inteligencję, odwagę?
— Wszystko, aby mieć powodzenie tam, gdzie inni znaleźliby zgubę.
— Wytrzymały?
— Do ostatnich granic — na głód, chłód, pragnienia, bezsenność.
— Czyż ma ciało z żelaza?
— Tak. Wasza Cesarska Mość.
— A serce?
— Ze złota.
— Nazywa się?
— Michał Strogow.
— Gotów do wyjazdu?
— Oczekuje rozkazów W. C. Mości.
— Niech wejdzie.
Za chwilę wszedł wezwany do gabinetu. Michał Strogow był jednym z najwyborniejszych okazów rasy Kaukaskiej. Wysoki, barczysty, o piersi, wydatnej, muskularny, zdawało się, iż stojąc, wrasta w ziemię. Obfite czarne włosy wiły się nad pięknem, inteligentnem czołem. Twarz, zwykle blada, kraśniła, gdy serce zapulsowało mocnem wzruszeniem. Oczy błyszczały szczerem wejrzeniem odwagi bohaterskiej. Nozdrza wzdymały się, jak u rasowego rumaka.
Nie rozumiał, co znaczy załamywać ręce w rozpaczy, lub drapać się po głowie w zakłopotaniu. Był stanowczy, skąpy w słowach i gestach. Raczej maszerował, niż chodził, niby żołnierz wytrawny, idący na zdobycie wrażych okopów. Miał na sobie świetny uniform strzelecki, zdobny krzyżem zasługi i mnóstwem medali. Należał do rzędu specjalnych kurjerów cesarskich śród których wyróżniał się sprawnością, w wykonaniu rozkazów — zaletą cenioną najwyżej w państwie Moskiewskiem. Był jakby stworzony do misji, igrającej z niebezpieczeństwem, zwłaszcza na gruncie Syberji, której obyczaje i djalekty znał doskonale.
Jego ojciec, Piotr Strogow, zmarły przed laty dziesięciu, mieszkał w Omsku; był z zawodu myśliwcem. Przebiegał stepy, tak w czas skwarów okrutnych, jako i mrozów, sięgających nieraz 50 stopni niżej zera, ze strzelbą na drobną zwierzynę i widłami, lub nożem, na grubą. Zabiwszy 39 niedźwiedzi, złożył broń i wziął się do uprawy roli, posłuszny przesądowi, że przy czterdziestym niedźwiedziu oddaje się żywot.
Ód owej chwili syn Michał pomagał ojcu w utrzymaniu rodziny. Mając lat czternaście zabił pierwszego niedźwiedzia, sam go wypaproszył i skórę gigantycznego zwierza przywlókł do domu, odległego o mil kilka. W tem życiu nabył żelaznego zdrowia mieszkańców północy, Jakutów. Mógł obyć się dobę bez jadła i napoju, nie spać przez nocy dziesięć, wyszukać sobie przytułek w szczerym stepie tam, gdzie inni musieliby zginąć. Zgadywał nadchodzący zdaleka orkan po niewidnych innym oznakach i odnajdywał drogę śród mroków długiej nocy polarnej. Zaostrzonemi swemi zmysłami zdobył, nawzór ojca, wszystkie tajemnice stepów. Lada chmurka, trawka, układ gałęzi drzewa, daleki poszum, przelot ptaka, kierunek płatków śniegu, ślad zwierzęcia — wszystko to służyło mu za wskazówkę nieomylną. Gadał milczeniem, jak Indjanin, z otaczającą naturą.
Jego jedyną namiętnością była miłość dla starej matki, która nie zdecydowała się opuścić mężowskiego domku na brzegach Iryszu. Przyrzekł odwiedzać ją przy każdej sposobności, a obowiązku tego dopełniał ze czcią religijną. Wykazawszy przedziwne zalety: odwagę, zręczność, krew zimną, rozsądek — w podróżach na Kaukaz z poleceniami trudnemi i w nużących bojach z następcami Szamila, a później w wyprawach na kraniec Rosji Azjatyckiej do Kamczatki — dostąpił zaszczytu odkomenderowania go na dwór cesarski. Stąd lwią część skromnej pensji stale wysyłał matce; a gdy wypadło mu jeździć do krajów dalekich i trzy lata jej nie widzieć — z jego polecenia Marta Strogowa otrzymywała regularnie należny synowi z kasy dworskiej żołd miesięczny.
Stanął przed carem, zgoła nie wiedząc, po co został wezwany. Nieruchomy, wyprostowany, wytrzymał jego obserwujące długo, przenikliwe spojrzenie. Cesarz widocznie był zadowolony z oględzin, gdyż dał znak szefowi policji, aby zasiadł przy biurku. Podyktował mu przyciszonym głosem krótki list, położył na nim swój podpis z dodaniem sakramentalnej formułki ukazów cesarskich; „Byt’ po siemu.“ Potem rozkazał zbliżyć się Strogowowi i głosem stanowczym zadał mu szereg pytań.
— Imię?
— Michał Strogow, Najjaśniejszy Panie.
— Stopień?
— Kapitan Korpusu Kurjerów Cesarskich.
— Czy znasz Syberję?
— Jestem Sybirakiem.
— Urodziłeś się...?
— W Omsku.
— Masz tam rodziców?
— Starą matkę.
Cesarz chwilę milczał. Następnie podał mu list:
— Ten list należy wręczyć Wielkiemu Księciu nikomu innemu.
— Wręczę, Najjaśniejszy Panie.
— Wielki Książę jest w Irkucku.
— Udam się do Irkucka.
— Trzeba przedrzeć się przez kraj zbuntowany, między ludymi, którzy zechcą ci ten list odebrać.
— Przedrę się.
— Nie zaufaj zdrajcy Iwanowi Ogarewowi, którego może spotkasz na swojej drodze.
— Nie zaufam.
— Pojedziesz przez Omsk.
— To moja droga.
— Jeśli zobaczysz się z matką ryzykujesz, że cię poznają. Nie powinieneś jej zobaczyć.
Chwila wahania! Potem mocne:
— Nie zobaczę.
— Przysięgnij, że nikt nie dowie się, kim jesteś z czem jedziesz.
— Przysięgam!
— Zbawienie Syberji, życie Wielkiego Księcia zależą od wypełnienia twego poselstwa.
— Wypełnię je.
— Zatem przedostaniesz się do celu?
— Przedostanę się, albo mnie zabiją.
— Trzeba, abyś żył.
— Będę żył, Najjaśniejszy Panie!
— Michale Strogow, jedź w imię Boże!
Goniec salutował po wojskowemu. W chwilę opuszczał pałac.
— Masz szczęśliwą rękę, — rzekł Cesarz. To człowiek, jak się patrzy!


ROZDZIAŁ IV.
Z Moskwy do Niższego–Nowogrodu.

Najszybszy goniec cesarski mógł przebyć naówczas drogę od Moskwy do Irkucka — półszósta tysięcy kilometrów — w dni osiemnaście. To był wszakże wyjątek; zwykli posłańcy potrzebowali w tym celu czterech do pięciu tygodni.
Taki człowiek, jak Strogow, przełożyłby dla podróży ostry czas zimowy, hartujący wędrownika. Wody zamarzły: — wszędy rozpościera się gładki obrus śnieżny, po którym ślizgają się lekko sanie. Wprawdzie nieraz mgły przesłaniają drogę, wichry kłębami zawleczonych śniegów zasypują całe karawany, stada głodnych wilków zagryzają podróżnych. Ale o tym czasie najeźdźcy siedzą w obozach, maruderzy nie włóczą się po stepie i można uniknąć najgroźniejszego niebezpieczeństwa dla poselstwa w rodzaju Strogowa — człowieka. Lecz wybór pory nie zależał od gońca; trzeba było jechać zaraz i poddać się okolicznościom trudnym.
W kraju najechanym roiło się od szpiegów. Nie mógł tedy Strogow korzystać z przywilejów cesarskiego gońca, ułatwiających szybkość podróży, ale budzących podejrzenie. Otrzymał od Kisowa przy znacznej sumie na przeżycie dokument zwany „podorożną“ na imię kupca Mikołaja Korpanowa, rzekomo wracającego do miasta rodzinnego Irkucka. Mógł korzystać z przeprzęgów pocztowych, z towarzyszenia służby, ze straży kilku osób zbrojnych, wszelako bez ryzyka rozpoznania, to jest bez wygód, które kurjerowi cesarskiemu służyły z zasady; jechał bowiem w charakterze osoby prywatnej, zamaskowany swoją „podorożną“.
Trzydzieści lat temu wstecz człowiek znaczny nie mógł wyruszyć wgłąb Syberji bez eskorty z dwustu kozaków konnych, dwustu żołnierzy pieszych, 25 jeźdżców–baszkirów, trzystu wielbłądów, 25 wozów, dwóch przenośnych statków, dwóch armat. Michał Strogow miał do rozporządzenia tylko pojazd, zaprzężony w konie; zresztą w potrzebie winien był podróżować na piechotę.
Co prawda pierwszych półtora tysięcy kilometrów od Moskwy nie przedstawiało tylu trudności; tu jeszcze można było korzystać z kolei, karet pocztowych, statków wierzchowców.
Tedy rankiem tegoż dnia — 16 Lipca — Michał Strogow udał się na dworzec kolejowy. Nie miał już na sobie munduru. W ubraniu rosyjskiego chłopa — przepasanej bluzie, szarawarach, długich butach — dźwigał na plecach tłumok podróżny. Nie nosił broni — przynajmniej jawnie: W zanadrzu pod bluzą krył rewolwer, a w kieszeni kordelas, warty jatagana, przebijającego niedźwiedzia.
Dworzec Moskiewski był pełny gwaru odjeżdżających i żegnających. Stanowił niby „giełdę nowin“ dla ciekawskich. Chwytano tu wiadomości, nadchodzące z Petersburga, z którym wiązała Moskwę linja drogi żelaznej, zbaczająca stąd na wschód do Niższego Nowogrodu, a w owej epoce kończąca się przy nim. Od tego miasta Strogow zamierzał dotrzeć, częścią statkiem wdół Wołgi, częścią szlakiem lądowym, do granicy Rosji Europejskiej — gór Uralu.
Jak dostojny mieszczanin, niezajęty interesami ponad miarę, zasiadłszy w kącie wagonu, zabierał się do drzemki. W istocie zaś, nie będąc sam, spał tylko jednem okiem a słuchał dwojgiem uszu. Echo inwazji Tatarów i buntu Kirgizów dotarło już do Moskwy i omawiano w głos wypadki, wprawdzie oględnie i z umiarem. Jadący w pociągu byli przeważnie kupcami, udającymi się na słynny jarmark do Niższego Nowogrodu — mieszanina narodowości, mówiących swoimi językami: Rosjanie, Żydzi, Turcy, Kozacy, Ormjanie, Kałmucy i t. d. Wypowiadano obawy, iżby rząd z powodu zaszłych wypadków, nie przedsięwziął środków, mogących skrępować handel na granicy Azji; albowiem ci egoiści potrafili brać w rachubę wielkie polityczne zdarzenia w państwie tylko pod kątem swoich interesów kupieckich. Obecność jednego munduru w wagonie starczyłaby do powściągnięcia języków, ale nikt w jadącym incognito nie podejrzewał wojskowego, a nadomiar gońca cesarskiego. Strogow świadomie nasłuchiwał.
Pers w charakterystycznym fezie wyrażał lęk, że podrożeje herbata. Stary patrjarchalny żyd ubolewał raczej nad możliwością wstrzymania wysyłki dywanów z Samarkandy. Wyliczano z niepokojem towary, których może zabraknąć na jarmarku z powodu przerwania dróg przez najazd.
— No, to tem bardziej podbijecie ceny na posiadane zapasy! — roześmiał się jakiś Rosjanin.
— Pana to bawi! — ozwał się stary żyd. Widać nie jesteś pan kupcem.

W drodze na jarmark N. Nowogrodzki.

— Zgadłeś, szanowny potomku Abrahama! Nie sprzedaję ani chmielu, ani miodu, ani wosku, ani drzewa, ani solonego mięsa, ani kawioru, ani wełny ani futer...
— Ale kupujesz pan! — przerwał Pers.
— O ile mogę, jaknajmniej — tylko dla osobistej potrzeby.
— To figlarz! — rzekł żyd do Persa.
— Albo szpieg! — odparł tamten szeptem. Bądźmy ostrożni. Nie wie się dziś, z kim się jedzie, a policja nasza... pan wie...
W drugim kącie wagonu mówiono mniej o towarach, więcej zaś o konsekwencjach wojny.
— Trzeba, oczekiwać rekwizycji koni syberyjskich...
— Ba! ale czy to pewne, że Kirgizy łączą się z Tatarami?
— Kto u nas może pochlebiać sobie, że coś wie napewno?!
— Podobno Kozacy Dońscy już wyprawieni zostali Wołgą przeciw buntownikom...
— Droga do Irkucka nie jest już bezpieczna. Mojej depeszy do Krasnojarska nie przyjęto...
— Po rekwizycji koni nastąpi rekwizycja statków, wozów, wszelkich środków transportowych, wkrótce nie będzie można zrobić kroku bez pozwolenia — westchnął ktoś. Jarmark w Niższym nie skończy się tak świetnie jak się zaczął:
— Bezpieczeństwo i całość terytorjum państwa — to rzecz najważniejsza! — ozwał się rosjanin, który twierdził, że nic nie sprzedaje i prawie nic nie kupuje. Interesy są tylko interesami!
W jednym z wagonów pociągu jechał pasażer, osobliwie wpadający podróżnym w oko — najwidoczniej cudzoziemiec. Otwierał szeroko oczy, przystawiał do nich lornety i zadawał towarzyszom podróży mnóstwo pytań, dotyczących przemysłu, handlu, liczebności i śmiertelności mieszkańców, nazw najmniejszej z przebieganych okolic. Był to Alcyd Jolivet, zbierający informacje dla swojej „kuzynki“. Oczywiście jego ciekawość, w czasie tak strasznym, wydawała się podejrzaną, a przed domniemanym „szpiegiem“ zamykały się usta; omijano w skąpych odpowiedziach zdarzenia dnia.
Nie dziw tedy, że zapisał w swoim notatniku:
Podróżni absolutnie dyskretni. W kwestiach polityki trudno ich rozruszać.
W innym wagonie udawał się podobnież na teatr działań wojennych Henryk Blount. Nie spotkali się ci dwaj na dworcu w Moskwie i nie wiedzieli o tem, że podróżują równocześnie. Ponieważ dziennikarz angielski więcej słuchał, niż mówił, tedy nie krępował wypowiadania się obecnych w granicach naturalnych, odpowiednich do ich widnokręgu umysłowego i ostrożności. Nie budził bowiem podejrzenia, że jest szpiegiem. A skoro przedewszystkiem interesował się sprawami handlu ze Wschodem, więc zanotował w swoim dzienniku obserwację, co najmniej tyleż słuszną, ile nią była obserwacja jego kolegi.
„Podróżni ogromnie zaniepokojeni. Interesują ich tylko kwestji wojny. Mówią o nich ze swobodą mogącą zadziwić między Wołgą i Wisłą.“
Tym sposobem czytelnicy Daily–Telegraph zostali tak samo dobrze poinformowani jak francuska kuzynka p. Alcyda Jolivet!
A ponieważ p. Blount siedział przy oknie z tej strony, z której grunt podnosił się nieco falisto — i nie widział niezmiernych płaszczyzn na prawo — dopisał z aplombem brytańskim: „Między Moskwą i Włodzimierzem kraj górzysty“.
Tymczasem dawało się po drodze wyczuwać, że policja przedsięwzięła pewne środki surowe. Szukano śladów zdrajcy Ogarewa. A jakkolwiek bunt nie wyszedł poza granice Syberji, podejrzliwość rządowa lękała się złego wpływu na obce elementy ludowe w prowincjach nad Wołgą, bliskich krajom Kirgiskim.
Ta hipoteza policyjna była usprawiedliwioną w takim kraju obszernym, jak Rosja. Olbrzymie cesarstwo, ciągnące się na przestrzeni 12 miljonów kilom. kwadr. i zaludnione naówczas przez 70 miljonów mieszkańców, prócz górującego elementu Słowiańskiego, rozpadającego się na niepogodzone żywioły: wielkoruski, małoruski i polski, zawierało nadto mnóstwo plemion, żyjących interesami odrębnemi, mówiących własnemi narzeczami — był to oczywiście zlepek, mogący utrzymać się w tak rozległych granicach tylko do czasu, o ile starczyło rządom biurokratycznym sprytu i hartu do ochrony całości państwowej.[5]
Ponieważ sądzono, że Ogarew nie opuścił jeszcze Rosji Europejskiej, poddawano oględzinom podróżnych na każdej stacji; najwięcej podejrzanych wyprawiano na posterunki policyjne, a pociąg udawał się bez nich w dalszą podróż. Zatrzymywani nie śmieli ani słowem protestować, bo rozkazy wychodziły od urzędników, obleczonych wyższą władzą wojskową i działających w imieniu Cara, który na czele państwowych ukazów ma przywilej umieszczać formułę: „My Cesarz i Samowładca Wszech Rosji, Wielki książę Finlandzki, Król Polski, Car Kazani, Astrachaia“ i t. d. zawierającą kilkanaście wierszy druku i mogącą zwykłych poddanych przyprawić o dreszcz śmiertelny i zawrót głowy.
We Włodzimierzu pociąg zatrzymał się na kilkanaście minut, co korespondentowi dziennika angielskiego wystarczyło do ujęcia całkowitego fizycznej i moralnej fizjonomji tego starożytnego miasta Rosji!
Z nowych pasażerów ściągnęła tu uwagę Strogowa młoda dziewczyna, która wsiadła do jego przedziału. Zajęła miejsce naprzeciw niego, skromna, spokojna, nie podnosząc oczu na przygodnych towarzyszy podróży, zwykły bagaż swój umieściwszy na kolanach. Chciał jej ustąpić własne miejsce, dogodniejszego, w kierunku jazdy, ale podziękowała lekkiem skinieniem głowy, nie przyjmując grzeczności.
Mogła liczyć lat siedemnaście. Jej czarująca główka miała charakter wybitnie słowiański. Przy włosach złocistych uderzały jej oczy piwne. Wyraz ich był przedziwnie słodki. Twarz blada, zwarte usteczka mówiły, że zdawna oduczyła się śmiać. Cała postać świadczyła o wielkiej energji moralnej; prześcigającej przeciętną energję męską. Czuło się, że to młode dziewczę już miało za sobą lata cierpień i wałki, że szło naprzeciw twardej przyszłości. Przynajmniej takiem było wrażenie Strogowa, który od pierwszej chwili czuł się ku niej pociągnięty podobieństwem charakterów.
Ubiór jej był niebogaty, zdradzający pewne zaniedbanie przy bezwzględnej czystości. Kożuszek, krój i barwy wyglądającej z podeń wyszywanej sukni, półbuciki–słowem, cały kostjum doświadczonemu oku Strogowa mówiły, że podróżna pochodzi z prowincyj nadbałtyckich.
Badając ją niepostrzeżenie z pod oka, zapytywał siebie, czemu tak samotna, nieodprowadzona przez nikogo, udawała się w podróż, i czy cel jej podróży był daleki, a tam u celu czyli również nikt jej nie czekał? Tak wydawało się. Całe jej zachowanie świadczyło o tem, że jej zwyczajem było troskać się o samą siebie bez czyjejkolwiek pomocy.
Strogow uczuwał trudność w zawiązaniu z nią rozmowy. Wszelako udało mu się okazać jej grzeczność. Gruby handlarz słoniną, zasnąwszy, zwalił się całym ciężarem swej osoby na jej ramię. Strogow obudził go i opryskliwie pouczył o konieczności trzymania się prosto. Śpioch zaklął, wybąkał coś o „ludziach, mieszających się w nie swoje rzeczy.“ — lecz odtąd głowę przechylał już na drugą stronę. Dziewczę podziękowało swemu vis–a–vis niemem spojrzeniem.
Wkrótce potem, już w pobliżu Nowogrodu, miał sposobność poznać bliżej i podziwiać młodą współpasażerkę. Na zakręcie szyn pociąg doznał okrutnego wstrząsu, poczem biegł przez chwilę pochyło po wysokim nasypie. W wagonie rozległy się krzyki. Zdawało się, że grozi niechybna katastrofa — wykolejenie. Wszyscy rzucili się ku drzwiom, wrzeszcząc, tłocząc się, popychając. Zeskakiwano, ratując się, na plant. Dziewczyna pozostała nieruchoma w miejscu; zaledwie nieco przybladła. Strogow poruszył się także.
„Energiczna natura!“ — pomyślał.
Tymczasem niebezpieczeństwo minęło. Pociąg zatrzymał się. Pęknięcie łańcucha przy wagonie towarowym było powodem skoku. W godzinę naprawiono szkodę, która o mało nie wywołała runięcia pociągu w przepaść z nasypu. Przybyto do Niższego Nowogrodu o 8½ wieczorem z opóźnieniem parogodzinnem.
Nie wolno było nikomu wyjść z wagonów przed egzaminem policyjnym. Zaopatrzony w „podorożną“ na imię Kupca Korpanowa, obywatela Irkucka, Strogow nie napotkał żadnych trudności w swobodzie dalszych ruchów, inni pasażerowie, wylegitymowawszy się dostatecznie przeznaczeniem podróży — jarmarkiem, uzyskali szczęśliwie prawo wejścia do miasta. Co się tyczy młodej kobiety, to ta zaprezentowała jakiś dokument natury specjalnej, opatrzony pieczęcią urzędową. Inspektor policji studjował go długo — poczem zadał zatrzymanej pytanie:
— Więc panna jesteś z Rygi?
— Tak.
— Jedziesz do Irkucka?
— Tak.
— Jaką drogą?
— Przez Perm.
— Dobrze! — rzekł inspektor. Ale musisz panna wizować swoje pozwolenie w kancelarji policmajstra w „Niżnym“.
Dziewczę pochyliło głowę z rezygnacją.
Obecny przy tej indagacji Strogow doznał uczuć zdziwienia i litości naraz. Młoda dziewczyna — sama — w drodze na daleką Syberję, w czasie tak osobliwie niebezpiecznym! Czy dojedzie?
Przegląd skończył się. Drzwi wagonów otworzyły się. Ale zanim Michał Strogow zdążył uczynić ruch ku niej, młoda Liwonianka, zeskoczywszy ze stopni pociągu — zmieszała się z tłumem, zapełniającym dworzec, i znikła mu z oczu.


ROZDZIAŁ V.
Dekret w dwóch artykułach.

„Niżnij Nowgorod“ gościł naówczas w swoich murach 300 tysięcy ludzi, t. j. dziesięćkroć więcej, niż w zwykłym czasie. Magnesem był słynny jarmark, którego tradycje sięgają aż r. 1817. Trwa on corocznie od trzech do sześciu tygodni; a zaćmiewał w tej epoce nawet sławę jarmarku lipskiego.
Ale Strogow nie interesował się jarmarkiem. Śpieszył na przystań, nie chcąc stracić ani godziny. Lecz tu dowiedział się, że statek „Kaukaz“ odchodzi do Permi dopiero nazajutrz w południe i że lokomocja lądowa bynajmniej nie przyśpieszy jego podróży. Z konieczności trzeba było pogodzić się z tą 17–godzinną zwłoką.
Przebiegał tedy ulice, aby znaleźć posiłek i nocleg. Głód mu już dobrze dokuczał. W oberży, noszącej szumny tytuł „Hotel Konstantynopolitański“, wynajął skromny pokoik i zjadł kolację, w której bigos z kaczki, razowiec, mleko i kwas grały główną rolę. W każdym razie uczta jego była wyszukańszą od kolacji sąsiada–starowiera, spożywającego z zasady tylko kartofle z nieosłodzoną herbatą.
Ledwo rzuciwszy okiem na pokój, w którym na ścianach wisiały wizerunki świętych, a przedewszystkiem nieodzowna ikona Matki Boskiej — mimo naturalnego znużenia całodzienną podróżą, nie poddał się ponęcie łóżka. Wybiegł na miasto i jął błądzić po już pustoszejących ulicach.
Co go tak gnało?... Nie krył tego przed sobą. Pędziła go nadzieja spotkania gdzieś wypadkiem na ulicy uroczej Liwonianki. Dręczył się niepokojem o los nieznajomej. Mój Boże! wybrała się sama w taką porę w stepy, w których roiło się od band dzikich Azjatów. Nie mogła nie wiedzieć o niebezpieczeństwie, bo współpodróżni mówili tylko o tem — o buncie i najeździe. Rozumiał, iż on sam odważa się tam jechać, dla Cara i Rosji!... Ale ona dla kogo? dla kogo!... Gubił się w domysłach. „Biedactwo! nigdy nie dotrze do Irkucka!“
Po godzinnem błąkaniu się wśród ulic, zapełnionych z okazji jarmarku wozami i namiotami przyjezdnych, straciwszy nadzieję spotkania nieznajomej — (byłby to traf szczególny, gdyby o tej porze była na ulicy) — przysiadł znużony na jakimś wielkim placu. Nagle w zmierzchu wyrosła za jego ławką jakaś figura, której zbliżenia się na postrzegł. Ktoś ciężko położył rękę na jego ramieniu.
— Co robisz tutaj? — spytał szorstki głos.
Strogow zerwał się.
— Jak widzisz, odpoczywam.
— Masz zamiar spać tutaj całą noc?
— Gdyby mi się tak spodobało!
— Oho!... A nie raczysz się zbliżyć, abym cię zobaczył?
— Nie widzę potrzeby! — odparł Strogow, cofając się przed zuchwałym natrętem i na wszelki wypadek sięgając za pazuchę po broń.
Bystremi oczyma rozpoznawał, że ma przed sobą cygana. Upewniał go w tem dostrzeżony przezeń teraz z boku drogi wielki wóz z namiotem. — koczownicze pomieszkanie, służące Cyganom, czyli Zingari, mrowiem rozchodzącym się po Rosji, wszędy, gdzie można było zarobić parę kopiejek, i oczywiście tłumnie zjawiającym się na jarmarku, gdzie można było coś sprzedać, kupić i... ukraść.
Cygan stał w niepewności. „Zbliż się.“ — powtórzył ostrzej. „Zbliż się sam!“ — odparł Strogow. W tej chwili rozchyliło się płótno u wyjścia namiotu i na wozie ukazała się ledwo widoczna w zmroku sylwetka kobieca. Odwołała cygana mową, która stanowiła jakąś mieszaninę syberyjskich i mongolskich narzeczy:
— Jeszcze jeden szpieg! Poniechaj go! Chodź wieczerzać. „Papluka“ gotowa.
Strogow uśmiechnął się mimowoli. Przypisywano mu rolę tych, których sam lękał się najbardziej. Cygan odpowiedział:
— Masz słuszność, Sangaro! Zresztą niechaj wietrzą tu, ile zechcą. Nas to nic nie obchodzi, skoro jutro musimy stąd wyjeżdżać.
— Jutro?
— Tak! Sam Ojciec nas wysyła... dokąd oczy poniosą.
Nie nadając wagi treści tej rozmowy dwojga obcych osób, Strogow, odchodząc, pomyślał, że o ile nie chcieli być rozumiani, winni byli uciec się do jakiejś innej mowy, a nie jakiegokolwiek z syberyjskich narzeczy, z któremi osłuchał się od lat dziecinnych.
Przyjrzał się jeszcze ciemnym wodom Wołgi i Oki, zlewającym się tu pod Nowogrodem. W godzinę potem spał twardym snem w gospodzie na łóżku, które każdy zachodowiec uznałby za niemożliwie twarde.
Obudził się nazajutrz o 7 nad ranem. Miał przed sobą pięć godzin wyczekiwania na odjazd — dla niego wiek cały.
Zapłacił za nocleg i wyszedł na miasto. Postanowił zużyć wolny czas na przyjrzenie się jarmarkowi.
Na olbrzymich placach, rozciągających się nad rzeką — po stronie przedmieścia, a niegdyś grodu Makarjewa — kipiało różnobarwne i gwarne życie, snuły wielojęzyczne tłumy, leżały nagromadzone stosy najrozmaitszych towarów. Były tu osobne okręgi żelaza, drzewa, wełny, futer — jeziorka rybne... Były budowle wymyślne, skonstruowane z niezwykłych materjałów — domki z cegiełek herbaty, lub z połciów słoniny — swoista reklama w stylu fantazji wschodniej. Wpośród wielbłądów, koni, mułów, pojazdów i fur tłoczyli się Rosjanie, Niemcy, Żydzi, Ormianie, Grecy, Chińczycy, Indusi i t. d. napełniając różnojęzycznym gwarem przetargów i rozpraw olbrzymi plac. Ciekawi i interesanci oglądali z zajęciem kaszmiry indyjskie, broń kaukazką, zegary szwajcarskie, koronki Ijońskie, minerały uralskie, owoce i produkty zachodu i wschodu, towary z wszystkich części świata.
O potężnym biciu pulsów tego jarmarku świadczy cyfra jego obrotów handlowych; 100 miljonów rubli!

Tłum oczekiwał na przepustki.

Rozbijali tu także swoje namioty — na ten okres zyskowny kuglarze, sztukmistrze, akrobaci, wędrowni aktorzy, i piosenkarze. Obok szopy, w której widziało się tańce cyganów, sztuki żonglera, popisy linochoda, przyjezdny teatr dawał dramat Szekspira; a nieopodal ryczały lwy koczowniczej menażerji, lub pod batem tańczyły niedźwiedzie. Dziwaczna mieszanina barw i strojów! — chaos bogactw — targowisko, z którego wychodziło się, gdy już nie miało się co sprzedać, lub nie zostawało grosza, aby co jeszcze zakupić!
Spotkali się tu przypadkiem i nasi dobrzy znajomi — pp. Jolivet i Blount. Na ten raz konkurencyjni korespondenci nie zamienili ze sobą ani słowa — ograniczyli się chłodnym ukłonem powitalnym i pożegnalnym jednocześnie. Jolivet, który znalazł wyborny hotel i świetną restaurację, posłał do Paryża podniosły hymn na część jarmarku. Blount, niezadowolony z nędznej gospody i jadłodajni, które odszukał był nadto z trudem, napisał artykuł, ciskający gromy na „zdzierców Nowogrodzkiego jarmarku stanowiącego bezwstydną pułapkę na cudzoziemców.“
Objektywny Michał Strogow, który bywał tu nieraz, stwierdzał tymczasem, że jarmark tegoroczny — wbrew pozornemu gwarowi — ustępował pod względem ożywienia handlowego latom poprzednim. Niepokój nawiany przez najazd, paraliżował tranzakcje i obawiano się ryzykować pieniądze i udzielać kredytów wobec ewentualnego zamknięcia granic, dla oczekiwanych ze wschodu i przeznaczonych dlań towarów. Nie widać tu było na ten raz żołnierzy ani oficerów, najwidoczniej skonsygnowanych w koszarach. Szeptem mówiono o sztafetach nadeszłych z Moskwy na imię Gubernatora, który posiadał w tem mieście imponujący pałac.
Bliskość N. Nowgorodu z granicą Syberyjską, skąd zagrażał potomek Tatarów, którzy w XIV wieku dwakroć zdobyli to miasto — usprawiedliwiała środki ostrożności, przedsiębrane przez zaniepokojony rząd. Biura policji, otwarte dzień i noc pełne były przyjezdnych z Europy i z Azji, poddanych najsurowszej rejestracji. Strogow w przejściu usłyszał czyjś trwożny głos.
— Mają zamknąć jarmark!
Około mówiącego skupiła się zaraz gromadka osób. Padały zdania lękliwe.
— Mówią, że Tatarzy zagrażają Tomskowi.
— Policmajster otrzymał ważny rozkaz!... Zmierza tu od Pałacu gubernatorskiego.
— Oto on!
Krzyki ścichły nagle. Na czele oddziału kozaków wjeżdżał na plac policmajster. W ręku trzymał papier. Tłum otoczył go w posępnem milczeniu. Rozumiano, że ma ogłosić ważną nowinę.
Głosem podniesionym odczytał.

Dekret Generał-Gubernatora.

Artykuł I. Zabrania się Rosjanom opuszczać gubernię Nowgorodzką z jakiegokolwiekbądź powodu.
Artykuł 2. Rozkazuje się przybyszom pochodzenia azjatyckiego opuścić gubernię w przeciągu 24 godzin.


ROZDZIAŁ VI.
Brat i siostra.

Oba nakazy, jakkolwiek brzmiały posępnie, miały słuszną podstawę. Jeżeli Iwan Ogarew nie wyjechał jeszcze, to artykuł pierwszy przeszkodzi zdrajcy połączyć się z Feofar–chanem. Drugi rozpędzał zbiorowisko mongołów, podatne do buntu i do szpiegowania na rzecz najeźdźców.
Ale oba były ciosem dla bywalców jarmarku. Pierwszy zakaz więził formalnie tych, którzy zjechali do N. Nowgorodu przygodnie i na krótko. Drugi rozkaz ogromnej rzeszy ludzi, żyjących z dnia na dzień, wydzierał zarobek na jarmarku, a nadto, wobec zamknięcia przez front uralski granic Syberji, odpychał ich na południe, kędy oczy poniosą, na odległe i utrudnione szlaki powrotu do miejsc rodzinnych przez morze Kaspijskie, Persję lub Turcję.
Ale obecność agentów policji i kozaków głuszyła rwący się z duszy tłumów krzyk protestu. Rozpoczęło się gorączkowe zwijanie namiotów; zamilkły śpiewy; ładowano towary na wozy. Ustępowali z placu biedni Cyganie. Rozbierano budy cyrkowe sztukmistrzów. Żołnierze z bagnetami na karabinach pomagali kolbami opóźniającym się. Gwarna arena jarmarku ku wieczorowi miała zamienić się w pustynię.

Nadi odmówiono wizy.

Strogowa, obecnego przy początkach ewakuacji, uderzyła pewna okoliczność. Jakim sposobem wczorajszy cygan przewidział dekret?! Albowiem jasnem było, że wyraz „ojciec“ w gwarze cygańskiej pokrywał inny termin: „cesarz“. Oto nieuchwytni szpiegowie! — myślał. Miał wrażenie, że dekret cesarski zdawał się być tamtym, rozmawiającym wczoraj o zmroku, raczej na rękę...
Ale nie zastanawiał się nad tem dłużej. Pochłonęła go naraz myśl inna — o Liwoniance. Biedne dziecko! musiał przeć ją jakiś niezmiernie ważny powód do tej podróży....
A teraz droga do Irkucka była dla niej zamknięta. Gdybyż mógł jej przyjść z pomocą...
Błysnęła mu nowa myśl. W gruncie rzeczy mógł jej pomódz, nie narażając całkiem swojej misji. Przeciwnie jej towarzystwo w podróży dawało się doskonale wykorzystać. Człowiek samotny narażał się na podejrzenia w drodze o tak burzliwym czasie. Ale któżby wątpił, że ten, kto podróżuje z kobietą, jest tym, za kogo się wydaje — istotnym kupcem Irkuckim, Korpanowym?!
Rozpoczął ponownie gorączkowe poszukiwania zaniechane wczoraj. Ponieważ nieznajoma miała, jak i on, jechać przez Perm, a mogła nie wiedzieć jeszcze o dekrecie, spodziewał się znaleźć ją na przystani. Przebiegł most ruchomy, położony na łodziach. Nie było jej tam, jak nie było jej śród tumultu na placu jarmarku. Ale musiała być w mieście, z którego przecież wyjść nie mogła. Zachodził do mnóstwa zajazdów — nadaremnie!
Była godzina jedenasta. Miał jeszcze godzinę na poszukiwania. Przyszło mu na myśl, że nieznajoma może być w biurze policji. Wszakże i on winien był tam uzyskać wizę. Dotyczyło to mnóstwa innych. Jakkolwiek dekret wyrzucał za obręb guberni wszystkich przyjezdnych pochodzenia Azjatyckiego w ciągu 24 godzin, rząd nie oszczędzał im martyrologji wyjednania sobie w tak krótkim czasie przepustek. Chodziło o kontrolę nad wyjezdnymi, przyczem spodziewano się złowić nie jednego szpiega. Tedy w biurze policji był olbrzymi natłok nieszczęsnych, którzy godzinami wystawać musieli w oczekiwaniu wizy. Znaczny „kupiec Irkucki“ spodziewał się przecie, że będzie szybko dopuszczony przed oblicze samego szefa policji, zwłaszcza, że miał czem pomazać pośredniczące przy wstępie do niego ręce podkomendnych.

Nadja była zrozpaczona.

Na ławce w poczekalni ujrzał kobietę, pochyloną przygnębieniem, z twarzą, pełną rozpaczy. To była jego Liwonianka. Odmówiono jej wizy, jako poddanej rosyjskiej. Jej specjalne upoważnienie do podróży syberyjskiej traciło moc wobec surowości dekretu, rozciągającego się na wszystkich Rosjan europejskich.
Kiedy zobaczyła go przed sobą, strzelił z oczu jej błysk nadziei. Szła ku niemu, aby poskarżyć się, szukać pomocy. Ale w tej–że chwili agent policji położył dłoń na ramieniu Strogowa: „Szef policji czeka na pana!“
Widząc, że zniknął we drzwiach, opadła beznadziejnie na ławkę. Ale jeszcze nie upłynęły trzy minuty, a Michał Strogow pojawił się znowu w towarzystwie agenta policji. W ręku trzymał „podorożną“, która otwierała mu wszystkie drogi Syberji.
Zbliżył się do Liwonianki i, wyciągając do niej rękę, rzekł:
— Siostro!
Zrozumiała. Powstała natychmiast, aby obecnemu przy rozmowie agentowi nie dać powodu do podejrzeń.
— Siostrzyczko! — powtórzył Strogow — Policmajster upoważnił nas oboje do powrotu do Irkucka zwykłą drogą. Czy pojedziesz zemną?
— Oczywiście, braciszku! — odparła, podając mu rękę z wdzięcznym uśmiechem.
I oboje opuścili dom policyjny.


ROZDZIAŁ VII.
Z biegiem Wołgi.

Na przystani było zbiegowisko. Niemogący wyjechać przyszli patrzeć na zmuszonych do wyjazdu. Policja surowo baczyła, aby nikt nie przedarł się na statek bez przepustki. Oddział kozacki pilnował brzegu na wypadek potrzeby okazania pomocy policjantom. Ale tłum był, jak zwykle, pokorny, acz posępny.
Kominy „Kaukazu“ dymiły. Gwizdania sygnalizowały odjazd. Strogow stał na pokładzie obok młodej Liwonianki. „Brat i siostra“ wyjeżdżali z upoważnienia gubernatora. Nie zadał jej dotąd pytania o powód jej podróży. A ona dziękowała mu jeno niemem wejrzeniem: bez jego pomocy, zesłanej przez Opatrzność, byłaby uwięzioną w tem mieście. Żegnali wzrokiem radzi przystań, oddalającą się, w miarę, jak statek sunął po rzece. Wołga, starożytna Ra, jest najrozleglejszą rzeką w Europie. Ciągnie się na przestrzeni 4300 kilometrów, przyjmuje wody dwustu rzek, jest pniem głównym olbrzymiego systemu dopływów i kanałów, skraplającego 9 gubernji i siedemdziesięciu gardzielami wpada w Morze Kaspijskie. Jej fale, zamulone u wierzchołków, jaśnieją i szerzą się od wód wpadającej w nią pod Nowogrodem Niższym bystrej Oki, zyskując na spławności. Niosą one liczne barki i tratwy z drzewem.
Statki Towarzystwa Transportowego, kursującego pomiędzy tem miastem a Permem, zatrzymują się w Kazani na godzinę dla zaopatrzenia się w nowy zapas węgla, a skręcając nieco poniżej tego miejsca, w górę wód wpadającej tu Kamy, zużywają na całą tę drogę blisko 62 godzin.

Na statku.

Parostatek „Kaukaz“, na którym Strogow zajął dla siebie i towarzyszki dwie kajuty pierwszej klasy, zabierał trzy kategorje podróżnych. Do pierwszej należeli bogaci kupcy — Ormjanie, Turcy, Indusi, rzucający się w oczy charakterystycznością świetnych narodowych strojów. Do drugiej należeli przeważnie Tatarzy, zajmujący wielkie wspólne kajuty. Rozmaita biedota cisnęła się wprost na pokładzie, obozując na swoich tłumokach. Prócz wygnańców–azjatów było tu sporo chłopów rosyjskich, zmierzających do miast i wsi swojej gubernji, czego im dekret nie wzbraniał. Spłowiałe barwy łachmanów i szare twarze tej gromady ludzkiej licowały z monotonią piasczystych brzegów tej części drogi, gdzie ołówek rysownika zrzadka uchwycić mógł jakiś malowniczy pejzaż urodzajnego pola, lub zielonych wzgórz.
Zapatrzona smutnie w brzegi Liwonianka pierwsza przerwała dłużące się od godzin paru milczenie, zwracając się do Strogowa:
— Bracie jedziesz do Irkucka?
— Tak, siostro. Jak i ty. A gdzie ja przejadę, i ty przejedziesz.
— Jutro opowiem ci, dlaczego jadę za Ural.
— Nie wymagam tego.
— Ale przed bratem nie wolno mieć tajemnic — uśmiechnęła się smętnie. Tylko że dziś... jestem tak zmęczona.
— Pójdź więc odpocząć do kajuty.
— Dobrze!
— Idź...
Zatrzymał się. Zrozumiała, że chciał ją nazwać po imieniu.
— Nazywam się Nadja — wyciągnęła doń rękę.
— Idź, Nadziu! I polegaj na twym bracie, Mikołaju Korpanowie.
Odprawił ją do kajuty. Potem sam jął błądzić po statku. Obserwował podróżnych. Lecz nie wdawał się z nimi w rozmowę. Uważał to za najlepszy sposób zachowania swojego incognito. Zresztą inni także milkli, gdy przechodził. Wszędy wisiało tłoczące podejrzenie, że policją wysłała na statku swoich tajnych agentów. Wystrzegano się mówić w głos wobec nieznajomego. Tylko dwaj cudzoziemcy zachowywali zupełną w rozmowie swobodę, używając nadto — widać dla wprawy — rosyjskiego języka.
— Ach, to pan, drogi towarzyszu, pan, którego miałem przyjemność poznać na balu w Moskwie i widzieć przelotnie na jarmarku! — zawołał głos wesoły.
— Ja we własnej osobie! — odparł głos suchy.
— Jedziesz pan tedy za mną?
— Albo przed panem!
— Za?.. Przed?... A gdybyśmy byli, jak żołnierze, idący zawsze w jednym szeregu.
— Mimowoli wyprzedziłbym pana.
— Oho! Doskonale! Ścigajmy się jednak później na teatrze wojny, gdzie będziemy rywalami.
— Może nieprzyjaciółmi.
— Niech i tak będzie. Miłą mi jest pańska precyzja. Ale po cóż, do licha, mamy tutaj już wieść spory, skoro o wyprzedzeniu się na jednym statku nie może być mowy?! Wszakże pan jedziesz do Permu tą samą, co i ja drogą?
— Zapewnie!.. Najdogodniejszą — do wrót Uralu.
— Więc będziemy mieli czas, znalazłszy się za granicą, w Syberji, zawołać: „Każdy za siebie, a Bóg za...“
— Za mnie!
— Albo za mnie!.,. A teraz przez kilka dni neutralnych, kiedy wiadomości kapać nam nie mogą, będziemy przyjaciółmi, nim staniemy się rywalami.
— Nieprzyjaciółmi!
— Niech i tak będzie! Zresztą przyrzekam chować w tajemnicy przed panem to, co zobaczę...
— A ja to, co usłyszę...
— Ręka?
— Ręka!
Pięć palców sangwinika potrząsnęło dwoma palcami flegmatyka.
— A propos, telegrafowałem kuzynce tekst dekretu, ogłoszonego o 12–ej, dziś o godz. 10 minut 17.
— Ja do Daily Telegraph o 10 minut 13.
— Brawo, panie Blount!
— Brawo, panie Jolivet!
— Muszę odegrać się o te cztery minuty.
— To będzie trudne.
— Spróbuję!
Przyjaciele, czy wrogowie, obaj myśliwi na nowości, dzięki propozycji towarzyskiego Francuza i aprobacie zmilkłego Anglika, za chwilę pili przy tym samym stoliku w bufetowej sali autentyczne Cliquot. A Strogow, patrząc na nich, myslał: „Oto ciekawscy, których należy się wystrzegać“.
Liwonianka nie przyszła obiadować. Spała w kajucie. Nie chciał jej budzić. Zapadał łagodny w tym pasie i o tej porze zmierzch. Strogow, błąkając się po pokładzie, wszedł na schodki i wkroczył do oddziału trzeciej klasy. Mnóstwo nędzarzy chrapało, rozłożywszy się na podłodze, z węzełkami pod głową. Niektóre gromadki w połysku czerwonych latarni, zapalonych na skraju statku, gwarzyły półgłosem. Była tu grupa cyganów — tancerzy i akrobatów, wypędzonych nagle nielitościwym dekretem z jarmarku. Mówili swojem oryginalnem narzeczem.
Naraz Strogowa uderzyły dwa znajome głosy. Jakimś instynktem wiedziony ukrył się w cieniu wielkiego komina od kotła parowego. Nasłuchiwał.
— Powiadają, że kurjer wyjechał z Moskwy do Irkucka! — mówił głos kobiecy.
— Powiadają, Sangaro! Ale lubo dojedzie za późno, lubo nie dojedzie wcale! — odparł głos męski.
Nie ulegało wątpliwości. To była ta sama para cygańska, która rozmawiała przy nim wczoraj wieczorem.
Cofnął się. Udał się do swojej kajuty. Legł w ubraniu na łóżko, z rękoma pod głową. O śnie nie było mowy. Dumał:
— Kto wie o moim odjeździe i kto się tem interesuje?


ROZDZIAŁ VIII
W górę Kamy.

Nazajutrz rankiem 18 Lipca statek przybył do przystani, oddalonej o milę od Kazani. Na brzegu tłoczyła się ludność, ciekawa nowin, złożona przeważnie z Czeremissów, Mordwy, Czuwaszów i Tatarów. Ci ostatni bądź nosili przy krótkich kaftanach czapki z okrągłemi wyłogami, przypominające tradycyjny kapelusz Piotra Wielkiego, bądź długiemi kapotami i myckami przypominali żydów polskich.
Wielkorusów na wybrzeżu było niewielu, jakkolwiek Kazań jest miastem gubernialnem, posiadającem uniwersytet rosyjski i cerkiew archierejską. Ale na przystani znaleźli się w przeważnej liczbie Azjaci, których dotknął dekret wygnania, wydany przez miejscowego gubernatora wzorem zakomunikowanego telegraficznie z guberni sąsiedniej. Oczekiwali na statek. Wysiadającymi byli tu natomiast chłopi rosyjscy, wracający do swoich osiedli.
Obaj dziennikarze, korzystając z godziny przerwy podróżnej, wyszli na brzeg. Milczący Blount rysował w karnecie typy ludzkie. Żywy Jolivet zagabywał wszystkich, notując odpowiedzi w pamięci, Strogow nie wyszedł na brzeg, nie chcąc pozostawić Liwonianki na pokładzie bez opieki.
I znowu coś go uderzyło mocno. Grupa cyganów, którą obserwował wczoraj w pomroku, wysiadała tutaj. Zdał sobie sprawę z tego, że w dzień kryła się pod pokładem, a dopiero nocą wyległa na górę, gdy nie można było jej się przypatrzeć. Nie godziło się to ani ze zwyczajami Cyganów, ani z dusznością dnia w porze letniej. Uderzyło go i to także, że stary Cygan — widocznie wódz grupy i ten, który zaczepił go na placu w „Niżnym“ — idąc przodem wysiadających, nie występował z dumą zwykłą randze wodza i swobodzie cygańskiej. Nędzną czapę nasunął mocno na czoło, garbił się, a na ramiona naciągał grubą świtę, otulając się nią wbrew skwarowi poranka.
Jakaś młoda cyganka, schodząc ze statku, nuciła:

„Przepaskę złotą mam na kruczych włosach.
„Korale lśniące na brunatnej szyi...
„Idę za szczęściem“...

Ledwo miał czas pomyśleć o tem, że niejedna z pięknych tancerek — cyganek znalazła fortunę, stanąwszy na ślubnym kobiercu z jakimś magnatem rosyjskim. Albowiem tok jego myśli przerwała zamykająca pochód Sangara — kobieta lat 30, wysoka, wyprostowana dumnie, o bujnych włosach i wspaniałych oczach, mierząca go w przejściu niesamowicie przenikliwem spojrzeniem, jakby chciała sobie wryć w pamięć jego rysy. Był pewny, że to była ona, która już raz wzięła go za szpiega i niewątpliwie zauważyła wczoraj dobrze kociem spojrzeniem cygańskiem, widzącem nawet w mroku.
Miał chęć przez chwilę pójść ich śladem, wybadać zamiary tej grupy: dokąd, którędy się udają. Ale powstrzymał się.
— Gadając z tą bandą, ryzykuję zdradzić własne incognito. I po co... Jeżeli nawet podążają z Kazani na Iszym w moim kierunku, tarantas, zaprzężony w dobre koniki syberyjskie, zawsze wyprzedzi furę cygańską. Bądź więc spokojny, druhu Korpanowie!
Zaznaczmy, że Kazań zwany „wrotami Azji“ otwiera dwie drogi poza Ural. Ale obrana przez Strogowa droga na Perm, Ekaterynburg, Tiumeń, jest dogodniejsza znacznie w charakterze szlaku pocztowego od krótszej wprawdzie, lecz ciężkiej i pustynnej drogi na Iszym, Czelabugę, Złatoustje, oraz leżące już w Azji Czelabińsk i Kurganę. To właśnie skombinował Strogow, śledząc oczyma znikającą zdala grupę cyganów z Sangarą na tyłach.
Statek, zabrawszy zapas węgla, podniósł kotwicę Strogow zauważył, że z dwóch dziennikarzy tylko Blount był na pokładzie. Czy Francuz został umyślnie, czy też nie zdążył na czas?... Wtem ukazał się na brzegu — pędzący, zadyszany, gdy już statek odsunął się od przystani. Ale zręczny Jolivet wykonał skok, godny znakomitego clovna i... poprostu padł w objęcia angielskiego kolegi.
— Sądziłem, że pan obrałeś gorszą drogę! — rzekł z przekąsem Blount.
— Nigdy! przekładam pańskie towarzystwo! Ale od przystani do telegrafu jest wcale daleko...
— Żarty! czyliż funkcjonuje telegraf do Koływani?
— Nie! ale zapewniam pana, że działa między Kazaniem a Paryżem.
— Pan telegrafował?!
— Do kuzynki... Mogę teraz powiedzieć panu nawet treść depeszy. Jestem dość poczciwy, aby nie kryć się z tem, czego się dowiedziałem. „Tatarzy z Feofar–Chanem na czele minęli Semipałatyńsk i płyną w dół Irtyszu“.
Blount, zagryzłszy wargi, odszedł. Stał przy barjerze chmurny, skrzyżowawszy ręce na piersi. Jego dziennik był zdystansowany.
Na pokładzie pojawiła się Liwonianka.
— Spójrz, siostrzyczko! — rzekł Strogow. I zachwycony wskazał jej wspaniałą panoramę leśną, która w skrzących blaskach słońca rozwijała się przed nimi w chwili, kiedy statek wstępować jął w górę świetlistych fal Kamy. Ale oczy Nadzi nie rozpromieniły się. Z troską wbijały się w horyzont, jakoby sięgając do odległego celu.
— Jak daleko jesteśmy od Moskwy?
— 900 wiorst! — odparł.
— 900 na 7000! — westchnęła.
Skłonił ją, aby zjadła śniadanie. Ale ponieważ odmówiła przekąsek, kawioru, śledzi i zaostrzających na północy apetyt wódek — poświęcając się, spożył z nią razem tylko „kulebiakę“, zapijając ją herbatą.
Szybko nasyciwszy się, bez żadnych wstępów, przyciszonym głosem, aby on tylko sam słyszał, oświadczyła Nadja towarzyszowi:
— „Bracie! jestem córką wysianego na osiedlenie. Nazywam się Nadjeżda Fedor. Moja matka zmarła w Rydze przed miesiącem. Ja udaję się do Irkucka, aby podzielić wygnanie ojcowskie“.
— Będę rad doprowadzić Nadję Fedor zdrową do jej ojca.
— Dziękuję! Gdyby nie ty, umarłabym samotna w Nowogrodzie.
— Jakże ważyłaś się udać na Syberję w czasie tak burzliwym?
— To był mój obowiązek. Zresztą dowiedziałam się o wybuchu zamieszek już po wyjeździe z Rygi, dopiero w Moskwie.
— Jednak... nie zawróciłaś!
Opowiedziała mu z niezmierną prostotą, nie podkreślając uczuć, podając krótko niemal same fakty, ale tem nie mniej wzruszając słuchającego — smutną historją swego życia.
Pewnego dnia szczęście jej rodziny zostało zburzone. Ustaloną została łączność jej ojca — szanownego i wziętego lekarza — z jakiemś stowarzyszeniem tajnem, w gruncie rzeczy nie dążącem do przewrotu, ale zakazanem przez podejrzliwość miejscowych władz. Wasyli Fedor, aresztowany nagle przez żandarmów, nie mając czasu objąć żony, już wówczas chorej, i córki — dwu opłakujących rozstanie z nim istot — został zesłany administracyjnie na Syberję. Od dwóch lat mieszkał tam, uprawiając zawód lekarski. Żona nie mogła udać się za nim. Choroba, wzmożona przez cios rozłąki z mężem, potęgowała się z dnia na dzień. W dwadzieścia miesięcy potem matka zeszła do grobu, Nadja, pozostawszy sama, ledwie mając z czego żyć, z wielkim wysiłkiem zebrała jakie takie środki oraz i od łaskawego na nią nowego gubernatora wyjednała sobie zezwolenie na wyjazd do wzywającego ją ojca. Uczyniła co mogła. Reszta jest w ręku Boga...
...Orzeźwiający powiew nocy szedł od lasu. Statek robryzgiwał kołem sterowem szumiące wody i rzucał miljony iskier na brzegi, na których kupiły się świecąc w mroku ślepiami, stada wyjących wilków!


