Zbrodnia miłości/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Zbrodnia miłości
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Crime d'amour
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Paweł Bourget.

ZBRODNIA MIŁOŚCI.
ROMANS PARYZKI
WARSZAWA.
Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego".
Pasaż Miodowa-Długa № 23.

1903.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 4 Іюня 1902 г.




I.

Trzy wysokie lampy, ustawione w japońskich wazonach, rzucały w głąb niewielkiego saloniku łagodne światło, przyćmione delikatnemi, blado-niebieskiemi abażurami, pokrywającemi kuliste klosze. Kobierzec wisiał przy drzwiach, zamiast portyery. Drugi kobierzec osłaniał ściany. Okna ukryte były po za grubemi ciemno-ponsowemi zasłonami. Pokój, tak szczelnie zamknięty, miał cechę domowego zacisza, a charakter ten potęgowały jeszcze różne drobiazgi, rozrzucone po meblach: fotografie, oprawne w ramki, pudełka z chińskiej laki, staroświeckie szkatułeczki, figurki z saskiej porcelany, książki w starych futerałach, stosownie do mody panującej od 1883 roku. Z jednego rogu pokoju wysuwały się zielone liście jakiejś egzotycznej rośliny, w drugim widniały białe klawisze otwartego w tej chwili fortepianu. Angielski parawanik w różnokolorowe, malowane artystycznie szyby i stolik, mogący służyć do herbaty, czytania lub roboty, stały przy kominku; łagodnemu syczeniu ognia towarzyszył szmer wody gotującej się w imbryku nad lampką, umieszczoną na nizkim stoliczku. Umeblowanie tego nieco zapchanego saloniku, nosiło właściwą obecnej chwili cechę różnorodności, przy tem wszystko wydawało się tu zbyt nowem, choć niejedno staro wyglądało. Od pierwszego rzutu oka łatwo było dostrzedz, że ów czysto paryzki pozór, był rozmyślnie pokojowi nadany. Rażącą sprzeczność z resztą otoczenia, stanowiły niektóre, widocznie z prowincyi pochodzące, przedmioty, jak: staroświeckie, wyszłe już z mody, srebra lub dwie wiszące na ścianie kopie obrazów treści religijnej, do których bezwątpienia przywiązanemi były jakieś wspomnienia z lat dziecinnych. To wrażenie przeciwieństwa byłoby jeszcze widoczniejszem dla kogoś, kto zwiedziwszy resztę mieszkania, znalazłby wszędzie widoczne ślady, że osoby tu zamieszkałe, od niedawna zaledwie przybyły do Paryża. Salonik ten mieścił się w niewielkim pałacyku przy ul. de la Rochefoucauld pod Nr. 3. W dolnej części tej ulicy, która stromym bardzo spadkiem bieży ku ulicy Św. Łazarza, znajdowało się kilka domów, odznaczających się nader dziwaczną budową i kilka mieszkań prywatnych, otoczonych ogrodami. Pałacyk, o którym mowa, zbudowany został przez jednego z bogaczów stolicy dla aktorki, za czasów pierwszego cesarstwa, a zatem w epoce, gdy ulica La Tour des Dames stanowiła cyrkuł, zamieszkany przez wybitne znakomitości teatralne. Zbyt oddalony od środka miasta, by mógł odpowiadać wymaganiom bogaczy, za mało wygodnie urządzony dla osób, nawykłych do wyszukanego angielskiego komfortu, pałacyk ten nęcił ludzi świeżo z prowincyi przybyłych, niewymownym urokiem ciszy i spokoju, panującego na ulicy, którą z powodu jej spadzistości, rzadko kiedy przejeżdżały powozy. To też jakkolwiek okna saloniku wychodziły na dziedziniec, bezpośrednio ulicy dotykający, do wnętrza jego dochodziły tylko jakieś niewyraźne, z oddali pochodzące szmery, przerywane niekiedy silniejszym świstem wiatru. Sądząc z ostrych podmuchów wichury, noc zimną być musiała. Tak przynajmniej mniemała jedna z osób w saloniku zgromadzonych: młody jeszcze mężczyzna, który powstał z miejsca z westchnieniem i postawiwszy na tacy pustą filiżankę, rzucił okiem na zegarek.
— Dziesiąta! — rzekł. — Czyż trzeba koniecznie, abym spędził dzisiejszy wieczór u państwa Malhoure? Ach, cóż to za nieszczęście mieć żonę rozsądną i dbającą o przyszłość? Nie żeń się nigdy, Armandzie... Cóż to za wicher!... Tak mi tu dobrze z wami było. Powiedz mi Helenko — mówił dalej opierając się o poręcz fotela, na którym siedziała jego żona — cóż się stanie, jeżeli nie będę na dzisiejszym wieczorze?
— To tylko, że znajdziemy się niegrzecznie względem ludzi wpływowych, od Których doznaliśmy wiele grzeczności przez cały rok naszego pobytu w Paryżu — odrzekła młoda kobieta, opierając o brzeg kominka zgrabne nóżki, obute w lakierowane buciki i pończoszki, których dziki odcień wybornie był zastosowanym do koloru sukni. Ach! gdyby nie ta nieznośna migrena! — dodała po chwili, przykładając palce do skroni. — Proszę cię wytłómacz mnie przed nimi... No, odwagi, mój biedny Alfredzie!...
Podniosła się z miejsca i podała rękę mężowi, który przyciągnął ją do siebie i ucałował serdecznie. Wyraz cierpienia przemknął po twarzy Heleny w chwili, gdy poddawała się tej pieszczocie. Zręczna i wysmukła jej postawa, wyszukana elegancya sukni dzikiego koloru, koronkami przybranej, odbijały uderzająco od niezgrabnych ruchów mężczyzny, którego nazwisko nosiła. Delikatność białej wysuwającej się z pod rękawa ręki, na której połyskiwała złota bransoletka, okrągłość kibici — wszystko znamionowało w tej kobiecie połączenie piękności form ciała z urodą oblicza. Jasno kasztanowate włosy, przedzielone rozdziałem na środku głowy, osłaniały do połowy czoło trochę zanadto wysokie, jako dowód, że siła wyobraźni i uczucia przeważała nad chłodną rozwagą. Przy jasnej cerze twarzy miała ciemne oczy, które stawały się piwnemi lub czarnemi, stosownie do kurczenia lub rozszerzania się źrenicy; namiętnością, energią i dumą tchnęły wszystkie rysy jej twarzy, począwszy od wyrazistej linii profilu, świadczącej o silnem rozwinięciu dolnej części głowy, skończywszy na śmiało zarysowanych ustach i od podbródka godnego greckiej kamei, do nosa tworzącego z czołem prawie prostą linię. Czysty, pełen życia charakter tej twarzy, usprawiedliwiał w zupełności namiętność, z jaką mąż tulił ją do siebie, a zarazem widoczna niechęć młodej kobiety stawała się jasno zrozumiałą wobec niesympatycznej twarzy jej pana i władcy. Były to dwie istoty z różnych, odrębnych światów: Alfred Chazel przedstawiał skończony typ francuzkiego mieszczanina, który w epoce fizycznego rozwoju ciała zbyt usilnie pracował, zdawał egzamina i za dużo godzin ślęczał nad książką lub rysunkami. Na twarzy tego trzydziesto-dwuletniego mężczyzny rysowały się już widoczne ślady zniszczenia. Włos miał rzadki, cerę zwiędłą, ramiona szerokie i kościste ruchy sztywne, niezgrabne. Lecz z drugiej strony, patrząc na jego silną budowę, grube kości i duże ręce, łatwo było zauważyć szkodliwy wpływ przeciążenia nauką na ten organizm silny i zdrowy z natury. Chazel nosił pince-nez, które zawsze źle włożone ciągle spadało, skutkiem niezgrabności jego długich i chudych rąk, o czem również świadczył węzeł jego białej krawatki, okalającej pomięty kołnierzyk. Ale gdy pince-nez spadło, wtedy najzaciętszy wróg nawet, spojrzawszy w te oczy, w których malował się wyraz szczerości i dziecięcej niemal prostoty, nie byłby przypisał jego zmęczenia innym nadużyciom, prócz nadmierności myśli. Długa blond broda, i równie szczery uśmiech, odkrywający białe zęby, stanowiły dopełnienie tej dziecięcej prostoty spojrzenia. Istotnie, całe życie Alfreda upłynęło w ustawicznej pracy i w zupełniej nieświadomości wszystkiego co — jak powiadał — nie wchodziło w zakres „jego interesu“. Po ojcu swoim, profesorze chemii, odziedziczył on wybitne zdolności do nauk, po dziadku, prostym wieśniaku, przejął w spadku stanowczość i hart woli. Dzięki swej wytrwałości i umysłowemu rozwinięciu, zdał z odznaczeniem wstępny egzamin do szkoły politechnicznej, która według zdań ludzi kompetentnych, działa — zabójczo na zdrowie młodzieży, przeciążając ją zbyt trudnemi i licznemi egzaminami. Ukończywszy tę szkołę w dwudziestym drugim roku życia, w trzy lata później był pierwszym uczniem w szkole komunikacyi lądowych i wodnych. Wysłano go następnie do Bourges, gdzie zakochał się w pannie de Vaivre która od ojca swego, ożenionego po raz drugi, dostała bardzo skromny posag. Niebawem jednak śmierć pana de Vaivre a następnie jego żony i dziecka z drugiego małżeństwa, wzbogaciły niespodziewanie nowo zaślubioną parę. Młody inżynier, powołany jeszcze w ubiegłym roku na służbę miejską do Paryża, ujrzał się nagle u szczytu najpiękniejszych marzeń, jakie kiedykolwiek roił o swej przyszłości. Majątek jego żony wynosił około dziewięciukroć sto tysięcy franków, prócz których posiadał dziesięć tysięcy franków rocznej pensyi i mały kapitalik, otrzymany od ojca. Ale ten dostatek nie zniechęcił do pracy młodego człowieka, pałającego ambitną żądzą, by blaskiem zaszczytów wynagrodzić nierówność położenia społecznego między sobą a żoną. Ze zdwojonym zapałem rozpoczął dawne studya matematyczne. Przyjęcie do instytutu jaśniało na widnokręgu jego marzeń jak świetlana apoteoza, stanowiąca ostateczny cel jego życia; program swej działalności streszczał w mądrej maksymie, powtarzanej mu przez ojca: „idź prostą drogą“. Zważywszy nadto, że urodził mu się syn, w którym dostrzegał rysy własnego charakteru, czyż podobna się dziwić, że człowiek ten winszował sobie, iż kornie schylił głowę przed prawami, ograniczającemi swobodę tej warstwy społecznej, do której urodzeniem należał? Może te różne uwagi nasuwały się myślom drugiego mężczyzny — tego, którego Alfred Chazel nazwał Armandem — a który wypuszczając z ust kłęby dymu, przyglądał się młodemu małżeństwu. Pomiędzy Armandem a Alfredem zachodziła taka sama różnica, jak między tym ostatnim a Heleną. Na pierwszy rzut oka Armand wydawał się bardzo młodym, chociaż i on miał przeszło trzydzieści dwa lata. O ile ubranie Alfreda leżało źle na chudem i nieforemnem jego ciele, o tyle tużurek barona de Querne — bo tak się Armand nazywał — uwydatniał kształtne ramiona i tułów niskiego lecz silnego mężczyzny, wyćwiczonego w fechtunku, konnej jeździe, bokserstwie i różnych rodzajach sportu, które młodzi a bogaci Francuzi, przejęli od Anglików, odkąd szczere lub udane przekonania zaniknęły przed nimi polityczną kary erę. Starannie utrzymane ręce, kosztowne pierścionki, zgrabne obuwie wszystko, począwszy od krawatu i kołnierzyka, do włosów poskręcanych w loki i do wąsika wijącego się zalotnie po nad ironicznie uśmiechniętemi ustami — świadczyło o wyszukanej elegancy i, pozwalającej się domyślać życia bezczynnie pędzonego. Od banalnej powierzchowności, właściwej wszystkim ludziom zajętym wyłącznie błahostkami mody, ocalało pana de Querne tylko dziwnie niespokojne i przenikliwe spojrzenie, rozjaśniające nieruchomą twarz jego. Jakkolwiek całe zachowanie się młodego człowieka wskazywało, że nie lubił, by nań zwracano uwagę, to jednak spojrzenie, w którem nie było nic młodego, piętnowało go cechą niepospolitej oryginalności. Podczas, gdy Chazel zdawał się zachować młodość serca, pomimo utraty sił fizycznych, duże, czarne oczy Armanda zdawały się mówić, że on, ciesząc się zupełnem zdrowiem ciała, uległ przedwczesnej starości ducha i umysłu. Twarz jego była ściągłą, cera śniadą, nos wązki, podbródek owalny, czoło nie porysowane zmarszczkami. Niepodobna określić, jakim mógł być zawód lub rodzaj zajęcia tego człowieka, jednakże w całej jego istocie było coś wyższego, sprzecznego z życiem bezczynnem; jednakże ostro zarysowane kąty ust, nadając twarzy wyraz bolesny, zdawały się świadczyć, że przeszłość jego była nieprzerwanem pasmem rozkoszy. Z niezachwianym spokojem palił cygaro a ilekroć dym z ust wypuszczał, pokazywał zęby drobne i krzywo osadzone, co — jak powiadają — ma być niezawodną oznaką okrucieństwa. Przyglądał się Chazelowi pieszczącemu się z żoną, która stała ze spuszczonemi oczyma, nie śmiejąc podnieść ich na Armanda. A jednak gdyby wzrok ich spotkał się na chwilę, młody człowiek dostrzegłby w oczach Heleny, nie wyraz cierpienia, lecz nie dającą się określić mieszaninę ironii i ciekawości.
— Tak jest — odezwał się Alfred, w odpowiedzi na niemy wyrzut, malujący się na twarzy Heleny — wiem o tem, że nie uchodzi całować się publicznie, ale Armand wybaczy mi łaskawie. Do widzenia — dodał, podając rękę przyjacielowi. — Postaram się wrócić za godzinę najdalej. Wszak zastanę cię jeszcze, nieprawdaż?...
Młody baron i pani Chazel zostali sami. Oboje milczeli przez chwilę, żadne nie ruszyło się z miejsca, tylko Helena śmiało już teraz patrzyła w oczy Armandowi, który uśmiechem odpowiadał na to spojrzenie, osłaniając się nieustannie chmurami dymu. Wkrótce rozległ się pod oknami turkot powozu, uwożącego Alfreda. Wolnym krokiem Helena podeszła do fotela, na którym siedział Armand, zręcznym ruchem wyjęła mu z ust cygaro i rzuciła je w ogień. Następnie podbiegła do młodego człowieka, zarzuciła mu ręce na szyję a okrywając usta jego pocałunkami, zapytała zalotnie głosem, którego wesołe dźwięki zdradzały radość z odzyskania tak długo oczekiwanej swobody:
— Jak się masz, Armandzie, czy kochasz mnie dzisiaj?
— A ty czy nie przestałaś mnie kochać? — zapytał z kolei zagadnięty, głaszcząc twarz młodej kobiety, która osunąwszy się na ziemię, położyła głowę na kolanach przyjaciela i patrzyła nań z wyrazem gorączkowego zachwytu.
— Ach, niewdzięczniku, czyż potrzebuję zapewniać cię o tem?
— Nie — odparł Armand — wiem, że kochasz mnie... bardzo. Dźwięcząca w głosie jego ironia, nadawała słowom tym prawie żartobliwe znaczenie. Helena jednak wysłuchała tego szyderstwa z uśmiechem kobiety, która wie co na nie odpowiedzieć.
— Więc nigdy ufać mi nie będziesz? — spytała a chociaż oczy jej mówiły, jak bardzo czuje się szczęśliwą, przecież cień smutku przemknął po jej twarzy, gdy mówiła dalej — czyż nie możesz wierzyć w moje uczucie, nie mając tego ostatniego dowodu?...
— Dowodu — przerwał Armand — nazywasz to dowodem! ależ zaparcie się samego siebie jest nie dowodem, lecz treścią uczucia... Przyznaję — mówił dalej pochmurnie — że dopóki mi się nie oddasz, Heleno, zawsze wątpić będę nie o szczerości... wierzę, że pragniesz mnie kochać, ale o prawdziwości twego przywiązania... Jakże często wmawiamy w siebie uczucie, które nie istnieje w rzeczywistości. Ach, gdybyś mnie kochała tak, jak chcesz, jak twierdzisz, czyżbyś mogła sprzeciwiać się mojemu żądaniu? Czyżbyś mi odmawiała tej schadzki, o którą tyle razy napróżno błagałem? Nie! zgodziłabyś się ze względu na mnie i na siebie...
— Armandzie!... — zawołała młoda kobieta. Zamilkła nagle, twarz jej pokryła się szkarłatnym rumieńcem. Podniosła się z ziemi i nie patrząc na swego przyjaciela, chodziła po pokoju z rękoma opartemi na biodrach, jak to zwykle czyniła w chwilach gwałtownego wzruszenia. Odkąd Helena pokochała pana de Querne, odkąd wyznała mu swoje uczucie — wiedziała dobrze, że przyjdzie dzień, w którym będzie zmuszoną pożegnać się z ułudnem marzeniem o czystej, choć zakazanej miłości. Tak, wiedziała dobrze, że musi uledz woli człowieka, któremu oddała swe serce i stać się kochanką tego, któremu powiedziała: „kocham cię“. Wiedziała o tem, a przecież znalazła dotąd siłę bronienia swojej godności — nie przez kokieteryę, nie dla podniecenia odmową namiętnej żądzy Armanda — lecz przez głębokie poczucie obowiązku. Czyż jest kobieta zamężna, któraby nie łudziła się nadzieją, że potrafi dochować wiary zaprzysiężonej mężowi, oddawszy serce innemu? Zrzeczenie się rozkoszy bezwzględnej miłości, wydaje się jej z początku dostatecznem zadosyćuczynieniem. Każda z nich poddaje się nowemu uczuciu w przekonaniu, że nie przekroczy pewnej granicy i w samej rzeczy dotrzymuje słowa przez dłuższy lub krótszy czas, zależnie od temperamentu kochanka. Ale nieubłagana logika faktów życiowych, odzyskuje wnet swoje prawa. Rozgraniczenie duszy od ciała jest czczem marzycielstwem a miłość nie zna żadnych więzów, prócz tych które sama nakłada. Tak, Helena czuła, że złowroga godzina już dla niej wybiła. Od dwóch tygodni Armand rozpoczynał z nią codziennie tę ohydną sprzeczkę. Wiedziała, że każda podobna scena pozbawia ją szacunku w oczach ukochanego. Jeszcze dni parę a straci on zupełnie wiarę w szaloną, ślepą jej miłość, miłość, jaką kobiety tylko kochać są zdolne. Taka miłość równa się niemal sile czarodziejskiego zaklęcia i czuje nieodzowną potrzebę zapewnienia zupełnego szczęścia temu, kto jest jej przedmiotem. Helena kochała Armanda i lubowała się w tem uczuciu. W listach swych nazywała go zawsze „ukochanym“, bo wyraz „kochanek“ oblewał czoło jej rumieńcem wstydu a nazwa „przyjaciel“ wydawała się jej czczym dźwiękiem. Najlżejsze cierpienie Armanda stawało się dla niej nieznośną fizyczną męczarnią, nie mogła patrzeć na jego nieufność lub niedowierzanie. Zdawała sobie jasno sprawę ze swego położenia, przewidywała nieuniknioną konieczność upadku — konieczność okazania Armandowi tego najwyższego dowodu przywiązania, a przecież teraz... głos zamarł w jej piersiach. Wola jej ugięła się w ostatniej chwili. Czyż znowu ma się rozpocząć to, co w myśli nazywała zawsze „ohydnym targiem“? Ach! gdyby była wolną, gdyby nie miała dziecka, jakże chętnie przystałaby nie na potajemną schadzkę, lecz na ucieczkę z ukochanym, jakże chętnie uczyniłaby dla niego ofiarę z całego życia! Wszystkie te myśli w chaotycznym nieładzie tłoczyły się do głowy nieszczęśliwej kobiety, podczas gdy przechadzała się wzdłuż i wszerz po pokoju. Raz jeszcze spojrzała w pochmurną i gniewem zasępioną twarz ukochanego.
— Przestań się smucić, Armandzie. Zrobię wszystko co zechcesz.
Słowa te, wypowiedziane głosem z głębi serca pochodzącym, zdawały się raczej dziwne niż rozrzewniać młodego człowieka. Ogarnął Helenę pytającem spojrzeniem. Gdyby biedna kobieta mogła była zdobyć się na siłę uczynienia spokojnej obserwacyi, nie byłaby w oczach jego dostrzegła ni śladu tej niebiańskiej szczęśliwości, która dla kochanki stanowi rozgrzeszenie jej winy. Było to samo pogardliwe spojrzenie, z jakiem przyglądał się niedawno pieszczotom Alfreda z Heleną. Ale ta ostatnia utraciła zimną krew w walce z miotającemi jej sercem uczuciami. Po chwili, gdy znów uklękła u stóp Armanda, tuląc głowę do jego piersi, twarz młodego człowieka zmieniła wyraz, oczy jego pałały szaloną, namiętną żądzą. Czuł blizko siebie to piękne, młode ciało; dotykał ręką ramion, których piękne kształty podziwiał już kiedyś na balu; odurzała go upajająca woń, unosząca się koło każdej kobiety; przyciskał usta do powiek, które drżały pod jego pocałunkiem.
— Czy ty przynajmniej cieszysz się tą myślą — zapytała Helena a w głosie jej dźwięczał niepokój.
— Co za pytanie! — zawołał Armand — ależ ty nie znasz piękności twych oczu — mówił dalej, składając długi pocałunek na jej przymkniętych powiekach, — wdzięku twej twarzy — tu głaskał ją dłonią — miękkości twych włosów — tu odetchnął głęboko, wdychając woń ich jak zapach kwiatu — i wdzięku twoich usteczek. Wobec tego ubóstwiania jej ciała, cóż mogła odpowiedzieć? Wsłuchana w jego słowa jak w tony niebiańskiej muzyki, z rozkosznem drżeniem poddawała się tym pieszczotom. Uściski Armanda przejmowały całą jej istotę jakiemś nieokreślonem, tajemniczem wrażeniem, z objęć jego wychodziła złamana, nieżywa prawie. Nie pierwszy to raz Helena poddawała się uściskom Armanda a jednak, pomimo upajającej rozkoszy, jakiej doznawała, umiała się zawsze bronić śmielszym pieszczotom. Nie! gdyby nawet nie obawa wejścia służących, nigdy, nigdy nie zgodziłaby się uledz mu w tym saloniku, w którym portrety matki, męża i syna przypominały jej obowiązek strzeżenia tego, z czego przecież gotową już była uczynić ofiarę. O nie! tu nigdy! I teraz jeszcze, dostrzegłszy na twarzy Armanda szczególne wzruszenie, którego tak pragnęła i tak obawiała się zarazem, wyrwała się z jego objęć na fotel i drżącemi rękoma schwyciła robotę, leżącą na stoliku.
— A zatem, gdzie się jutro spotkamy? — zapytała.
Na dźwięk jej głosu Armand drgnął cały, ocknąwszy się z rozkosznej zadumy. Śmiało spojrzał w oczy Helenie, którą znów ogarnęło uczucie, nad którem niejednokrotnie już cierpiała, że między nim a nią rozwarła się przepaść bezdenna. Czyż to, co powiedziała, mogło obrazić Armanda? Przypuszczała, że sprawiła mu przykrość, usuwając się nagłe od niego, ale czyż zadanie powyższego zapytania nie było oddaniem mu się zawczasu, czyż mógł się dziwić, że nie chciała, by dom jej męża był świadkiem tej występnej a rozkosznej chwili?... Powtórzyła więc raz jeszcze z odcieniem bojaźni w głosie:
— A zatem, gdzie się jutro spotkamy?
— U mnie — odpowiedział Armand — mogę pozbyć się służącego na całe poobiedzie.
— O! nie, nie u ciebie! — zawołała żywo Helena. Przed oczyma jej stanęły nagle wszystkie dotąd przez Armanda przyjmowane kobiety, które nowa kochanka znajduje między sobą a mężczyzną jako brzemienne groźbami porównanie, jako przepowiednię zakończenia jej także stosunku, ponieważ zewnętrzne oznaki wszelkiej miłości bywają zawsze jednakowe. Niech się to stanie przynajmniej w innem otoczeniu — dodała w duchu.
— Jeżeli chcesz — zaproponował Armand — poproszę którego z mych przyjaciół o odstąpienie mi mieszkania...
Przeczący ruch głowy był jedyną odpowiedzią Heleny. Przewidywała ona zawczasu, jaką będzie rozmowa dwóch przyjaciół, Wiedziała, że sposób, w jaki zapatrywała się na swoje uczucie, musi się różnić od zapatrywań owego nieznajomego, do którego Armand chciał się odwołać. W jej oczach miłość usprawiedliwiała i uświęcała najwystępniejsze nawet zdrożności, najlubieżniejszą zmysłowość. Ale ów przyjaciel w poświęceniu jej widzieć tylko będzie zwykłą miłostkę, dającą powód do żartów. Dreszcz oburzenia wstrząsnął jej ciałem, podniosła oczy na Armanda. Ach! jakiż wstręt byłyby wzbudziły w niej myśli „ukochanego“, gdyby umiała w nich czytać. Młody baron przechodził w życiu wiele intryg podobnego rodzaju, nie przypuszczał też, aby chwiejność Heleny była obawą uczciwej kobiety, upadającej po raz pierwszy. Wprawdzie Helena mówiła, że nigdy dotąd nie kochała i tak było w istocie. Lecz czyż mogła przytoczyć jakikolwiek dowód na poparcie prawdy swych zapewnień? De Querne tyle kłamstw w życiu popełnił, tylu doznał zawodów, że nieufność stała się wybitną cechą jego charakteru. W tej chwili starał się on przeniknąć znaczenie odpowiedzi Heleny, chcąc w niej odnaleźć ślad jej dawniejszych miłosnych awantur. Nie chce mnie przyjąć u siebie, mniemając, że każda zwłoka podnieca moją żądzę... — myślał w duchu — ostrożność nie pozwala jej przyjść do mnie... boi się, bym kogo nie wtajemniczył w tę sprawę i dlatego nie dice widzieć mnie w żadnem mieszkaniu. Cóż więcej mogę zrobić?
— A gdybym wynajął małe mieszkanko? — zaproponował jeszcze.
Jakkolwiek takiem było marzenie Heleny, żywione w głębi serca, odmówiła jednak i tym razem z obawy, by Armand nie posądził ją o chęć zyskania na czasie. Zresztą schadzki, powtarzające się zawsze w jednem miejscu, musiałyby z konieczności zwrócić na nią uwagę całego domu, stałaby się ową „zakwefioną damą“, na której przybycie wszyscy czatują! Jednak chociaż z tą propozycyą łączyła się jeszcze wstrętna dla niej myśl pieniężnego wydatku, Helena byłaby już przystała, gdyby nie powodowały nią inne jeszcze względy, jedyne, jakie odważyła się wypowiedzieć głośno.
— Fałszywie mnie sądzisz, Armandzie, nie rozumiesz moich powodów. Chciałabym, żeby nie było żadnych śladów mojego upadku... Gdybyś przestał mnie kochać, cóżby się stało z mieszkaniem, które chcesz dla mnie urządzić? Patrzaj, ja myśli tej teraz już znieść nie mogę. Nie dręcz mnie dłużej, najdroższy, staraj się zrozumieć mnie choć trochę.
W słowach tych ujawniała się głęboka romantyczność jej natury i tajemna scena jej serca. Wprawdzie nie zdawała sobie jasno sprawy z charakteru Armanda — charakteru, w którym pod pozorami czułości, krył się straszliwy egoizm i w którym nie istniała żadna łączność między wyobraźnią a sercem — pojmowała przecież, że nadawał on fałszywe znaczenie każdemu jej słowu. Widziała, że nieufność jego wzmaga się ustawicznie z chorobliwą niemal szybkością. Sądząc, że to niedowierzanie wynika jedynie z jej oporu postanowiła ostatecznie nie odmawiać mu tego najwyższego dowodu przywiązania. „Teraz przynajmniej uwierzy w moją miłość“ — pomyślała — a myśl ta napełniła jej serce niewymowną błogością. Wstała z miejsca, podeszła do Armanda i obejmując czoło jego rękoma. Ach jakżebym chciała wiedzieć, co się „tu“ dzieje — rzekła z westchnieniem. Mała to przestrzeń a jednak w niej to się zawiera moje szczęście lub ciężka niedola.
— Gdyby wzrok twój mógł tam przeniknąć, nie zobaczyłabyś nic, prócz swego obrazu — rzekł młody człowiek.
— Przekonam się o tem jutro... — zalotnie zauważyła Helena.
— Jutro — przerwał Armand z uśmiechem — ale gdzież się odbędzie nasza schadzka? Nie pozostaje nam już innego wyboru, prócz wynajęcia pokoju w chambres garnies lub w hotelu...
Chambres garnies!... hotel!... Zimny dreszcz wstrząsnął całą istotą Heleny na dźwięk tych słów, które zdawały się streszczać w sobie całą hańbę cudzołóztwa. Niewymownym wstrętem przejmowała ją myśl o szyderczych uśmieszkach woźnicy, o przestąpieniu progu jednego z tych domów, do których nieraz już zapewne wchodziły rozgorączkowane kobiety. Szlachetne jej uczucie miało zostać skalanem wśród sprzętów, które niejednokrotnie już były świadkami scen podobnych. Tak! ale z drugiej strony łatwiej będzie zerwać kiedyś z tem obcem, do nikogo nie należącem otoczeniem! Zanadto wierzyła w delikatność Armanda, by przypuszczać, że zaprowadzi ją tam, gdzie bywał z innemi kobietami. Czekała ją wprawdzie straszna walka z uczuciem godności osobistej i niewieściej dumy, ale tam przynajmniej w obcym hotelu, nic nie hańbiło treści jej miłości. Mężnym też i stanowczym głosem rzekła:
— Wątpię czy w przeciągu jednego ranka uda ci się wynaleźć odpowiednie pomieszczenie.
— I owszem — odrzekł Armand po chwili namysłu — dowiem się w hotelu, w którym zwykle staje jeden z moich przyjaciół... A zatem — mówił dalej — jutro rano między dziesiątą a jedenastą, przyszlę tu książki i list, zawiadamiając cię o numerze domu i mieszkania, które poleciłaś mi wyszukać dla krewnej twojej, przybywającej z prowincyi. Pomimo tej ostrożności, nie zapomnij spalić natychmiast mojego listu. Przyjdź o ile możności najwcześniej, czekać cię będę całe poobiedzie, jeżeli zaś nie przybędziesz, pomyślę, że nie mogłaś...
Helena słuchała słów jego z uczuciem smutku i rozkoszy: smutku — bo dotrzymanie danego słowa tyle jeszcze kosztować ją miało, rozkoszy — bo troskliwość, z jaką Armand obmyślał najdrobniejsze szczegóły, dawała jej miarę głębokości jego uczucia. W zacisznym saloniku, przy słabych odbłyskach zamierającego ognia, jeszcze czas jakiś toczyła się poufała i serdeczna gawędka, gdy nagle turkot zajeżdżającego powozu, oznajmił młodym ludziom powrót Alfreda.
— Żegnaj mi, najdroższy — szepnęła Helena, składając ostatni pocałunek na czole Armanda. Zaledwie zdążyła odsunąć się od jego fotela, a już Alfred Chazel stał na progu pokoju, witając żonę serdecznem, pełnem dobroci spojrzeniem. Armandowi dobrze było znanem to spojrzenie, które nie zmieniło się wcale od owych czasów — gdy obydwaj, mieszkając w zakładzie Vanaboste, uczęszczali razem na wykłady do liceum Henryka IV. To też w tej chwili, de Querne doznał niemiłego wrażenia, wywołanego nie głosem sumienia, któreby wyrzucało mu oszukiwanie przyjaciela lat dziecinnych, lecz myślą o zdradzie, jaką Helena odpłacała zaufanie i szlachetność tego człowieka. Zaślepieni w swym egoizmie mężczyźni, bywają nieraz tak potwornie naiwnymi i pogardzając kobietą, która ulegnie słabości, zapominają, że sobą raczej pogardzać powinni.
Przez ten czas Alfred Chazel zbliżył się do żony i przyciskając z uczuciem usta do jej ręki: Wynudziłem się uczciwie cały wieczór. Cóż mi dasz za to w nagrodę, Helenko? — zapytał. Ach! jak boleśnie raniła ją serdeczność tego człowieka, który przecież był jej mężem! Jakże pragnęła wywieść go z błędu i zawołać: „Czyż nie widzisz, że kocham innego? Zwróć mi swobodę! Nie mam siły kłamać dłużej“! Ale w przyległym pokoju stało małe, białemi firankami przysłonięte łóżeczko, w którem spoczywał jej synek, jej jedyny, ukochany Henryś. Dlaczegóż wspomnienie tej złotowłosej główki, nie miało siły zawrócić ją z niebezpiecznej drogi, na którą wkraczała, a jednak przeszkadzało jej uledz bezwzględnie nowemu uczuciu? Słuchając męża, widziała dziecię przed sobą. Nie przychodziło jej na myśl pogardzać Armandem, że nakazał jej miłość ku sobie, chociaż była żoną jego przyjaciela. Przeciwnie, czuła głęboką po gardę dla samej siebie, bo nie lubowała się w cierpieniach, których on był powodem, to też umocniona myślą, że robi to dla niego, podała mężowi czoło do pocałowania i rzekła z uśmiechem:
— Wszyscyście jednakowi, moi panowie, uważacie się w prawie żądania zapłaty, wzamian za spełnienie obowiązku.


II.

O w pół do dwunastej, Armand opuścił dom przy ulicy de la Rochefoucauld. Wiatr porozpędzał chmurki na niebie, na którem teraz miliony gwiazd błyszczały. Długą miał podróż przed sobą, bo mieszkał po za Polami Elizejskiemi na ul. Linkoln. Tam, w oficynie wychodzącej na ogród, zajmował na drugiem piętrze mieszkanie, które niegdyś urządzał z wyszukaną elegancyą, zapełniając je staroświeckiemi gracikami. A teraz ileż to czasu nie zdarzyło mu się już spędzić wieczoru u siebie? Szedł wązką i bezludną uliczką św. Łazarza, która rozszerza się nagle po za placem Św. Trójcy i — jak rzeka dopływami wzbogacona — zaludnia się gromadą przechodniów i powozów, dojeżdżających z ulic Chateaudun i de la Chausen d’Antin. Dorożki i omnibusy mknęły szybko, tłum płynął falą. Gdzieniegdzie, z po za węgła domu wychylała się postać kobieca i cynicznemi słowy zaczepiała młodego człowieka, który usuwał ją łagodnym ruchem ręki. Może skutkiem przeciwieństwa, zachodzącego między gwarem i ruchem ulicznym a ciszą małego saloniku, Armand czuł się w tej chwili niewypowiedzianie smutnym. Przed oczyma stał mu ciągle obraz Alfreda, tulącego do siebie Helenę, Czyżby to miała być zazdrość? Nie. I znów wracały wspomnienia dziecinne — tylko wyraźniejsze niż przed chwilą — przypomniał mu się Chazel, ubrany w mundurek zakładu Vanaboste. Biedny Chazel! Ubogim był jeszcze w owych czasach. Dla reklamy swego zakładu dyrektor przyjął go jako stypendystę a raczej jako maszynę do otrzymywania nagród konkursowych. Ileż to razy w kramiku utrzymywanym przez stróża dla uczniów, Armand płacił zaległe rachunki przyjaciela: cukierki, osmażane kasztany i tak zwane paryskie kremy t. j. tabliczki czekolady napełnione wewnątrz gęstym i słodkim likworem! Od czwartej klasy szli ciągle razem, a wróciwszy do zakładu po oblężeniu Paryża, razem przebyli smutne dni komuny. Następnie Alfred wstąpił do szkoły politechnicznej. Sztywny, niezgrabny, niepomiernie śmiesznie wyglądał w wojskowym mundurze, z wiecznie krzywo przypasaną szablą, w kapeluszu włożonym na bakier; z twarzą poprzerzynaną szramami od cięć brzytwy. W niedziele i środy odwiedza! zwykle dawnego kolegę, który wyzwoliwszy się od jarzma przymusowej nauki, pędził życie bogatego młodzieńca. Podczas gdy Alfred słuchał w szkole komunikacyi, Armand odbył podróż naokoło świata w towarzystwie znakomitego malarza. Wróciwszy do Paryża nie zastał już dawnego przyjaciela. Z początku pisywali do siebie, lecz listy ich stawały się coraz rzadszemi, bo życie każdego z nich odmiennym poszło torem. Gdy Alfred, poślubiwszy pannę de Vaivre, przywiózł żonę do Paryża, Armand został mile zdziwiony dystyngowanym układem Heleny, którą wyobrażał sobie niezgrabną, wymuszoną i źle ubraną. Wówczas jednak był on zajęty inną kobietą, „małą“ Aliną. Utrzymywał ją powodowany jedynem uczuciem, na jakie zdobyć się umiał: politowaniem i żądzą zmysłową. W parę lat potem spotkał przypadkiem w restauracyi Lucyana Rieume, dawnego kolegę z zakładu Vanaboste. Przy koleżeńskiem śniadaniu, spożywanie ostryg idzie zwykle w parze ze zwierzeniami serca; to też Lucyan, z niezmierną otwartością opowiadał wszystko, co wiedział o dawnych towarzyszach, Armand pamiętał dobrze jak Lucyan pochylony nad stołem, z zaiskrzonemi oczyma, mówił z ironią: — „Ten biedny Chazel... to mu się poszczęściło... ludzie powiadają, że żona przyprawia mu rogi... słyszałem nawet nazwisko... Marades... Tarades... aha! wiem już... de Varades, oficer artyleryi... Całe miasto o tem tylko mówi, literalnie nie wychodzi z ich domu...“ Nieszczęście chciało, że Armand nie mógł się oprzeć pokusie niedowierzania. Nikomu i niczemu nie wierzył bezwzględnie, a jednak dość mu było posłyszeć o czyim upadku, by podejrzenia jego wzmagały się z dniem każdym. Gdyby nie powyższe słowa Lucyana, może wspomnienie dawnej przyjaźni byłoby wzięło górę nad kaprysem ciekawości wtedy, gdy Alfred przyjechał z żoną do Paryża i Armanda w dom swój wprowadził. Teraz jednak powiedział sobie to, czem ludzie umieją usprawiedliwić tyle podłości: „W istocie, trzebaby być głupcem“. Po niejakim czasie Helena zaczęła okazywać chęć przypodobania mu się, którą uważał za właściwą parafiankom egzaltacyę. „Żaden paryżanin nie starał się dotąd o jej „względy“ — myślał w duchu, a oczarowany wdziękiem ruchów młodej kobiety, łagodnym wyrazem jej twarzy, powiewną lecz silną postawą, postanowił dokończyć jej światowego wykształcenia i zawczasu cieszył się nadzieją, że tak piękną kochankę mieć będzie. Ale od wielu, wielu miesięcy marzenia jego napotykały stanowczy opór, który podniecał jego miłość własną. Podwoił przeto usiłowania, czerpiąc odwagę we wspomnieniu o owym oficerze, który prawdopodobnie nie musiał być jedynym... Z kilku zręcznie rzuconych pytań, dowiedział się od Alfreda, że pan de Varades — jako dawny kolega i towarzysz — bywał istotnie codziennym ich gościem. Odtąd Armand nie powątpiewał już ani na chwilę, że opór Heleny był tylko wyrachowaniem kokieteryi. Podobny pod tym względem do całego rodu męzkiego, rządzącego się odrębnemi zasadami moralności, pan de Querne twierdził, że kokieterya kobiety jest zupełnem usprawiedliwieniem najnikczemniejszych postępków mężczyzny. Usiłowania jego zostały ostatecznie uwieńczone pomyślnym skutkiem. Pani Chazel naznaczyła mu schadzkę na dzień następny. Za dwadzieścia cztery godzin zostanie posiadaczem kochanki piękniejszej od wszystkich, które kiedykolwiek pochlebiały jego miłości własnej. Dla czegóż więc zamiast cieszyć się tą myślą, czuł się tak niewymownie smutnym? Czyżby wyrzucał sobie nieuczciwe postępowanie względem dawnego przyjaciela?
Przyjaciela? Czyż rzeczywiście Alfred był jego przyjacielem? Tak ich nazywał świat, tak się sami wzajemnie nazywali. A jednak ten tylko ma prawo zwać się naszym przyjacielem co nas zna, kogo my również znamy, przed kim nie wahamy się wynurzyć najtajniejszych myśli i uczuć naszych. A ów czy mógł kiedykolwiek powierzyć swoje nadzieje, smutki lub uciechy tej „maszynie do rachowania“, którą nazywano Alfredem Chazel? Czy ten ostatni wyspowiadał mu się choć raz w życiu ze swoich trosk lub marzeń? Tem lepiej zresztą, bo nieciekawe musiały być myśli tego wzorowego ucznia, w przekonaniu którego życie powinno być tylko dalszym ciągiem mozołów szkolnej nauki. Jedyną pomiędzy nimi spójnię stanowiły wspomnienia z lat dziecinnych. Na zakręcie ulicy Royale, tuż niedaleko Pól Elizejskich, Armand przypomniał sobie dawne spacery, odbywane pod dozorem nieszczęśliwego guwernera, który chętnie rad był ukryć się wśród gromady uczniów, by go nie wzięto za psa owczarskiego, pilnującego powierzonego mu stada. Okropne to było stado! Żadna tajemnica życia nie była obcą tym dzieciakom, pobladłe ich lica i zapadłe oczy stanowiły niezbity dowód częstych nocnych hulanek. Oburzenia i pogardy godnym był cały ten świat, w którym najstarsi mieli zaledwie lat dziewiętnaście, a najmłodsi najwyżej osiem. Wśród murów starego liceum, do którego uczęszczali dwa razy dziennie, starsi i młodsi z bezczelnym cynizmem opowiadali dzieje swych ohydnych miłostek. W infirmeryi, której atmosfera przesiąkniętą była wonią lekarstw, wymieniano uściski i pocałunki lubieżne. Cała niemal młodzież, zamieszkała w zakładzie Vanaboste brała udział w tem życiu rozwięzłem, lub w walce z niem traciła dziewiczość wyobraźni. Niekiedy jednak stosunki czystszej, podniosłejszej natury łączyły studentów. Czytanie Wirgiliusza, dyalogów Platona lub szekspirowskich dramatów, odurzało umysły „literatów“. Będąc w trzeciej klasie, Alfred Chazel otrzymał od jednego z kolegów poemat, którego wiersz początkowy pobudził wszystkich do szalonego śmiechu:

„Alfredzie, blady Alfredzie, rozkoszy moich dni“.

— Podłe, haniebne mrowisko! — zawołał w duchu młody człowiek, przebiegając myślą ohydne, pełne śmiesznostek wspomnienia. Wprawdzie obaj z Alfredem należeli do szczupłego grona tych, którzy się zdołali ustrzedz zarazy, lecz on natomiast, dzieckiem prawie będąc, zaczął szukać towarzystwa płatnych bachantek, w objęciach których nauczył się tajemnicy zaspokajania swych żądz zmysłowych. „I ja miałbym szanować takie wspomnienia młodości“? — myślał Armand — „Czyż mam względem niego jakiekolwiek zobowiązania dlatego, żeśmy razem w więzieniu cierpieli“? Nie, stokroć nie! To nie myśl o Alfredzie przejmowała go smutkiem tak rozpaczliwym. Szedł dalej a przyśpieszając kroku, szorstko odpychał od siebie uliczne żebraczki miłości, z których każda zaczepiała go niemal temi samemi słowy. O! ten smutek głęboki, przejmujący nie po raz pierwszy niestety, gryzł biedne, chore serce jego od czasu do czasu, gdy ujrzał się w prawie zaspakajania wszystkich swoich fantazyi, mając przeszło trzydzieści tysięcy franków rocznego dochodu! Uczucia tego doznawał dawniej jeszcze przed każdą schadzką z nową, bodajby najbardziej pożądaną kochanką. Dręczyło go to jak straszliwe senne widziadło, jak bolesny, ostatni jęk konania ducha. Niegdyś przypisywał dziwne to zjawisko tęsknocie za utraconą niewinnością, głosowi sumienia, które wyrzucało mu, że nie jest godzien uczucia, jakie wzbudza. Teraz dopiero zdołał on pojąć istotne marzenie tego dotkliwego przygnębienia, tych gwałtownych paroksyzmów boleści, stanowiącej tło jego życia. Teraz dopiero nabrał strasznego, rozpaczliwego przeświadczenia, że nigdy odczuć nie potrafi miłości prawdziwej. Z bijącem sercem zapytywał sam siebie: „Czy w tej chwili prawdziwie kocham Helenę“? Natężał myśl, skupiał uwagę, badając głąb własnej istoty, podobny do lekarza, który dotknięciem palca chce wyczuć bolesne miejsce chorego organizmu. Lecz niestety, Armand nie znajdował nigdzie tego „miejsca“ miłości, które tak pragnął odnaleźć. „Nie“ — zawołał rozpaczliwie, nie tracąc jednak odwagi sądzenia swych trzeźwo myśli i czynów — „nie, ja nie kocham Heleny. Pragnę ją posiąść — bo piękna; ubiegani się o jej względy — bo z nudów umieram; nie ustąpię bo mi odmawia. Miłość własna, namiętność i mała domieszka sentymentalizmu — oto grunt i podstawa mego charakteru. A zatem co mi na tem zależy? Dla czegóż wikłani się w sprawę podobną history! pani Rugle“?... I wszystkie dawne miłostki, ku którym popchnęła go chęć zdobywania serc niewieścich, niestałość i czczość tych stosunków, rozkosze goryczą zatrute... wszystko, wszystko stanęło mu żywo przed oczyma. Dla czego w roku ubiegłym bawił się sercem panny Julii, nauczycielki w znajomym mu domu? Jaki cel miała komedya, odegrana z panną Maud, złotowłosą angielką, którą u wód poznał? „Przed laty pozazdrościłem sławy Don Juana, dzisiaj wierzyć zaczynam, że los karze człowieka za marzenia młodości, pozwalając w czyn je wprowadzić. Tyle trofeów miłosnych powinnoby schlebiać mojej miłości własnej!... Ha! ha! ha!