Strona:PL Juliusz Verne - Kurjer carski.pdf/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wio, moje gołąbki! — zawołał stangret, jak człowiek, którego rzeczą jest nie dyskutować, lecz słuchać
Błysnęło przeraźliwie. Na moment las sosnowy stanął w blasku jaskrawym. Tuż zaraz huknął grom — dłużąc się w ryku stu ech. To piorun uderzył zbliska.. Zerwał się nagły wicher — leciał ze świstem szatańskim. Kilka olbrzymich drzew nie wytrzymało pierwszego nacisku orkanu i zwaliło się z trzaskiem. O dwieście kroków przed nimi stoczyła się lawina pni, sęków, gałęzi, w przydrożną przepaść. Konie wystraszone zatrzymały się na moment.
— Naprzód, moje śliczne gołąbki! — zachęcał je jamszczyk.
Strogow ścisnął rękę Nadi.
— Spisz, siostro?
— Nie, bracie.
— Bądź gotowa na wszystko. Oto burza.
— Jestem gotowa.
Pioruny padały za piorunami. Biły gromy. Dął wicher. Oślepione, ogłuszone, smagane deszczem konie stanęły dęba. Jeszcze chwila. Poniosą — rzucą się w bok, strącą pojazd w przepaść, zerwą uprzęż. Zabiegliwy woźnica zrozumiał niebezpieczeńswo — zeskoczył z siedzenia — rzucił się przed konie. Nie poradziłby sobie z oszalałemi zwierzętami. Ale z pomocą przyszedł mu Strogow. Obaj potężnemi mięśniami, nie bez trudu przecie, zatrzymali zestrachaną trójkę.
Lecz wściekłość huraganu zdwoiła się.
— Nie możemy tu zostać. Trzeba wznieść się wyżej! — rzekł Strogow.
— Ej, i tak tu nie zostaniemy Sam wicher przerzuci nas za tę górę! — odparł jamszczyk, nie ruszając się.