ROZDZIAŁ IX.
W tarantasie dniem i nocą.

Perm, stolica guberni, obfitującej w marmury, sól, platynę, srebro i złoto, w pokłady węgla, eksploatowane na wielką skalę — ostatni port na rzece Kamie — miasto, otwierające widok na pasma gór Uralskich, jest brudne, błotniste, pozbawione komfortu i tym, którzy przybywają ze środka Azji, nie daje zbyt pochlebnego pojęcia o Europie, jako pierwsze na jej granicy wielkie osiedle miejskie.
Michał Strogow, przybywszy tutaj dn. 18 lipca, znalazł się w dużym kłopocie, szukając środków dalszej lokomocji. Poczta ze względu na okoliczności burzliwego czasu była w stanie dezorganizacji. Tajny goniec carski, nie mogący liczyć na inne przywileje prócz rubli, dawanych woźnicom „na wódkę“, jadący w charakterze osoby prywatnej, wolał zakupić sobie pojazd. Ale wysłani dekretami ludzie zamożniejsi azjatyckiego pochodzenia już zdążyli wyjechać zabrawszy najlepsze pojazdy, i Strogowowi wypadło poszukiwać śród odpadków.
Ofiarowywano mu fury, nie dające mu elementarnych wygód, i przychodzące do celu nieraz na dwóch przednich kołach, gdyż pozostałe dwa grzęzną w błocie — rezultat jeszcze pomyślny.
Na szczęście, odkrył jakiś pozostały tarantas — ostatnie słowo sztuki kołodziejskiej w Permie: wprawdzie bez resorów, jak i „telega“, ale z osiami utrzymującemi jako tako równowagę z nakryciem skórzanem, dającem jakąś osłonę przeciw kaprysom atmosfery, całość z materjału niewątpliwie kruchego, ale na wypadek połamań pozwalającego się łatwo zastąpić na drogach przez okolice leśne. Udawał jednak, że się mocno targuje, aby nie zdradzić się z koniecznością pośpiechu, któremu traf możliwie pomyślnie się przysłużył.
— Wolałbym dać ci powóz wygodniejszy — rzekł do Nadi, towarzyszącej mu w poszukiwaniach.
— Gotowa byłam iść pieszo, aby połączyć się z ojcem!
— Nie wątpię o twej odwadze. Ale trudy fizyczne dla kobiety...
— Zniosę wszystkie: jeżeli wydrze się kiedyś skarga z moich ust, porzuć mnie, bracie, na drodze i jedź sam!
W pół godziny potem, po okazaniu „podorożnej“, trzy małe, ale ogniste, koniki syberyjskie, okryte długą siercią, podobne do niedźwiadków — stały w zaprzęgu. Nad środkowym wyginała się tradycyjna „duga“ drewniana, obciążona dzwoneczkami, weselącemi podróż i znaczącemi rozpęd dla uszu koni i pasażerów.
Woźnica („jamszczyk“) — najmowany od stacji do stacji — tylko cudem utrzymywał równowagę na przedzie, kontentując się jakimś fikcyjnym kozłem. W tarantasie na bagaż nie było miejsca — ale podróżni go też nie mieli; wzięli ledwo pewne zapasy jadła na wypadek opóźnienia do następnej gospody pocztowej.
Pierwszy jamszczyk, niski Sybirak, włochaty, jak konie, dumny z herbów poczty cesarskiej na guzikach sukmany, uderzony był jednak brakiem zupełnym bagażu. Niepodobna zabrać wiele, ale nie mieć go wcale?! Skrzywił się. Mruknął.
— Kruki! sześć kopiejek za wiorstę...
Ale Strogow rozumiał żargon jamszczyków.
— Nie!... Orły! I dziewięć kopiejek za wiorstę, prócz napiwka.
To znaczyło, że jamszczyk się omylił. Ci, których oceniał, jak biedotę, godną ledwie biegu kruków, pretendowali do lotu ptaków królewskich a za pośpiech płacili dobrze. Trzasnął wesoło z bicza. I jął wnet zachęcać konie do szybkiej jazdy na ten jedyny w świecie sposób, który znany jest tylko rosyjskim woźnicom. Jest to rozmowa ze zwierzętami, niby z istotami rozsądnemi i sumiennemi, czulszemi na wyrazy, niż na lekkie i rzadkie zresztą smagnięcia bicza.
Nieustannie padały pochlebne interpelacje: „Wio, moje gołąbki! Lećcie, szlachetne jaskółki! Ostrzej, kumie, z prawej strony! Pędź, ojczulku z lewej!“ Ale jak tylko konie po bokach zaprzestawały towarzyszyć galopem średniemu, większemu, idącemu stale sporym truchtem, gardłowy głos rzucał wymysły, których walor zwierzęta znały dobrze: „Pchaj, ścierwo djabelskie! Nu–że, ślimaku. Zakatrupię was żywcem i będziecie przeklęte na tamtym świecie!“... I tarantas biegł, pochłaniając do czternastu wiorst na godzinę.
Strogow nazwyczajony był do tego rodzaju jazdy: wehikuł rosyjski nie dba o kamienie, sęki, rowy, przewrócone drzewa — wiedział o tem. Ale i jego towarzyszka, narażona na obrazy od ciągłych wstrząśnień, nie skarżyła się. Milcząca z początku w tym zapierającym dech wyścigu z wiatrem, potem zdołała już nawiązać rozmowę z towarzyszem podróży.
— Od Permu do Ekaterynburga liczą 300 wiorst — czy tak?
— Tak! A tam będziemy już u samego podnóża gór Uralskich.
— A przejazd przez góry trwa długo?
— 48 godzin, gdyż jechać musimy dzień i noc... Nie wolno mi spóźnić się, Nadziu!
— Nie opóźnij twej podróży. Będziemy jechali dzień i noc.
— Jeżeli najazd tatarski nie zagrodzi nam drogi, przybędziemy do Irkucka za 20 dni.
— Robiłeś już tę podróż?
— Nieraz, ale w zimie.
— To byłoby prędzej i bezpieczniej.
— Ale nie zniosłabyś mrozów i śnieżycy.
— Zima jest przyjaciółką Rosjanina!
— Ale jednak ile temperamentu wymaga ta przyjaźń! Przechodziłem 40–stopniowe mrozy w tych stepach! Pod pokryciem skór jelenich serce mi lodowaciało — w potrójnych pończochach z wełny stopy tężały! Skorupa z lodu pokrywała konie — ich dech przed nozdrzami krzepł. Wódka we flaszy zmieniała się w kamień — nóż nie pokrajałby jej. Ale sanie mknęły, jak huragan po szybach zamarzłych jezior, lubo po gładkim obrusie śnieżnej pustyni... Lecz ceną jakich cierpień, Nadziu — o tem coś wiedzą ci, zasypani, którzy już nigdy nie powrócą...
— Wszelako tyś wrócił, bracie!
— Trzykrotnie... Bom Sybirak, wdrożony przez ojca od dziecka do polowań...
— I podtrzymywała mnie miłość dla matki, gdym jechał do niej do Omska...
— A mnie podtrzyma miłość dla ojca, któremu wiozę do Irkucka ostatnie słowa matki...
— Jesteś dzielne dziecko i Bóg ci dopomoże!
Tego dnia zmieniający się na każdej stacji „jamszczycy“ wieźli ich chyżo, zachęcani sutemi napiwkami, a może przejęci szacunkiem dla tej pary, która miała papiery w porządku i ważyła się jechać w głąb Syberji o tak niepewnym czasie. Zresztą podróżni nie byli na tej drodze sami jedni. Goniec carski dowiedział się, że jakiś wóz ich poprzedza.
Zatrzymywano się tylko dla posilenia się w pocztowych zajazdach urządzonych z komfortem. Zresztą, gdzie takich brakło, wystarczało zapukać do któregokolwiek z włościańskich domków po drodze, które kupiły się tu i ówdzie przy cerkiewce swemi białemi ścianami i zielonemi dachami. Wnet na progu stawał z uśmiechem chłop i przyjmował gościa chlebem i solą, a gosposia w domu oczekiwała z samowarem. Gdyż lud tutejszy mówi: „Gość w dom — Bóg w dom“.
Przed wieczorem, tknięty instynktem, Strogow zapytał naczelnika stacji pocztowej:
— Jak dawno przejechała przed nami owa „telega“?
— Przed dwiema godzinami.
— Ilu pasażerów?
— Dwóch.
— Czy prędko jadą?
— „Jak orły“.
— Musimy jechać niezwłocznie! — zerwał się Strogow.
— Jechali całą noc. Nadja spała kilka godzin, choć atmosfera stawała się ciężką i duszną. Michał czuwał. Niepokoiły go pewne oznaki, świadczące o nasyceniu powietrza elektrycznością i zapowiadające nadciągnięcie burzy od gór. Niedowierzał przytem jamszczykom, łatwo przy braku pobudki zasypiającym na swojem siedzeniu, przyczem konie wloką się krokiem. Tym sposobem nie stracono chwili czasu, ani na spoczynek, ani na drogę.
Noc minęła szczęśliwie. 20 lipca rankiem zarysowały się przed nimi łańcuchy gór granicznych między Rosją Europejską i Syberją. Łudząco bliskie, ale trzeba było jeszcze jechać do nich dzień cały. Pokryte obłokami niebo nadawało powietrzu miłą świeżość. Wszelako zapowiedź bliskiej burzy, doradziła nie angażować się wjazdem nocą między góry. Słychać już było echa dalekich gromów. I Strogow byłby się zatrzymał, gdyby nie pewna okoliczność.
— Czy wóz poprzedza nas ciągle? — spytał woźnicę.
— Tak.
— Jest daleko przed nami?
— Około godzinę drogi.
— Naprzód! Potrójny napiwek, jeżeli jutro rano staniemy w Ekaterynburgu! Wyprzedź „telegę“!...


ROZDZIAŁ X.
Burza w górach.

Góry Uralu rozciągają się od Morza Lodowatego do Kaspijskiego, na granicy Azji i Europy, łańcuchem długości 3200 kilometrów. (Słowo „Ural“ oznacza po tatarsku: łańcuch.)
Wjeżdżając wpośród nie nocą, gdy napięcie elektryczności i zbliżające się gromy wróżyły niechybnie burzę, Michał Strogow przedsięwziął pewne środki zabezpieczające. Podwojono lejce, połączono belką poprzeczną obie osi, wysłano słomą oparcie, aby złagodzić wstrząśnienia, przywiązano z boków dach skórzany dla ochrony od deszczu i wichru. Nadja sznurami na krzyż umocowała na głowie kapturek, aby wiatr go nie zerwał. Zapalono po obu stronach tarantasu czerwone latarenki, oświetlające wprawdzie słabo drogę, ale chroniące od niespodziewanych zetknięć z ewentualnym pojazdem od strony przeciwnej.
— Gotowi jesteśmy — rzekł do niej.
— Jedźmy! — odparła spokojnie.
Słońce zachodziło złowróżbnie. Olbrzymie, gęste obłoki nawisły nad ziemią w kształcie fantastycznych łuków, które od czasu do czasu łyskały światłem fosforycznem. Nie było wprawdzie poprzecznego wichru i nie poruszyły się one od jednego horyzontu do drugiego. Ale Strogow widział dobrze, że zniżają się już od zenitu ku ziemi — i tam w sferach górnych musiał wiać huragan, który pędził je i przypierał. Gdyby nie zaczął prószyć deszcz, na drodze stanąłby mur ciemnej mgły, w której tarantas nie mógłby się poruszyć bez ryzyka upadku w przepaść. Jakkolwiek góry Uralu nie posiadają wysokości Alp lub Himalajów — szczyt najwyższy sięga ledwo 5000 stóp — i niema tu śniegów wiecznych, zdarzają się okrutne zamiecie śnieżne, a walka żywiołów, wprawiających w ruch lawiny kamieni i wydzierających z korzeniami olbrzymie drzewa, stanowi nielada niebezpieczeństwo. Na tym szlaku śródgórskim niemasz schronienia: pustka była zupełna. Nigdzie domku; urządzenia fabryczne przy kopalniach kędyś zdaleka.
Cisza, słychać tylko trzaskanie z bicza, chryp zadyszanych w biegu koni, klekot podków żelaznych, krzeszących iskry z kamieni przy zetknięciu.
Nadja, skrzyżowawszy ręce na piersiach, zachowywała zupełny spokój, wtulona w głąb powozu. Strogow wychylił się z powozu, badając niebo, które przecinać jęły błyskawice, i nasłuchując szerzących się ech gromu.
— Jak prędko dosięgniemy wierzchołka tego wzgórza? — zapytał jamszczyka, który przykrzykiwał gniewnie na konie, wahające się i ociężałe, nie zachęcone już do biegu brzękiem dzwoneczków.
— Nad ranem... jeżeli dosięgniemy! — burknął ów, wstrząsając głową.
— Przyjacielu, nie pierwszy raz spotykasz burzę śród gór?
— Nie pierwszy. Dałby Bóg, żeby dziś nie ostatni.
— Boisz się?
— Nie! ale niesłusznem było teraz jechać.
— Niesłuszniejszem dla mnie — zostać.
— Wio, moje gołąbki! — zawołał stangret, jak człowiek, którego rzeczą jest nie dyskutować, lecz słuchać.
Błysnęło przeraźliwie. Na moment las sosnowy stanął w blasku jaskrawym. Tuż zaraz huknął grom — dłużąc się w ryku stu ech. To piorun uderzył zbliska.. Zerwał się nagły wicher — leciał ze świstem szatańskim. Kilka olbrzymich drzew nie wytrzymało pierwszego nacisku orkanu i zwaliło się z trzaskiem. O dwieście kroków przed nimi stoczyła się lawina pni, sęków, gałęzi, w przydrożną przepaść. Konie wystraszone zatrzymały się na moment.
— Naprzód, moje śliczne gołąbki! — zachęcał je jamszczyk.
Strogow ścisnął rękę Nadi.
— Spisz, siostro?
— Nie, bracie.
— Bądź gotowa na wszystko. Oto burza.
— Jestem gotowa.
Pioruny padały za piorunami. Biły gromy. Dął wicher. Oślepione, ogłuszone, smagane deszczem konie stanęły dęba. Jeszcze chwila. Poniosą — rzucą się w bok, strącą pojazd w przepaść, zerwą uprzęż. Zabiegliwy woźnica zrozumiał niebezpieczeństwo — zeskoczył z siedzenia — rzucił się przed konie. Nie poradziłby sobie z oszalałemi zwierzętami. Ale z pomocą przyszedł mu Strogow. Obaj potężnemi mięśniami, nie bez trudu przecie, zatrzymali zestrachaną trójkę.
Lecz wściekłość huraganu zdwoiła się.
— Nie możemy tu zostać. Trzeba wznieść się wyżej! — rzekł Strogow.
— Ej, i tak tu nie zostaniemy. Sam wicher przerzuci nas za tę górę! — odparł jamszczyk, nie ruszając się.
— Weź mi zaraz, hultaju, tego z prawej strony. Ja odpowiadam za lewego konia! — krzyknął Strogow.
W tej chwili pojazd z końmi odtoczony został przez nowy poryw wichru o kilka staj wstecz i szczęściem zatrzymał się o oporę z grubego pnia dębowego.
— Nie bój się, Nadziu! — zawołał Strogow.
— Nie boję się! — odpowiedziała z wnętrza powozu.
Jednak można było lękać się stoczenia w tem miejscu dalej w przepaść przy nowym nacisku orkanu.
— Trzeba zjechać! — rzekł jamszczyk.
— Nie, wjechać! — zaprzeczał Strogow.
— Konie odmawiają!
— Rób to, co ja.
— Ależ...
— Czy będziesz posłuszny? — wrzasnął Strogow.
— Ba, tobie?!
— To Ojciec ci każe przezemnie!
Ten głos potężny, powołujący się na Cara, uczynił woźnicę w mig pokornym.
Obaj mężczyźni z niesłychanym wysiłkiem — naprzeciw wichurze — potykając się co krok, prowadzili konie w górę jakie pół wiorsty, nieraz odrzucani wstecz i ponownie zdobywając drogę przebytą. Trzeba było wyjść poza szlak lawiny kamieni.
Naraz Strogow spostrzegł toczący się z góry olbrzymi odłam skały. Jeszcze chwila, a zdruzgocze tarantas z podróżną. Przytomny i heroiczny znajduje sposób ocalenia i siły nadludzkie: plecami odpycha w górę tarantas. Blok kamienny przemyka się — drasnął ledwie mogącego dyszeć — stoczył się w przepaść.
— Bracie! — krzyknęła Nadja, która w świetle błyskawicy widziała wszystko...
— Nie bój się! Bóg był z nami...
— Zemną, bo dał mi Ciebie!...
Strogow trafnie nalegał na posunięciu się pod górę z niebezpiecznej śród wichury pochyłości. Pod olbrzymim występem skały znaleziono szerokie zagłębienie, w którem jako tako umieścił się tarantas z końmi i woźnicą. Była tu jeszcze pieczara, gdzie Strogow i Nadja mogli się schronić. Wicher szedł bokiem; nie zabryzgiwały ich już strugi deszczu, spadającego z nieba potopem.
— Nawałnica jest tak wściekła, że z pewnością nie będzie długa. Ale przed wschodem słońca nie wyruszymy stąd.
— Nie chciałabym, abyś opóźnił swój wyjazd ze względu na moje bezpieczeństwo...
— Nie, dziecko! Ale jechać teraz byłoby to ryzykować więcej, niż twoje i moje życie. Byłoby to oddać na los szczęścia wielkie zadanie, które mam spełnić.
— A! obowiązek — rozumiem...
Tej samej chwili piorun uderzył w samotną sosnę na pobliskiem urwisku. Stanęła w ogniu — jak gromnica. Jamszczyk doznawszy wstrząsu, padł na ziemię. Michał Strogow poczuł, że ręka Nadi mocno ścisnęła jego dłoń. Śród huku gromów szepnęła mu tuż przy uchu:
— Bracie! słyszysz? — ktoś krzyczy... wzywa pomocy.


