Strona:PL Juliusz Verne - Kurjer carski.pdf/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ło jednak doczekać się nocy. Strogow wyczekiwał, na poczcie.
Cisnęło się tu w przestronnej izbie mnóstwo ludzi. Rozmawiano półgłosem. Podawano sobie wzajem z ust do ust wieści, przywiezione z różnych stron przez uchodźców, którym powiodło się ostatnio przedostać do miasta. Obozowali tu zamiejscowi, którzy próżno oczekiwali możności bądź powrotu do siebie, bądź wyjazdu dalej. Strogow wsłuchiwał się, ale nie mieszał się do rozmów.
Wtem krzyk, w którym zlały się w jednem drgnięciu bezmierna radość i bezmierna tęsknota, przeszył powietrze. Tylko te dwa słowa!
— Mój syn!
Przed nim stała stara Marta, wyciągając ramiona. Już powstawał — już chciał rzucić się w jej objęcia. Ale poczucie obowiązku — myśl o tem, że to spotkanie mogło pociągnąć srogie skutki dla obojga — kazały mu opanować wzruszenie. Śród paru dziesiątków ludzi mogli tu być szpiedzy, wiedzący o tem, że syn Marty jest kurjerem cesarskim. Rozumiał to i znalazł w sobie moc dziwną. Nie poruszył się. Ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy.
— Michał! — wołała matka.
— Kto jesteście... poczciwa staruszko? — zapytał.
— Co–o? Dziecko moje! Nie poznajesz matki?!
— Pani się myli! Uwodzi cię podobieństwo!...
Na te słowa, tak pełne chłodu, przypadła do jego stołu i patrząc mu oko w oko, spytała:
— Więc ty nie jesteś synem Piotra i Marty Strogow?
Oddałby życie, aby módz ją uścisnąć. Lecz tłoczył go żelazny obowiązek. Odwrócił oczy, aby nie widzieć męki jej twarzy. Wzruszywszy ramionami rzekł: