Strona:PL Juliusz Verne - Kurjer carski.pdf/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Weź mi zaraz, hultaju, tego z prawej strony. Ja odpowiadam za lewego konia! — krzyknął Strogow.
W tej chwili pojazd z końmi odtoczony został przez nowy poryw wichru o kilka staj wstecz i szczęściem zatrzymał się o oporę z grubego pnia dębowego.
— Nie bój się, Nadziu! — zawołał Strogow.
— Nie boję się! — odpowiedziała z wnętrza powozu.
Jednak można było lękać się stoczenia w tem miejscu dalej w przepaść przy nowym nacisku orkanu.
— Trzeba zjechać! — rzekł jamszczyk.
— Nie, wjechać! — zaprzeczał Strogow.
— Konie odmawiają!
— Rób to, co ja.
— Ależ...
— Czy będziesz posłuszny? — wrzasnął Strogow.
— Ba, tobie?!
— To Ojciec ci każe przezemnie!
Ten głos potężny, powołujący się na Cara, uczynił woźnicę w mig pokornym.
Obaj mężczyźni z niesłychanym wysiłkiem — naprzeciw wichurze — potykając się co krok, prowadzili konie w górę jakie pół wiorsty, nieraz odrzucani wstecz i ponownie zdobywając drogę przebytą. Trzeba było wyjść poza szlak lawiny kamieni.
Naraz Strogow spostrzegł toczący się z góry olbrzymi odłam skały. Jeszcze chwila, a zdruzgocze tarantas z podróżną. Przytomny i heroiczny znajduje sposób ocalenia i siły nadludzkie: plecami odpycha w górę tarantas. Blok kamienny przemyka się — drasnął ledwie mogącego dyszeć — stoczył się w przepaść.
— Bracie! — krzyknęła Nadja, która w świetle błyskawicy widziała wszystko...
— Nie bój się! Bóg był z nami...