ROZDZIAŁ XI.
Podróżni w kłopocie.

Krzyk się powtórzył.
— Jeśli ktoś żąda pomocy, należy udać się do niego. Wszakże gdybyśmy byli w podobnem położeniu, ów ktoś winienby to zrobić dla nas! — zadecydował z prostotą Strogow.
— Ależ pan nie zechcesz narażać koni! — sprzeciwił się jamszczyk.
— Nie! pójdę pieszo...
— Ja z tobą! — rzekła Nadia.
— Proszę cię, Nadziu, zostań tu. Na wypadek pułapki, sam łatwiej dam sobie radę. Pójdę sam... Powrócę.
Za chwilę znikł im z oczu, pogrążywszy się w mroku. Szedł pod potokami deszczu, walcząc potężną piersią z wichurą. Zdążał w kierunku krzyku. Prócz litości popychała go ciekawość; nie wątpił, że wołanie dochodzi od ludzi, którzy wyprzedzali go stale swoją „telegą“.
— Twój brat jest szalony! — mruknął jamszczyk.
— Nie! tylko szlachetny — odparła.
Strogow szedł jakiś kwadrans. Jeszcze nie mógł dojrzeć w mroku, ale już wyraźnie chwytał uchem jakieś nawoływania. Rozróżnił dwa głosy.
— Butor! łajdaku! czy ty powrócisz?
— Szelmo! pocztyljonie! czyś ogłuchł?
— Jak–em Francuz! każę cię ochłostać na najbliższej stacji!
— Tak postępować z obywatelem Brytańskim. Zaskarżę cię w Poselstwie — i będziesz wisiał!
Strogow był zdumiony. Śród wybuchów gniewu i rozpaczy nagle rozległ się śmiech.
— Ostatecznie to jest zabawne, daję słowo honoru. Jeżeli wyjdziemy stąd cało, muszę to opowiedzieć mojej kuzynce.
— Pan odważa się śmiać z okrutnego położenia korespondenta angielskiego dziennika?
— Z naszego!... Radzę panu zrobić to samo...
— Nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć w Anglji!
— Ani we Francji!
Strogow zbliżył się.
— A! dzieńdobry panu! — zawołał Francuz. Zdaje mi się, że widzieliśmy się na statku Kaukaz. Zachwycony jestem, widząc pana w takich okolicznościach. Nazywam się Jolivet. Pozwól pan że będąc jego znajomym, przedstawię mu mego... nieprzyjaciela, pana Blount.
— Mikołaj Korpanow, kupiec z Irkucka! — przedstawił się Strogow w świetle błyskawicy. Co się panom stało?
— Spójrz pan, co nam pozostało z naszego środka lokomocji! — odezwał się z goryczą Blount, pokazując coś czerniejącego na drodze. Nędzna połówka wozu!
— Wyobraź pan sobie — wyjaśnił Jolivet: Ten szelma pocztyljon odjechał z końmi i przednią połową wozu. Sądzisz pan że rychło wróci?
Strogow mimowoli się roześmiał.
— Z pewnością nie! Jestem pewny nawet, że nie zauważył, iż fura pękła. Pędził, jak szalony, nie obejrzawszy się. Spostrzeże się dopiero jutro w Ekaterynburgu.
— Jakże pojedziemy dalej?! — rozpaczał Blount.
— Nic prostszego — żartował Francuz — zaprzężesz się, a ja będę gwizdał i wołał: „gołąbku!“ Pobiegniesz pan galopem.
— Panie Jolivet, pańskie żarty przechodzą granice.
— Uspokój się pan. Jak się zmęczę, pozwolę ci wołać; „Djabelskie nasienie“ i sam będę galopował.
— Nie kłóćcie się, panowie. Mam radę. Pożyczę wam do zaprzęgu jednego z mojej trójki koni. I jeżeli nie zdarzy się żaden przypadek, przybędziemy razem do Ekaterynburga. A tam uzupełnicie waszą tylną połowę wozu.
— Oto propozycja szlachetnego serca! — zawołał Jolivet.
— Umieściłbym panów w moim tarantasie, ale są w nim tylko dwa miejsca: dla mnie i dla siostry.
— Wybawiasz nas pan z najprzykrzejszej pozycji — rzekł Blount.
— Z najweselszej zarazem! — poprawił Jolivet.
— Z najprostszej w świecie w tym kraju! — rozstrzygnął Strogow. Gdyby podróżni nie pomagali sobie wzajem, należołoby zatarasować drogi.
— Mamy nadzieję, że zrewanżujemy się jeszcze kiedyś panu — zauważył Francuz.
— Tymczasem raczcie panowie, zejść ze mną i pomódz mi wciągnąć mój tarantas pod górę, bo koła zagrzęzły w błocie przy tej plusze, a konie moje są wyczerpane i zastraszone. Trzeba im nieco ulżyć.
Wszyscy trzej jęli schodzić po spadzistej drodze.
— Dokąd pan się udajesz? — zapytał Jolivet.
— Na razie... do Omska: — odparł Strogow, nie chcąc nazbyt wywnętrzać się przed ciekawymi nieznajomymi. A panowie?
— My bliżej... Gdzie kule nie dolatują za bardzo, a można nałapać ciekawych wiadomości... Do Iszymu będzie nam miło odbywać podróż z panem razem... Ale pan jest ryzykant!
— Czemu, panie Jolivet? Ja jestem sobie spokojny kupiec — i też nie mam ochoty leźć między kule i lance.
— No, to radzę panu śpieszyć do Omska! — mruknął Blount. Bo wkrótce można będzie nie dojechać.
— Oho! a gdzież to teraz są najeźdźcy tatarscy? — spytał Strogow, pokrywając ciekawość obojętnym tonem.
— Feofar–chan zajął całą gubernię Semipałatyńską i płynie w dół Irtyszu — rozgadał się Jolivet. Mówią, że na spotkanie z nim zdąży w przebraniu Iwan Ogarew.
— Skądże wie się takie rzeczy? — spytał Strogow.
— Ba! to jest w powietrzu — zdąża od Kazani do Ekaterynburga.
— Ach, to pan i o tem wie?! skrzywił się Blount.
— Oczywiście! — uśmiechnął się Jolivet.
— To może pan wiesz i to, że się przebrał za cygana?
— Za cygana?! — mimowoli krzyknął Strogow.
— Doniosłem już o tem kuzynce — rzekł Francuz.
— Nie straciłeś pan czasu napróżno! — zauważył Anglik.
— Właśnie dlatego spóźniłem się na statek.
Strogow ogarnął wspomnieniem obraz starego Cygana, opuszczającego „Kaukaz.“ Był wstrząśnięty do głębi jakimś domysłem — jakąś okrutną zagadką. Wtem krzyknął: — „Naprzód panowie“! — i jął biedz w dół.
— Jak na kupca, lękającego się kul, biega on zbyt chyżo w miejscowości, gdzie strzelają — zauważył Jolivet.

Jolivet i Blount przybyli oryginalnie.
Tegoż zdania był i Blount, który zatrzymał się zdziwiony na huk wystrzału. Potem dał się słyszeć ryk — jakaś ciemna masa przemknęła przed nimi.

— Niedźwiedź! Nadja! — zawołał rozpaczliwie Strogow. Już trzymał w ręku kordelas, wyciągnięty z za pasa — zmierzał na szczyt urwiska, pod którem znalazła schronienie Liwonianka. Zjawiał się w porę...
Olbrzymi niedźwiedź, wypłoszony burzą z nory, błąkał się w pobliżu. Zwietrzył konie. Skoczył ku nim na dach tarantasa. Przerażona trójka koni w mig zerwała uprząż. Jamszczyk stracił głowę — z wrzaskiem pobiegł za końmi — utracić je w tej miejscowości było to zginąć. Rozumiała to Nadja — przytomna skorzystała, z rewolweru, który jej zostawił na wszelki wypadek Strogow — zmierzyła za niedźwiedziem, który dopadał jednego z koni. Rozwścieczone, ranne w łeb zwierzę, zwróciło się ku dziewczynie, szukając zakrwawionemi ślepiami swej krzywdzicielki. Szło ku niej, na dwóch łapach, wyprostowane, groźne, wyciągając pazury łap przednich, aby zedrzeć ofierze zwyczajem swoim skórę z głowy. Nadja strzeliła — tym razem chybiła — śmierć była blisko...
Ale ze skały olbrzymim susem skoczył Strogow między nią i niedźwiedzia. Jeden moment — a straszliwy cios noża, pociągniętego po brzuchu zwierzęcia od dołu ku górze, rozpruł je, nie psując drogocennej skóry — według zasad myśliwych Syberji.
— Nie jesteś ranna, Nadziu?! — spytał Strogow.
— Nie, bracie.
Dwaj dziennikarze zbliżyli się do trupa niedźwiedzia.
— Ślicznie pokrajane! — wywodził Blount.
— Do licha! jak na kupca, władasz pan zbyt pięknie nożem — krzyczał zachwycony Jolivet.
— W Syberji, panowie, trzeba potrafić wszystko, potrochu — rzekł skromnie Strogow.
— A i siostrę masz pan nie od parady! — cmoknął francuz. Gdybym był niedźwiedziem...
Ale już Strogow nie słuchał. Biegł przytrzymać spłoszonego konia, który przemknął śród drzew. Dwa inne sprowadził jamszczyk.
Świtało. Burza przeszła. Jamszczyk skrzywił się, że miast jednego, ma zająć się zaprzęgiem do dwóch wehikułów — z których drugi był przytem tylko dwukolnem siedzeniem, służącem jakimś przybłędom. Ale obietnica książęcego napiwku poprawiła mu żywo humor.
O szóstej nad ranem oba wehikuły wjeżdżały na dwór poczty Ekaterynburga.
Pierwszym napotkanym u wrót był zgubiony nocą jamszczyk dziennikarzy. Wyciągnął on zaraz rękę po napiwek. Gdyby się nie usunął, Anglik poczęstowałby go rodzimym boksem. Ale Jolivet pobiegł za nim ze śmiechem i wręczył mu sute napiwne. Powróciwszy, rzekł do zdziwionego kolegi:
— On ma słuszność. Przybył do umówionego celu. To nie jego wina, że nie zdążyliśmy za nim.
— Ja wytoczę proces temu szelmie! — zawył Anglik.
— Procesy w Rosji! Trwają one za długo. Czy słyszałeś, kolego, o procesie tej mamki, która domagała się, aby jej przyznano zgodnie z umową prawo wykarmienia dziecka pewnego magnata...
— Przegrała?
— Nie! wygrała — wtedy, kiedy dziecko było już generałem huzarów!
Wszyscy roześmieli się. A Jolivet odszedłszy na stronę, zapisał sobie notatkę dla encyklopedji.
„Tieliega“ — wehikuł rosyjski, wyjeżdżający na czterech kołach, a przybywający na dwóch.


ROZDZIAŁ XII.
PROWOKACJA.

Ekaterynburg, miasto powstałe w r. 1723, słynne z założenia tu pierwszej mennicy rosyjskiej, wybijającej srebrne i złote monety, znaczny centr przemysłu metalurgicznego, kipi życiem. Zwłaszcza wrzało tu życie w chwili przybycia naszych czworga pasażerów. Albowiem przerażona wieściami o najeździe tatarskim ludność z bliższych i dalszych okolic zbiegła się tutaj, szukając schronienia. Tedy dwóm dziennikarzom udało się nabyć pojazd taki sam, jaki był własnością Strogowa, — i dwa tarantasy, ciągnione przez dwie trójki żwawych koników, wynajętych na poczcie, wioząc naszą czwórkę znajomych, znalazły się w drodze na Tulugujsk i Tiumeń do Iszimu. Tu dziennikarze mieli się zatrzymać.
Nadja niemal nie zwracała uwagi na roztaczający się krajobraz. Nie przeto, że był monotonny. Ale rada, że znalazła się na Syberji, wybiegała już myślą ku ojcu, zamieszkałemu w Irkucku. A może serce jej, przejęte wdzięcznością dla Strogowa, zajęte było marzeniami o tuż przy niej siedzącym towarzyszu podróży — tak bohaterskim, tak poświęcającym się dla niej, o jej wybawcy w walce z żywiołami i z drapieżnym zwierzem. Oto „prawdziwy brat!“
Strogow był małomówny. Rad byłby także pomarzyć. Nadja czarowała go swoją odwagą i hartem. Szczęśliwy był, iż znalazł sobie „taką doskonałą siostrę.“ Ale nie oddawał się pięknym snom. Było o czem pomyśleć. Zastanawiał się nad tem, czego dowiedział się o przebranym za cygana — Ogarewie. Ważył szanse wykonania swej misji w nowych, wikłających się okolicznościach.
Nie zatrzymywano się na nocleg. Spano w tarantasie śród drogi. Blount drzemał nawet w dzień i jakoby przez sen odpowiadał monosylabami na potok frazesów swego towarzysza podróży, Alcyda Jolivet. Czasem podczas zmiany koni i jamszczyków — nasza czwórka schodziła się przy stole w zajeździe pocztowym, aby posilić się przed dalszą drogą. Francuz starał się nadskakiwać Liwoniance, nie przekraczając granic, gdyż postrzegł łacno, że jakkolwiek uprzejma, myślami błądziła gdzieś daleko. Blount nie miał zwyczaju darzyć uwagą okazów kobiecego rodzaju. Gdy Jolivet zadał mu pytanie:
— Jak panu się podoba młoda Liwonianka?
— Która? — zdziwił się Blount.
— No, siostra Korpanowa!
— A to jest siostra?
— Może babka. Ile pan dajesz jej lat?
— Nie wiem. Nie byłem przy jej urodzeniu.
Drogą, na której spotykało się czasem poważne i surowe postaci tubylców, gnających swoje stada owiec i wielbłądów, w panicznej ucieczce przed Tatarami, a czasem nie widziało żywej duszy — ciągnęła się bezmierna pustynia — czworo podróżnych przybyło do Tulugujska, potem do Tiumeni, Jaluturowska, Nowo–Zaimska. Podczas krótkich przystanków dwaj korespondenci łowili chciwie wiadomości o przebiegu najazdu. Mówiono o wymarszu kozaków przeciw Tatarom, ale dodawano: „są jeszcze daleko...“
I znowu dwa tarantasy biegły przez olbrzymi step Syberyjski, nakryty kloszem nieba... Droga odznaczała się tu tylko szeregami słupów telegraficznych, których druty już jakieś ręce porwały, i białawą wstęgą kurzu, którą konie podnosiły przed sobą i koła pozostawiały za sobą.
24 lipca zbliżano się do Iszymu.
Nagle Strogow zauważył, że sunie przed nimi pędem zakurzona kareta pocztowa. Znalazła się na jego szlaku — na torze, wiodącym do Irkucka — niespodziewanie wjechawszy nań z jakiejś zagubionej ścieżki stepowej, znanej tylko tubylcom. Jedyną myślą Strogowa było prześcignąć karetkę. Rozumiał doskonale, że w Iszymie trudno będzie o świeże konie, i przy przeprzęgu może natrafić na niebezpieczną dla pośpiechu swej misji konkurencję.
Obu jamszczykom rzucono obietnice sutych napiwków i dwa tarantasy pomknęły, jak strzała. Kiedy Strogow mijał karetkę, jakiś głos mocny, widocznie nawykły do rozkazywania, krzyknął z jej wnętrza — twarzy widać nie było:
„Zatrzymać się!“
Lecz nie zatrzymano się. Zmęczone konie przy karetce, które widać zrobiły długą podróż przez step bez wytchnienia — napróżno zdwoiły galop. Strogow, Nadja i dwaj korespondenci przybyli do Iszymu pierwsi. Karetka pozostała w tyle w obłokach kurzawy.
Okazało się, jak przewidział Strogow, że naczelnik poczty rozporządzał tylko trójką wypoczętych koni, mogących zaraz puścić się w podróż. Wynajął je. W dziesięć minut potem stały w zaprzęgu. Strogow jął żegnać się z korespondentami, którzy w Iszymie zamierzali zatrzymać się na czas dłuższy.
— A pan nie wytchniesz nawet godziny? — zdziwił się Jolivet.
— Nie! nie chciałbym się spotkać z pasażerem z karetki.
— Czyżbyś się pan go bał? — zdziwił się Blount.
— Nie... ale boję się niespodzianek.
— A więc żegnaj pan i pozwól sobie życzyć szczęśliwej podróży.
— I daj nam Boże, spotkać się jeszcze w szczęśliwszych okolicznościach, niż za pierwszym razem! — dodał francuz.
W tej chwili drzwi domku pocztowego otworzyły się. Na progu zjawił się jegomość barczysty, wysoki postawy wojskowej, z ogromnemi wąsiskami i rudemi faworytami, lat około czterdziestu:

— „Konie są moje!..“

— Konie! krzyknął do pocztmistrza.
— Niestety, brak mi na razie — skłonił się tamten.
— A te... w zaprzęgu?
— Już wynajęte — ot, przez tego podróżnego.
— Wyprządz!
Strogow wystąpił naprzód i hamując się, rzekł:
— To są moje konie.
— Nic nie znaczy! Nie mam chwili do stracenia.
— Ja też! — zauważył, wciąż hamując się, Strogow.
— Bajki!... Słyszałeś pan mój rozkaz, wyprządz i zaprządz do karetki! — zwrócił się ponownie do pocztmistrza nowoprzybyły, odwróciwszy się od Strogowa.
Pocztmistrz stał niepewny, co ma czynić. Nadja stanęła obok Strogowa, starając się nie zdradzić niepokoju. Obaj korespondenci gotowi byli pomódz Strogowowi na wezwanie. Ale on ważył w myśli położenie: nie chciał powoływać się na przywileje „podorożnej“, których gbur w panującem zamieszaniu nie uszanowałby — nie chciał jednak opóźnić podróży — a nadewszystko pragnął uniknąć awantury, mogącej stanąć na zawadzie jego misji. Myślał zwyciężyć spokojem.
— Konie pozostaną przy moim tarantasie — ozwał się, nie podnosząc głosu bardziej, niż przystało na kupca.
— Co–o?! — krzyknął gbur. — Nie ustąpisz?
— Nie!
— Dobrze! A więc niechaj siła rozstrzygnie.
Wyciągnął szpadę i stanął w pozycji bojowej.
Korespondenci gotowali się spełnić obowiązek sekundantów.
— Nie widzę powodu, abym miał się bić z panem... o konie! — rzekł z zimną krwią Strogow.
— A może to będzie dla pana powód?
I ręka gbura, wyciągnąwszy z za pasa nahajkę, cięła nagle Strogowa w ramię. Był to cios tak niespodziewany, że Nadja krzyknęła.
Na tę obrazę Strogow pobladł straszliwie. Obie pięści wzniósł — zdawało się, że zmiażdży przeciwnika. Lecz opuścił je zaraz potężnym wysiłkiem woli. Tamten zasłaniał się szablą. Przyjąć pojedynek? Rana, śmierć — drobiazg, ale to lub owo mogło przeszkodzić wykonaniu poselstwa. Lepiej było stracić kilka godzin czasu.
Dwie pary oczu wpiły się w siebie.
— No, teraz będziesz się bił? — rzucił gbur.
— I teraz jeszcze — nie! — cicho wyrzekł Strogow.
— Widzisz pan sam, że konie tego tchórza... są moje! — zwrócił się brutal do pocztmistrza i podniósłszy z pychą głowę, wyszedł z sali. Pocztmistrz, rzuciwszy z ukosa wzgardliwe spojrzenie na Strogowa, podążył za nim.
Dwaj korespondenci wycofali się cichaczem. Byli skonfundowani.
— Co za kraj! co za dziwni ludzie! — wymachiwał rękoma z żarem Jolivet. Tu kupiec idzie w pojedynkę na niedźwiedzia. A pogromca niedźwiedzia tchórzy przed pyszałkowatym kozłem!
Za oknami dał się słyszeć tętent koni i klaśnięcie z bicza. Karetka odjeżdżała.
Strogow i Nadia zostali sami w izbie pocztowej. On siedział nieruchomy. Zdawał się posągiem. Na jego twarz, przed chwilą bladą, występował teraz rumieniec. Ale to nie była czerwień wstydu. Coś innego pulsowało we krwi.
Nadja nie wiedziała, co ma myśleć o tajemniczych powodach, które kazały temu bohaterskiemu człowiekowi wziąć na barki ciężar takiego poniżenia. Ale zbliżyła się doń, jak ongi w kancelarji policji w Nowogrodzie:
— Podaj rękę, bracie!
I gestem prawie macierzyńskim obtarła łzę, która nawisła na jego rzęsach.


ROZDZIAŁ XIII.
Ponad wszystko obowiązek.

Wypadło pozostać w gospodzie pocztowej na noc.
Strogow pozostał niemy przez cały wieczór. Nadja nie pytała o nic. Rozumiała, że coś zawisło nad wolą Strogowa, każąc mu znieść wszystko — aż do obrazy śmiertelnej. Gdy rozchodzili się do swoich pokojów, chciała go pocieszyć.

Znękani, nie mówili do siebie.

— Bracie... — zaczęła.
Położył palec na swych ustach, tym znakiem prosząc ją o milczenie. Pokorna jego niemocy rozmawiania, z westchnieniem odeszła.
Michał Strogow nie położył się. Tej nocy nie spał nawet godziny. Miejsce, którego dotknął brutalny bicz, gorzało. Modlił się:
— To dla ojczyzny i dla ciebie, Ojcze–Carze!
Wrażał sobie w pamięć rysy człowieka, który go zelżył. Nie bał się. Nie zapomni ich.
O świcie wezwał pocztmistrza.
— Tyś tutejszy?
— Tak.
— Znasz człowieka, który wziął moje konie?
— Nie. Pierwszy raz go widziałem.
— Jak myślisz... kto to być może?
— Pan, który potrafi rozkazywać!
— Co to?... Sąd o mnie?!
— Nie... tak!... Są obelgi, które nawet nie każdy kupiec zniesie — razy bicza! — roześmiał się.
Strogow szedł z roziskrzonym wzrokiem ku niemu. Położył mu ręce ciężko na ramionach. I stłumionym głosem rzekł:
— Wynieś się, przyjacielu — albo... zabiję cię!
— Wolę pierwsze! — mruknął tamten. I ulotnił się.
W godzinę potem tarantas uwoził Strogowa i Nadję z miejsca okrutnego wspomnienia. Na Arbatce, jednym z głównych dopływów Irtyszu, który wypadło przebyć, jak poprzednio Tobol, zwyczajem miejscowym, wjechawszy na prom — podróżni usłyszeli od przewoźników niepokojące o najeździe wieści.
Awangardy hord Feofar–Chana znajdowały się już wysoko na północy, na rzece Irtyszu. Mnóstwo plemion Kirgiskich łączyło się z Tatarami. Najeźdźcy szli, grabiąc, paląc, mordując. Opowiadano o znęcaniu się nad jeńcami, o spustoszeniu całych wsi i miast. Był to system wojny tatarskiej. Forty rosyjskie leżały w gruzach. Strogow nadewszystko obawiał się, że rekwizycje pozbawią go środków dalszej lokomocji. Nadja czytała z jego milczącej twarzy troskę. Zgadywała, że jest mu śpieszniej do Irkucka, niż jej, że poza obelgą bolał go stracony w Irtyszu czas noclegu. Sama, przedziwnie cierpliwa, nie użalała się na trudy tej szalenie śpiesznej podróży. Spróbowała rozerwać go rozmową:
— Czy dawno nie miałeś wiadomości o matce?
— Od dwóch miesięcy. Ostatni list — przed najazdem — przyniósł mi dobre nowiny. Marta jest dzielną Sybiraczką. Mimo wieku, zachowała moc fizyczną i moralną. Potrafi cierpieć.
— Zobaczę ją, prawda? Skoro nazywasz mnie siostrą, jestem przecież jej córką.
Ponieważ milczał, dodała: „A może twoja matka opuściła Omsk“.
— Może, moja matka nienawidzi Tatarów. Bodaj wzięła kij podróżny, ruszyła do Tobolska. Wędrowała nieraz z ojcem i zemną, gdy byłem dzieckiem.
— Masz nadzieję... ujrzeć ją.
— Tak... na drodze powrotnej.
— Ale teraz... gdyby była w Omsku?
— Nie zobaczę jej — nie uściskam.
Westchnął ciężko. Nie rozumiała.
— Jakże to, bracie, mógłbyś odmówić sobie zobaczenia matki?
— Są takie powody — niemal wykrzyknął. Te same, które nakazują czasem znieść cios bicza!
Nie mogła się oprzeć uwadze, choć czuła, jak był wzruszony.

Tatarzy natarli na prom.

— Czyż mogą być powody świętsze od uczuć, które wiążą syna z rodzicielką?...
Nie odpowiedział. Uszanowała jego tajemnicę. Nie mówili już o tem.
25 lipca o trzeciej nad ranem stanęli w Tiukalińsku. Setki wiorst pozostawili poza sobą. Oboje byli małomówni, skupieni w sobie, pochłonięci odrębnemi myślami o jednakim celu podróży. Na razie nie spotykali w niej przeszkód, jeśli nie liczyć kilku starć z uporem jamszczyków, ociągających się jechać dalej wobec trwożnych wiadomości o bliskości Tatarów. Strogow wiedział, że powoływania się na „podorożną“ od władz rosyjskich nie wywierały już skutku. Przełamywał opór raczej sutemi napiwkami.
Ale na brzegach Irtyszu, o dwadzieścia wiorst przed Omskiem, zagroziło im niebezpieczeństwo. Irtysz, wypływający z gór Ałtaju i toczący swoje bystre fale 7000 wiorst ku rzece Obi, w którą wpada — o tej porze roku niezmiernie przybiera. Przejazd przez wody jego odbywa się na promie, poruszanym przez przewoźników drągami, odpychanemi od dna. Strogow obawiał się, że tarantas, konie i troje pasażerów nazbyt obciążą prom. Nie chcąc narażać Nadi, zamierzał przewieźć pojazd i po nią powrócić. Ale ona oświadczyła, że nie chce wywołać opóźnienia i w razie potrzeby raczej skoczy za nim z promu i wpław dostanie się do brzegu.

Na środku rzeki okazało się, że opatrzone hakami drągi (bosaki) nie sięgają dna. Wypadło powierzyć się falom, płynąć dalej w poszukiwaniu gdzieś płytszych miejsc, czy brodu. Irtysz niósł ich z zawrotną szybkością. Przewoźnicy nawoływali się wzajem słowem: U–wa–ga!...
Tatarzy porywają Nadję.

Wtem z ust ich wydobył się okrzyk rozpaczy.
— Co się stało? — zapytała Nadja.
— Tatarzy! Tatarzy! — wołali, wskazując barki obciążone żołnierzami, które zbliżały się ku nim, płynąc w dół rzeki. Bieg ich był nader szybki — zetknięcie się z promem nieuchronne. Przerażeni opuścili drągi.
— Odwagi, przyjaciele! — krzyknął Strogow — pięćdziesiąt rubli, jeżeli dosięgniem brzegu, zanim barki podejdą.
Przewoźnicy wytężyli siły ponownie.
— Nie bój się, Nadziu, ale bądź gotowa na wszystko! — rzekł, ściskając jej rękę.
— Jestem gotowa.
— Skoczysz do wody, gdy dam ci znak.
— Skoczę.
— Ufasz mi?
— Ufam.
Za zbliżających się barek rozległ się groźny rozkaz.
Saryn na kitchou! — wołali żołnierze.
Oznaczało to rozkaz położenia się na brzuchu, poddania. Ale na promie nikt nie usłuchał. Padły strzały — i dwa konie legły zabite. Jedna z bark już zetknęła się z promem. Nastąpił wstrząs. Ale brzeg był już blisko. Wypadało zaryzykować. Niewola oznaczała śmierć.
— Skacz! — krzyknął Strogow.
Ale tej samej chwili trafiła weń lanca. Bystra fala uniosła odważnego pływaka. Woda zaczerwieniła się krwią. Nadi pociemniało w oczach. Nim zdążyła skoczyć, już porwały ją jakieś ręce brutalne, rzuciły na dno łodzi. Dwaj przewoźnicy zostali zabici — konia zabrano.
Tatarzy odbywali dalej swój triumfalny pochód.


ROZDZIAŁ XIV.
Matka i syn.

Omsk, urzędowa stolica Syberji zachodniej, mniej zaludniony i przemysłowy od Tomska, posiada jednak większą wagę dla państwa, jako siedlisko jenerał–gubernatora i wyższych funkcjonarjuszów władzy rosyjskiej, oraz jako miejsce ufortyfikowane. Ale niewysokie ziemne forty zostały wzięte po kilku dniach oblężenia przez Tatarów, którzy zajęli całe dolne miasto — dzielnicę handlową. Jenerał–gubernator z oficerami i garnizonem zamknął się w górnem mieście, gdzie opancerzono jako tako domy i cerkwie.
W tej improwizowanej cytadeli można się było przecież utrzymać tylko przez czas krótki, gdyż odsieczy trudno było się spodziewać, a Tatarzy co dnia otrzymywali posiłki oblężnicze od źródeł Irtyszu.
Grozę położenia zwiększała okoliczność, że Tatarami dowodził wytrawny oficer rosyjski, zdrajca swojej ojczyzny, ale znacznych zasług w przeszłość i wypróbowanej odwagi.
Był nim pułkownik Ogarew.
Okrutny, jak ci wodzowie tatarscy, których pchnął do najazdu, bodaj przez przymieszkę w żyłach krwi mongolskiej — matka jego była Azjatką — kochał się w chytrych zasadzkach, w sidłach, w przebraniach, udając wybornie w potrzebie żebraka–włóczęgę. Lubował się także w sprawowaniu katowskiego rzemiosła. W tym znawcy sztuki wojennej Feofar–Chan zyskał nieocenionego adjutanta i pomocnika w wojnie barbarzyńskiej.
Kiedy Michał Strogow przybył na brzegi Irtyszu, Iwan Ogarew był już panem Omska i celem zawładnięcia Syberją Centralną planował wzięcie Irkucka. Wiemy już o zamiarach jego przedostania się pod fałszywem nazwiskiem do przebywającego tam Wielkiego Księcia, wkradnięcia się w jego łaski i wydania w odpowiedniej chwili miasta wraz z Księciem w ręce Tatarów. Misja Strogowa miała na celu zahamować ten plan...
Na szczęście, Strogow nie był raniony śmiertelnie. Płynąc pod wodą niepostrzeżony, dostał się między gęste krzaki przybrzeżne. Potem wpadł w stan nieprzytomny.
Kiedy otworzył oczy, zdziwiony spostrzegł, że leży na łóżku, a nad nim pochyla się stary chłop z długą brodą, wpatrujący się weń troskliwie.
— Nie gadaj nic, młodzieńcze. Jesteś jeszcze bardzo osłabiony. Opowiem ci wszystko, co się stało od chwili, gdy cię przyniesiono do mojej chaty.
Strogow słuchał roztargniony. Przedewszystkiem namacał na piersi drogocenny list cesarski. Przytomniejąc, zerwał się z pościeli — przysiadł:
— Gdzie jest ta dziewczyna, która była ze mną?!
— A, widziałem!... Nie zabili jej. Zawieźli ją dalej. Dużo takich niewolnic wiozą do Tomska.
Nad uczuciem górował obowiązek.
— Gdzie znajduję się?
— O pięć wiorst od Omska.
— Czy moja rana jest ciężka... postrzałowa?
— Nie! draśnięcie lancy. Już się zabliźnia. Po kilku dniach wypoczynku będziesz mógł jechać dalej. Tatarowie nie znaleźli cię. Nie zagrabili ci nic.

— A jak długo jestem w chacie?
Starzec pomógł gońcowi.

— Trzy dni... Póki byłeś nieprzytomny.
— Trzy dni stracone!.. Człowieku, masz konia na sprzedaż?
— Chcesz jechać?
— Zaraz!
— Kędy przeszedł Tatar niema koni, ani pojazdów.
— Pójdę pieszo do Omska szukać konia.
— Odpocząłbyś jeszcze dzień jeden.
— Ani godziny!
— Ha! odprowadzę cię do Omska. Tam jeszcze jest sporo Rosjan. Przejdziesz niepostrzeżony.
— Przyjacielu! Bóg ci wynagrodzi twą dobroć.
— Tylko szaleni oczekują nagrody na ziemi.
W drodze włościanin musiał go podpierać; inaczej by upadł. Czuł jeszcze ból od rany na głowie. Ale łagodziła go czapka futrzana. W każdym razie Strogow nie był z tych ludzi, co się liczą z taką drobnostką.
„Niechaj Bóg ma w opiece matkę moją i siostrę! — mruczał do siebie. Teraz nie mam czasu myśleć o nich.
Przeniknęli do miasta przez zburzone okopy. Na ulicach roiło się od żołnierzy tatarskich. Chodzili grupami, zbrojni, nie dowierzając mieszkańcom. Na placach obozowały pikiety przy koniach osiodłanych. Zdobywcy gotowi byli do wymarszu każdej chwili celem złupienia bogatszych miast, niźli Omsk.
Nad górnem miastem powiewała flaga rosyjska. Strogow i przewodnik powitali ją wymownem spojrzeniem. Wieśniak znał dobrze pocztmistrza. Spodziewał się wyjednać u niego wynajem konia dla swego towarzysza. Nocą można było wykraść się przez otwory w zburzonych murach fortecznych.
Naraz Strogow zatrzymał się i wtulił w zagłębienie jakiejś ściany.
— Co się stało? — spytał chłop.
Gestem palca na ustach Strogow nakazał mu milczenie.
Ulicą przechodził oddział kawalerji z oficerem na czele. Oficer wydawał wrzaskliwie jakieś rozkazy. Dwudziestu jeźdźców, stanowiących oddział, pognało lancami rozpędzając, strwożonych przechodniów po drodze. Kiedy zniknęli, Strogow wyszedł z ukrycia. Był blady śmiertelnie z gniewu:
— Kto to był... ten oficer? — zapytał.
— Iwan Ogarew! — odparł chłop stłumionym głosem.
— On! — krzyknął Strogow nie panując nad sobą.
Poznał tego, który znieważył go w Iszymie. A wraz natężeniem wyobraźni odkrył w nim teraz rysy, przypominające starego cygana ze statku „Kaukaz“.
Strogow nie mylił się. Te dwie osoby były jedną. Ogarew potrafił wymknąć się z Rosji europejskiej, wmieszawszy się do bandy cyganów Sangarry, będącej na żołdzie chana i oddającej szpiegowskie usługi dziełu najazdu i buntu. Gdyby nie owe trzy dni musowego odpoczynku, Strogow byłby go wyprzedził, a — kto wie — może tym sposobem nie doszłoby do wielu katastrof. O, gdybyż wówczas w Iszymie nie wydarł mu gwałtem koni!
Należało bądź co bądź ominąć spotkania z nim obecnie — aż do godziny ostatecznych porachunków. O wynajęciu karetki nie mogło być mowy. Trzeba było wymknąć się cichaczem z miasta konno. Ale na cóż mu był pojazd teraz, kiedy był samotny?!.. Dzielny jeździec mógł powierzyć swe losy ścigłemu rumakowi, nabytemu na poczcie za drogą cenę. Wypadało jednak doczekać się nocy. Strogow wyczekiwał, na poczcie.
Cisnęło się tu w przestronnej izbie mnóstwo ludzi. Rozmawiano półgłosem. Podawano sobie wzajem z ust do ust wieści, przywiezione z różnych stron przez uchodźców, którym powiodło się ostatnio przedostać do miasta. Obozowali tu zamiejscowi, którzy próżno oczekiwali możności bądź powrotu do siebie, bądź wyjazdu dalej. Strogow wsłuchiwał się, ale nie mieszał się do rozmów.
Wtem krzyk, w którym zlały się w jednem drgnięciu bezmierna radość i bezmierna tęsknota, przeszył powietrze. Tylko te dwa słowa!
— Mój syn!
Przed nim stała stara Marta, wyciągając ramiona. Już powstawał — już chciał rzucić się w jej objęcia. Ale poczucie obowiązku — myśl o tem, że to spotkanie mogło pociągnąć srogie skutki dla obojga — kazały mu opanować wzruszenie. Śród paru dziesiątków ludzi mogli tu być szpiedzy, wiedzący o tem, że syn Marty jest kurjerem cesarskim. Rozumiał to i znalazł w sobie moc dziwną. Nie poruszył się. Ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy.
— Michał! — wołała matka.
— Kto jesteście... poczciwa staruszko? — zapytał.
— Co–o? Dziecko moje! Nie poznajesz matki?!
— Pani się myli! Uwodzi cię podobieństwo!...
Na te słowa, tak pełne chłodu, przypadła do jego stołu i patrząc mu oko w oko, spytała:
— Więc ty nie jesteś synem Piotra i Marty Strogow?

Oddałby życie, aby módz ją uścisnąć. Lecz tłoczył go żelazny obowiązek. Odwrócił oczy, aby nie widzieć męki jej twarzy. Wzruszywszy ramionami rzekł:
— „Tyś nie mój syn?!”

— Oszaleliście, kobieto. Nie nazywam się Michał, jestem Mikołaj Korpanow, kupiec z Irkucka.
Jeszcze wołała rozpaczliwie: „Mój syn! mój syn!“ — ale on już, nie oglądając się na nią, opuszczał wielką izbę poczekalną. Wskoczył na konia — odjechał pędem.
Stara kobieta, załamując ręce, upadła na ławkę. Była bliska omdlenia. Ale kiedy pocztmistrz podszedł ku niej, aby jej pomódz — już opanowała się. Nagły błysk świadomości pouczył ją o tem, że jej syn — boć to on był z pewnością! — nie mógł zaprzeć się jej, gdyby nie miał po temu jakichś przyczyn okrutnych, ciążących jak mus. Serce jej drgnęło — może mimowoli zgubiła go swoją matczyną radością. Dokoła niej cisnęli się ciekawi.
— Ach, jestem naprawdę szalona! Wszędzie mi się marzy mój syn! — ozwała się głośno. Nie widziałam go tak dawno! Ale to nie był on... To nie jego głos!
Lecz w dziesięć minut potem jakiś oficer wszedł do poczekalni pocztowej.
— Marta Strogow — jest tutaj? — zapytał.
— Jestem! — odparła. Obecni zdziwili się, słysząc, jaką pewnością brzmiał głos starej, tak drżący niedawno.
— Pójdź za mną.
Poszła spokojna. Za kilka chwil znalazła się na biwaku przed Iwanem Ogarowym, który znał już wszystkie szczegóły sceny poprzedniej i sam pragnął wybadać starą Sybiraczkę.
— Zowiesz się Marta Strogowa?
— Tak.
— Masz syna jedynaka?
— Tak.
— Jest kurjerem cesarskim?
— Tak.
— Gdzie jest teraz?
— W Moskwie.
— Nie miałaś dawno od niego wiadomości?
— Od dwóch miesięcy.
— A ten młodzieniec na poczcie... to był twój syn?
— O, to już dziesiąty, którego wzięłam za mego syna.
— Więc to nie był Michał Strogow?
— Nie.
— A wiesz, kobieto, że mogę cię wziąć na tortury?
— Weź. Nie powiem nic innego. Bo to prawda!
— Więc to nie był twój syn? — spytał poraz wtóry.
— Czyż matka wyrzekłaby się syna, którego jej Bóg dał!
Popatrzył na nią ze złością. Nie wierzył jej. Zgadywał, że skoro matka wypierała się syna, będącego gońcem cesarskim, a rzekomy „kupiec Korpanow“ nie poznawał matki — musiało się pod tem kryć coś ważnego. Wieść o wyjeździe gońca z Moskwy doszła była bowiem jego uszu.
Kazał ją uwięzić i odesłać do Tomska. A gdy żołnierze uprowadzali ją, bijąc kolbami, mruknął przez zęby:
„Przyjdzie czas, kiedy zmuszę do gadania tę starą czarownicę!“.


ROZDZIAŁ XV.
Bagniska Barabińskie.

Miał słuszność Strogow, opuszczając nagle stacja Omską. Iwan Ogarew wydał wnet rozkaz, rozesłany na krańce miasta, aby go nie wypuszczać. Omsk leży niemal w połowie drogi pomiędzy Moskwą a Irkuckiem. Zdrajca zgadywał wagę cesarskiego poselstwa. A goniec, którego incognito zdradziła czułość matki, mógł spodziewać się, że zapragną go ująć, bodaj wyślą pogoń za nim.
Wyjechawszy z Omska 29 lipca o godz. 8–ej wieczorem, pędził wichrem przez step, nagląc konia ostrogą. Na szczęście, nie wiedział o tem, że matka jego była uwięzioną. Czyż byłby w stanie przeciwstawić swój obowiązek tej nowej próbie?
O siedemdziesiąt wiorst dalej, na stacji Kulikowo, spodziewał się znaleźć jakiś pojazd i zmienić konia. Ale przeszli już tędy Tatarzy–rekwirenci, lub złodzieje. Zaledwo znalazł posiłek dla siebie, owies dla wierzchowca. Musiał szczędzić siły zwierzęcia, którego niepodobna było zastąpić. Ale wobec przewidywanej pogoni trzeba się było puścić rychło w dalszą drogę. Dał wytchnąć koniowi jeno godzinkę.
Dotąd pogoda sprzyjała gońcowi cesarskiemu. Temperatura była znośna, krótkie noce letnie w tym pasie umilał blask księżyca, przedzierający się przez mgły. Pomimo myśli bolesnych, Strogow rzeźko poruszał się naprzód. Był zapatrzony w swój cel, jakoby widny dlań na horyzoncie. Galop konia rozpędzał poniekąd troskę. Jeździec zatrzymywał się li po to, aby dać mu nabrać ponownie tchu. Schodził z siodła, aby niekiedy ulżyć zwierzęciu ciężaru, lub przytknąć ucho do ziemi. Badał, czy gdzieś nie dudni podejrzany tętent.
30 lipca, minąwszy stację Turumow, wjechał w błotniste okolice Baraby. Na tych obszernych bagniskach, ciągnących się na przestrzeni trzystu wiorst, podróżnemu groziły trudy niezmierne. Znał je dobrze z lat dawnych. Gromadzą się tu wody deszczów, które nie znajdują odpływu do Obi, lub Irtyszu. A prawdopodobnie jest to dno dawnego morza śródlądowego. Zapadający się, grzązki, gliniasty grunt, tworzy zaporę nieprzebytą dla człowieka i konia, zwłaszcza w porze letniej, gdyż zimą ślizgają się tu po pokrywie z lodu sanie myśliwych, tropiących lisy i sobole dla ich drogich futer. Przecież tędy, tylko względnie suchszym pasem, pośród mnóstwa słonych jezior, wije się droga do Irkucka. Grozę męczącej podróży wzmagają latem zabójcze wyziewy, podnoszące się z tych bagien — siedlisk zarazy Syberyjskiej.
Strogow puścił konia między te prerje, porosłe już nie darnią stepową, dającą wyłączne pożywienie stadom pastuchów sybirskich, ale obfitą wegetacją, gigantyczną trawą, syconą przez wilgotny torfiasty grunt, pobudzaną do rozwoju przez słońce letnie. Jej wysokość sięga sześciu stóp. Jest to splątane sitowie, przesiane tysiącami barwnych kwiatów, lilij i irysów, których wonie mieszają się z gorącemi oparami, wywiązywanemi przez skwar. Wysokie trawy, okalające drogę, kryły szczęśliwie przejście gońca. Wydawało go najwyżej zrywające się przed pędem konia stado ptaków wodnych, z krzykiem uciekających w głębiny nieba. Zmyślny rumak sam znajdował tu drogę — omijał bagna, przemykał się między stawami. Niekiedy wypadło przechodzić wbród, niekiedy przepływać głębokie jeziora, czasem przeskakiwać rozpadliny i przepaści.
Naogół podróż szła pomyślnie — z szybkością pożądaną, niezwykłą w tych warunkach. Gdyby tylko nie dokuczliwość owadów, unoszących się olbrzymiemi rojami w tych bagnistych okolicach. Atmosfera, zdaje się, przepełniona jest tutaj ostremi szpilkami. Czerwone plamy i bąble od ukąszeń pokrywają twarz, szyję, ręce jeźdźca. Cierpi także okrutnie koń. W tym posępnym kraju jeździec i koń narażają się na daremną walkę z komarami, bąkami, muszkami, oraz mikroskopijnemi istotami skrzydlatemi, niewidzialnemi dla oka. Zdaje się, że zbroja nie uchroniłaby przed ich ukłuciami. Koń Strogowa, opędzając się od nich puszystym ogonem, pędził wściekłym galopem, znajdując w pędzie ukojenie bólu fizycznego. Michał Strogow, jak zawsze hartowny, zapominał o cierpieniach, rad z tego, że pozostawiał za sobą szybko wiorstę po wiorście.
Trudno uwierzyć, że śród niezdrowych okolic mogła się znaleźć jakakolwiek ludność. A przecież tu właśnie mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy szukali pośród bagien i sitowia schronienia przed najazdem tatarskim. Odziani w skóry pilnowali swoich ubogich stad, ochraniając siebie i zwierzęta od kąśliwych owadów nieustannie podsycanym ogniem. Pośród zieleniejących krzaków powstawały tu całe wioski, których dymy unosiły się daleko.
W takich wioskach zatrzymywał się na godzinę lub dwie Strogow, gdy uczuwał, że koń jest nad miarę znużony. Wymazywał gorącym tłuszczem, według zwyczaju Sybiraków, rany szlachetnego zwierzęcia, by przynieść mu ulgę. Poił go i karmił. Mniej myślał o sobie. Spożywał kęs chleba, nieco mięsa, wypijał kilka kwart kwasu i znowu puszczał się w drogę. Był już 30 lipca za Turumowem w Elamsku, gdzie koniecznością było przenocować, aby koń nie padł z wyczerpania sił.
W tej mieścinie niepodobna było dostać żadnych środków transportowych. Poczta, biura, zajazdy nie funkcjonowały. Nie byli tu wprawdzie jeszcze Tatarzy. Ale władze nakazały ewakuować pozbawione obrony miasto. Ludność i urzędnicy podążyli do Kamska w centrze Baraby. Jednak w tem opustoszałem mieście Strogow spędził noc dla oszczędzenia jedynego sposobu lokomocji — swego konia.
Nazajutrz o świcie sygnalizowano ruch awangardy tatarskiej o dziesięć wiorst za Elamskiem. I Strogow puścił się znowu w drogę. Zrobił znowu paręset wiorst i, minąwszy Spaskoje i Pokrowskoje, dosięgnął 2–go sierpnia Kamska — swojego rodzaju oazy w tym niewdzięcznym z natury kraju. Tu zgromadziło się mnóstwo uchodźców w przekonaniu, że w centrze Baraby znajdą przytułek — lub czas i środki do ucieczki na wypadek grozy najazdu.
W tem zagubionem śród bagnistych stepów mieście, Strogow nie mógł zasięgnąć języka o ruchu Tatarów. Raczej gubernator chętniej wybadałby jego w tym przedmiocie... Nauczony doświadczeniem wolał nie wychylać się z zajazdu. Nie chciał zwracać na siebie niczyjej uwagi. Mógłby tu nabyć łatwo kolaskę. Ale ocenił, że ta bardziej rzucałaby się w oczy i budziła podejrzenie. Bystry koń, mogący w potrzebie uskoczyć z drogi i przerznąć się środkiem stepów poprzez osłaniające jeźdźca trawy, był lepszem zabezpieczeniem przed możliwą zawsze pogonią.
Strogow zaniechał również myśli o zmianie konia. Przywiązał się do zwierzęcia, które godne było swojej wysokiej ceny; ocenił jego zalety — zmyślność i hart. Jeździec i koń już rozumieli się. Jakoby oboje mieli już jeden cel i wzajem sobie ufali.
Wypadało przecie pomyśleć znowu o jednonocnym odpoczynku. Strogow zabezpieczył przedewszystkiem koniowi wygody. Sam posilił się w skromnej oberży na skraju miasta, gdzie nie było tłoku ciekawskich. Potem rzucił się na łóżko w najętym pokoiku.
Ale mimo wysileń zasnąć nie mógł. Opadły go troski o towarzyszkę i matkę. Ważył rosnące od chwili zjawienia się Ogarewa na arenie wypadków niebezpieczeństwa swej misji. Ale pomimo bezsenności, kiedy dotykał rękoma cesarskiego listu, wstępowała weń otucha, bladły troski. Widział w nim cudowne lekarstwo na zło, które trapiło kraj rozdarty przez wojną. Pragnął mieć skrzydła ptaka, by przelecieć nad stepem, potęgę huraganu, przebiegającego w godziny setki wiorst... Gdy zdrzemnął się nad ranem, marzyło mu się, że szczęśliwy staje przed Wielkim Księciem, wręcza mu list i powiada: „Wasza Wysokość! — to od Jego Cesarskiej Mości!“
Nazajutrz, wyjechawszy o świcie, przemierzył w ciągu jednego dnia dwadzieścia cztery wiorsty (85 kilometrów) od Kamy do Ubińska. W tej okolicy ponownie odnalazł bagna Baraby, które nierozsądkiem było przebywać nocą, mimo węchu zmyślnego konia. Przenocował we wsi i wyruszył, czem świt, w podróż dalszą. Ale droga przedstawiała teraz wzmożone trudności. Po obfitych kilkudniowych deszczach znikła pod wodą. Bagna były chłonne i trzeba je było wymijać z wielką ostrożnością. Jedno z jezior, o nazwie Chińskiej Tchang, ciągnące się przeszło wiorst dwadzieścia, zasłużyło sobie na uwagę geografów. Zjawiły się przeszkody, które niecierpliwość Strogowa musiała brać w rachubę i godzić się z opóźnieniem. W każdym razie goniec rad był, że nie wziął kolasy. Nie przeszłaby ona tu nigdy. Koń, zanurzając się po pysk w wodę, służył tu lepiej swemu panu. Przeciskali się człowiek i zwierzę pomiędzy dwiema kolumnami tatarskiemi, widłowato dążącemi, jedna po drodze Omskiej, druga — drogą na Tomsk.
Za Ikulskiem i Kargińskiem warunki naturalne poprawiały się. Bagna Barabińskie miały się ku końcowi. Droga do Koływani była już całkiem możliwa. Ale tem bardziej rosło niebezpieczeństwo spotkania się na szerokim torze z manewrującemi oddziałami Tatarów. Wprawdzie zboczenie z drogi, wpoprzek stepu, gdzie można było napotkać ludzi ledwie zrzadka, gdzie w nielicznych ubogich chałupach i nędznych zajazdach trudno było znaleźć pożywienie dla siebie, paszę dla konia — nie było również ponętnem. Ale bezpieczeństwo osobiste nakazywało obrać raczej bezdroże, niż możliwe spotkanie się z Tatarami.
W każdym razie poza Kargatskiem z zadowoleniem usłyszał Michał Strogow, jak twarda i sucha ziemia syberyjska ponownie zatętniała pod kopytami konia.
15 Lipca opuścił Moskwę. 5 Sierpnia, wliczając w to trzy dni, stracone w chorobie na brzegu Irtyszu, upłynęło 21 dni od wyjazdu. Dzieliło go od Irkucka jeszcze 1500 wiorst!


ROZDZIAŁ XVI.
Ostatni wysiłek.

Goniec słusznie lękał się spotkania na tych równinach z Tatarami. Zdeptane przez mnogie kopyta pola świadczyły, że przeszli tędy nawałą. Można rzec o nich to, co mówi przysłowie o Hunnach: „Gdzie przejdzie Tatar, trawa nie porośnie już nigdy“!
Obłoki dymu i łuny na horyzoncie świadczyły o spalonych wsiach i miastach. Czy wznieciły pożar awangardy, czy już Feofar–Chan zajął całą gubernię Jenisejską — niepodobna było ocenić na oko. W opustoszałych po drodze domkach nie było żywej duszy. Żadnego Sybiraka, od którego możnaby zaczerpnąć wiadomości.
Wtem zgliszcza chałupy wyjrzały z poza drzew. Na nich siedział milczący starzec. Otaczały go płaczące dzieci. Młoda kobieta, widocznie córka jego i matka maleństw, tuliła na kolanach niemowlę. Z łkaniem czepiało się ono matczynej piersi, której brakło mleka. Wejrzenie kobiety było pełne dzikiej rozpaczy. Strogow przystąpił do starca.
— Czy możesz mi odpowiedzieć? — rzekł głosem poważnym.
— Mów! — odpowiedział tamten głucho.
— Czy przeszli tędy Tatarzy?
— Tak, ponieważ dom mój jest w zgliszczach.
— Czy to armja, czy oddział?
— Armja, bo kędy sięgnie twoje oko, pola są spustoszone.
— Czy dowodził nią Emir?
— Emir, ponieważ wody rzek są czerwone.
— Czy Feofar–Chan wszedł do Tomska?
— Jest już tam.
— Czy Tatarzy zawładnęli już Koływania?
— Nie, ponieważ Koływań jeszcze nie płonie.
— Dziękuję ci, przyjacielu! Czy mogę coś uczynić dla ciebie i twoich?
— Nic.
— Dowidzenia.
— Żegnaj!
Strogow rzucił na kolana nieszczęśliwej kobiecie 25 rubli, za które nie miała siły podziękować.
Widział teraz tylko jedno. Należało ominąć za wszelką cenę Tomsk, choćby wypadało nałożyć drogi, obrać dłuższą i trudniejszą, uskoczywszy w bok od Koływani i kierując się wzdłuż lewego brzegu szerokiej Obi, w nadziei znalezienia środków przeprawy. Ale czy hordy tatarskie nie zalały już całej guberni?
I znowu skakał stepem, wsłuchując się w tętnienie kopyt swego konia, któremu nadał bieg umiarkowawszy i pieściwemi słowami wzbudzał w znużonym nową ochotę.
Nastała noc przewiewna po dniu gorącym. Od pewnego czasu do uszu Strogowa dochodził jakiś jednostajny szum i pobrzęk. Zsiadł z konia, przyłożył ucho do ziemi wzdłuż samego szlaku. Nie było wątpliwości.
„Zbliżają się jacyś kawalerzyści. Jadą prędko, bo dudnienie się wzmaga. Będą tu za dziesięć minut. Mój koń ich nie wyścignie. Jeżeli to Rosjanie, połączę się z nimi. Jeżeli Tatarzy...?!“
Rozsądek nakazywał szukać zawczasu schronienia. Ale jak ukryć się w szczerym stepie? Zryją go na wszystkie strony! Nie było jednak wyboru. W rozpadlinie nieopodal drogi stało kilka modrzewin, otoczonych nieco gęstszym krzakiem u brzegów jeziora. Ujął konia za uzdę, poprowadził go w to miejsce, uwiązał do drzewa. Liczył na to, że noc i krzewy będą dla nich osłoną. Jeśli tylko tamci nie zapuszczą się tutaj!
Położył się na ziemi i śledził drogę. Wtem dojrzał zbliżające się zdala płomyki. Zrozumiał! Tatarzy oświetlali sobie drogę pochodniami. Widocznie szukali kogoś. Nadchodził oddział kawalerji Uzbeków, liczący około 50–ciu jeźdźców. Strogow skulił się za drzewami — czekał.
W pobliżu jego schronienia zsiedli z koni. Zamierzali tu obozować. Rozdzielano żywność. Oblane potem, znużone konie puszczono na paszę. Strogow przyczołgał się ku nim. Niewidzialny śród trawy wysokiej mógł sam obserwować i nasłuchiwać ich rozmowy w zrozumiałem dlań tatarskiem narzeczu.. W świetle pochodni znaczyły się ich dzikie twarze, włochate kożuchy, długie buty żółte z cholewami, błyszczące uzbrojenie: krzywe szable, kordelasy za pasem, przewieszone przez ramiona strzelby myśliwskie. Dwaj oficerowie odznaczali się od reszty kaskami i trąbkami. Wyższy „pendja–bashi“ rozmawiał z drugim podkomendnym „deh–bashi“. Obaj palili fajki z haszyszem.
— Napewno nie mógł obrać innej drogi?
— Jeżeli tylko nie pozostał w Omsku!
— Tak, czy inaczej, nie mógł nas wyprzedzić. Obraliśmy przecież drogę krótszą. Nie przybędzie przed nami do Irkucka.
— Twarda starucha jest ta jego matka — sybiraczka!
Serce Strogowa zabiło niespokojnie.
— Ba! pułkownik Ogarew nie dał się jej zwieść. Powiedział, że potrafi otworzyć gębę tej czarownicy!
Teraz Strogow wiedział już wszystko. Każdy wyraz wbijał się weń, jak kinżałem. Wiedział, że jest tropiony, że matka jego była w rękach okrutnika, którego nienawidził całą duszą. Ale wiedział też, że jego matka nie zdradzi się nawet śród mąk, choćby milczenie miało kosztować ją życie.
Z dalszej rozmowy wniósł, że z północy zdążają wojska rosyjskie, że pod Koływanią nastąpi bój, ale nieliczne siły Rosjan, wzięte w dwa ognie między przeważające armje tatarskie, zmierzające tam od wschodu i zachodu, będą starte w proch.
Aby zdążyć do Irkucka przed ścigającym go oddziałem, winien był ujść stąd, zanim obozujący zejdą z miejsca. Wyruszyć ze swego schronienia było ryzykiem straszliwem; ujść niepostrzeżenie — prawie niemożliwością. Ale nie było wyboru. Trzeba było oddalić się przed brzaskiem dnia, korzystając z ciemności. Jego drogi koń wyniesie go. Niechby go doniósł do brzegów Obi, choćby miał paść. Tam znajdzie się prom lub łódź. Ostatecznie przebędzie rzekę wpław.
Chodziło o honor, o zbawienie kraju, może o wyratowanie matki. To zdwajało jego energję, kazało ważyć się na niebezpieczeństwo. Czołgając się w trawie, zbliżył się do swego konia, przemówił doń pieszczotliwym szeptem. Mądre zwierzę zrozumiało jeźdźca. Szło za nim, pociągnięte uzdą, tak cicho, jakby rozumiało, iż najlżejszy szmer stanowi niebezpieczeństwo.
Ale, na nieszczęście, w chwili gdy wysuwano się już poza kępkę drzew, koń jednego z Uzbeków zwietrzył uchodzących, spłoszył się i wybiegi na drogę. Za nim popędził właściciel — dojrzał sylwetę Strogowa — krzyknął. Ludzie na biwaku porwali się i wybiegli na drogę.
Ale Strogow już siedział w siodle. Konia puścił galopem. Usłyszał świst kuli za sobą. Kula przeszyła mu burkę, jeździec puścił wolno lejce. Wypalił naraz z dwuch pistoletów — położył dwóch najbliższych, którzy chcieli mu zagrodzić drogę. Koń, wzdąwszy nozdrza, bryzgając pianą, unosił go, jak wicher.
Tatarzy nie mogli ścigać go zaraz. Konie ich były rozsiodłane. To go ocalało. Ale nie minęły dwie minuty, gdy już usłyszał chrap koński za sobą. Ze wzniesioną szablą jechał za nim deh–baschi. Już miał doń doskoczyć — ciąć straszliwie. Ale Strogow, puściwszy cugle koniowi, trzymając się w siodle tylko oparciem nóg w ostrogach — odwrócił się i strzelił. Miał oko i rękę pewną — oficer runął z konia na ziemię.
Strogow pchnął dalej. Pościg był tuż za nim. Tatarzy rozwścieczeni, napędzali się wzajem. Nie strzelali. Znał zwyczaje tatarskie. Rozumiał, że na głowę jego była nałożona cena, ale za sprowadzenie go żywcem nagroda była obfitsza.
Już wzeszło blade słońce. Dzień jaśniał. Goniący zatrzymywali się czasem, kryjąc głowy w skoku pod brzuchami koni. Położył jeszcze kilku mniej ostrożnych trupem. Ale wreszcie wystrzelał wszystkie naboje. Teraz ścigający liczyli na to, że ujmą go z pewnością.
Lecz już przed nim srebrzyła się wstęga Obi.
— „Odwagi, dzielny koniku! — krzyknął Strogow. To już ostatni wysiłek“.
Znajdował się na wysokiem urwisku nad spienionym potokiem. Skok był szaleństwem — był cudem odwagi. Jednak Strogow ważył się na skok. Nikt ze ścigających go nie odważył się skoczyć jego śladem. Ale nie chciano mu dozwolić, aby uszedł. Teraz posypał się grad kul. Szlachetne zwierzę, trafione w bok, pogrążyło się. Krew zaczerwieniła wodę. Strogow zawsze przytomny wyzwolił nogi z rzemieni. Był w wirach na środku rzeki. Nurkując często, aby uniknąć goniących go mnogich kuł — płynął, natężywszy wszystkie siły. Dosięgnął prawego brzegu i skrył się w gąszczu trzcin, zarastających wybrzeże Obi.


ROZDZIAŁ XVII
Wersety i Kuplety.

Pozbawiony konia, daleko od Irkurcka, bez środków żywności; w kraju zniszczonym przez inwazję, ale zawsze mężny duchem — Strogow wykrzyknął w głos do siebie:
— Dosięgnę celu. Bóg ma w opiece Świętą Ruś!
Ślizgał się w gęstem sitowiu po błotnej nadrzecznej ziemi, aż wreszcie namacał stopami grunt stały, nietknięty niedawnym rozlewem. Szedł brzegiem Obi. W dwóch wiorstach przed sobą dostrzegł malowniczo rozpostarte na piętrach wzgórz miasteczko. Zielone kopuły bizantyńskie cerkiewek odrzynały się wesoło na szarem tle nieba. Była to Koływań, jeszcze wolna od najeźdźców. Tak sądził.
Ale w miarę, jak zbliżał się do miasta, uderzyły jego uszy głuche detonacje, suchy trzask, a białawe obłoki i czarne dymy jawiły się w przerwach oczom. Waliły armaty, pukały karabiny. Wiedział dobrze: o Koływań toczył się bój... A może już walka przerzuciła się na ulice... Może miasto wzięli już Tatarzy, a Rosjanie odbijali je z powrotem.
Ostrożny ominął główny szlak i zaszedł do stojącego na uboczu w dali za miastem domku. Była to stacja telegraficzna. Znajdował się tu jeden urzędnik, wierny swemu stanowisku, flegmatycznie ćmiący papierosa.
— Co wiesz?
— Nic... Biją się.
— Kto zwycięża?
— My albo oni.
— Drut działa?
— Przecięty między Koływanią i Krasnojarskiem; funkcjonuje między Koływanią i granicą rosyjską. Chce pan podać depeszę? Proszę! — 10 kopiejek za słowo.
Nim zdążył odrzec, że przyszedł poprosić tylko o kęs chleba i łyk wody, dwaj ludzie wbiegli hałaśliwie do izby. Znajomi mu korespondenci zagraniczni — niedawno przyjaźni sobie współpodróżni, teraz znowu rywale, nawet wrogowie w obliczu operacyj wojennych. Nie zwrócili nań uwagi. Stanął pod oknem, obserwował ich ruchy. Harry Blount pierwszy sięgnął okienka i wtłoczył telegrafiście w ręce depeszę, pisaną ołówkiem. Alcyd Jolivet z markotną miną cisnął się za nim, trzymając podobną depeszę w ręku.
— Dziesięć kopiejek za wyraz! — rzekł urzędnik.
Blount rzucił znaczną sumę:
— Telegrafuj pan... a ja będę pisał dalszy ciąg depeszy.
I pisał na kartkach bloku.
Urzędnik stukał na aparacie, dyktując sobie w głos:

„Daily Telegraph. Londyn. Pod Koływanią bój. Garnizon rosyjski poniósł wielkie straty. Tatarzy weszli do miasta. Rosjanie bronią się.“

Urzędnik zamilkł. Jolivet rzekł grzecznie:

— Teraz kolej moja.
Tatarzy wdarli się...

— Nie jeszcze!... Piszę.
— Ależ ten pan już skończył! Weź pan moją depeszę.
— Zapłacił... ma jeszcze prawo! — odparł urzędnik z flegmą.
— Ale tymczasem nie ma nic do doniesienia...
Blount zerwał kartkę z bloku i podał telegrafiście. Ten pukał, czytając półgłosem:
„Na początku Pan Bóg stworzył niebo i ziemię“.
Jolivet kipiał z gniewu. Depeszować wersety biblijne! A dziennikarz angielski z niezmąconą powagą obserwował przez lunetę wypadki w mieście i urywkami podawał tekst dalszej depeszy:
„Dwie cerkwie w płomieniach. Pożar przesuwa się na lewo. A ziemia była bezkształtna i próżna i ciemność była nad przepaścią, a duch Boży...“
— Stop! pańska suma wyczerpała się. Teraz na pana kolej! — zwrócił się telegrafista do Joliveta. Anglik przygryzł wargi. Francuz zajął miejsce przy okienku, podał depeszę, rzuciwszy urzędnikowi znaczną sumę.
Telegrafista pukał, odczytując wgłos:
„Magdalena Jolivet 10 Przedmieście Montmartre, Paryż. Koływań zajęta przez kawalerję tatarską. Rosjanie uciekli z miasta...“
Odwrócił się od okienka telegrafu i wpatrywał przez lunetę w pole bitwy.
— Ten pan skończył! — przystąpił Blount z rulonem srebra.
— Nie jeszcze! — uśmiechnął się Jolivet. Dyktuję jeszcze.
I zadyktował:
„Był sobie król Ćwieczek,
Nader poczciwy człowieczek..“
— Co to jest? — krzyknął Blount.
— To nie jest werset biblijny, ale to jest piosenka Beranger’a.
— Aha!
Ale w tej chwili zaszło coś niespodziewanego.
Do pokoju wpadł przez okno granat... potoczył się — wybuchnął. Blount upadł zalany krwią.
Jolivet kończył depeszę:
„Korespondent Daily Telegraph, Harry Blount, padł przy mnie, trafiony granatem...“
— Drut przerwany! — rzekł urzędnik i zamknął okienko.
Strogow postąpił ku leżącemu, aby opatrzyć jego ranę, gdyby żył jeszcze.
A nagle stała się rzecz niespodziana... straszna!
Wataha tatarów już otoczyła dom. Ci wpadli przez drzwi — owi przez okno. Rozległy się wycia i strzały. Kilka floretów, wycelowanych wprost w głowę, kilka wzniesionych noży — błysnęło przed oczyma Strogowa i Joliveta. Nie mogło być mowy o oporze.
Strogow i Jolivet znaleźli się za chwilę w pętach tatarskich.

KONIEC I CZĘŚCI.




  1. W oryg. franc. Tartarzy. Nazwa ta oznacza nie jedno plamię mongolskie, ale trzy narody: Mongołów, Tunguzów i Turków. Tu stosuje się do plemion, zamieszkujących Azję środkową,
  2. Autor nie podaje daty roku. Prawdopodobnie wypadki tej powieści rozgrywają się w połowie siódmego dziesiątka lat zeszłego wieku, ok. r. 1864.
  3. J. Verne wszędzie śladem geografów francuskich używa nazwy Tartarja zam. właściwszej naukowo Tatarja. Tatarzy, o których tu mowa, są niepodległymi Rosji Azjatami w odróżnieniu od poddanych jej Tatarów, zamieszkujących na południu i wschodzie Rossji Europejskiej.
  4. Według spisu statystycznego ilość wzrosła ta w r. 1892 prawie do 6 miljonów.
  5. „L’oeuvre du temps“ — prorocza uwaga znakomitego autora francuskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Leopold Blumental.