“ Z żadną z tych kobiet, których twarze i uściski żywo rysowały się w jego pamięci, nie łączyło się dlań wspomnienie chwili rozkoszy, przeciwnie, chore jego serce drżało boleścią na wspomnienie każdej z nich. Jakiś rozstrój moralny rzucił istotę jego na pastwę tych piekielnych katuszy: znosił cierpienia miłości, szalał z zazdrości o chwilę obecną, ze wstrętem przeszłość wspominał, wzrokiem proroczym ogarniał gorzką zdradę, czekającą go w przyszłości; nigdy, ach! nigdy nie był zdolen odczuć nic, prócz zmysłowego upojenia i posiąść tego zachwytu ducha, który przecież istnieć musiał, którego, niebiańskie odblaski promienną aureolą okalały lica jego kochanek! Z całego zastępu tych kobiet, jedna szczególniej biedna, zmarła na suchoty Alina, nasuwała się jego pamięci. Dziwna to była mieszanina zepsucia i dziecięcej prostoty w tej dziewczynie, której oczy podkrążone i zapadłe policzki, wyraźnie widział przed sobą. Pamiętał, z jaką troskliwością opiekowała się małą, czteroletnią siostrzyczką. Tak, Alina kochała go, chociaż w owym czasie miała jeszcze czterech kochanków. O rozrzewniająca prostoto występku! o niewinności istot zniesławionych! Pamiętał lato na wsi spędzone, gdy srebrzysty śmiech Aliny dźwięczną kaskadą płynął po polach i lasach, gdy oparta na jego ramieniu, słuchała świergotu ptasząt z wyrazem takiej szczęśliwości na twarzy, jak gdyby obcem jej było niecne rzemiosło, płatnej kochanki. Jakże niezbadaną jest władza pamięci! Kilka godzin zaledwie dzieli Armanda od schadzki z Heleną, a oto myśl jego uparcie bieży ku tamtej, ku zmarłej Alinie... widzi ją taką, jaką bywała w chwilach, w których kochał ją prawie, jaką była pewnego wieczoru, gdy w towarzystwie kilku znajomych malarzy płynęli łodzią po wodach Sekwany! Miała na sobie jasną, perkalikową sukienkę, spoglądała nań często po nad głowami wioślarzy... Głęboka cisza zaległa okolicę. Ognista smuga światła jaśniała na krańcach widnokręgu. A on, przejęty niewymowną radością, odczuwał piękno drżących fal wody, urok kochanej kobiety i czar gasnących w oddali świateł.
Zajęty podobnemi myślami, Armand przebiegł szybko schody wiodące do jego mieszkania. Czyż namiętności jego nie utworzą nigdy całości harmonijnej? Czyż nigdy nie stanie się jego udziałem miłość idealna, którą pojmował, przeczuwał, którą serce jego bić chciało dla każdej nowopoznanej kobiety?... Ileż miał danych ku temu! Rzuciwszy paltot służącemu, pobiegł do saloniku, wyliczając w myśli te dane: majątek pozwalający mu zająć w świecie wybitne stanowisko, tytuł zaszczytny po przodkach odziedziczony, zdrowie ciała nie zachwiane nigdy chwilowem nawet cierpieniem, żywość umysłu, bo każdy objaw ruchu w dziedzinie sztuki i nauki nie był mu nigdy obojętnym. Grzechy młodości nie ugasiły w nim ognia pożądań zmysłowych, a oto jutro czeka go od tak dawna upragniona schadzka z niewymownie piękną kobietą. Dlaczegóż więc poczucie jakichś nieokreślonych braków swojej natury czyniło go tak smutnym w tej chwili? Włożywszy wygodne domowe ubranie, odprawił służącego i w głębokiej pogrążony zadumie usiadł przed kominkiem. I znów w pamięci jego stanął obraz Heleny; widział jasno całą jej postać, od pończoszek dzikiego koloru do małego znaczka, który czernił się na prawym jej policzku w kącie ust. Tak, on jej nie kochał i nigdy kochać jej nie będzie! Jeżeli spodziewał się w tem nowem uczuciu doznać upojenia serca, za którem gonił od lat tylu, rozumiał teraz dokładnie, że i ta nadzieja zawiodła go jak inne... Czy tak jak inne?... zapragnął przekonać się, że zawód ten nie spotkał go po raz pierwszy. Otworzył szkatułeczkę, w której znajdowało się kilka zeszytów niejednakowej wielkości. Był to dziennik jego życia, pisany dorywczo w różnych epokach. Były tam ćwiartki wydarte, widocznie ze szkolnych kajetów, a pochodzące z czasów pobytu w pensyonacie, były zbytkowne woniejące arkusiki, pisane na pokładzie statku, w hotelach, w tym tu nawet saloniku. Szybko przebiegł oczyma stronnice, odnajdując wszędzie ślady przedwczesnej mizantropii, nagłych a przelotnych uniesień zmysłowości, zabójczego zmysłu krytyki, znudzenia wynikającego z życia próżniaczego i niezdolności oddania się bezwzględnie jakiemukolwiek uczuciu lub idei. Oto, co czyniło z niego mussetowskie „dziecię wieku“, pesymistę, tarzającego się w kałużach rozkoszy... Serce Heleny byłoby pękło z rozpaczy, gdyby obdarzona mocą jasnowidzenia, mogła być świadkiem tego bolesnego odrętwienia, które malowało się w tej chwili w oczach Armanda, a którego ona nawet ofiarą swego serca i ciała rozproszyć nie była zdolną.


Wyjątki z dziennika Armanda.
Maj 1871. Paryż.

Okropne czasy! Vanaboste oświadczył nam wczoraj, żebyśmy byli gotowi do opuszczenia pensyonatu, że dyrektor zakładu św. Barbary wyjechał już wczoraj z uczniami. Panteon, napełniony prochem, lada chwila w powietrze wysadzonym zostanie. Od samego rana słychać coraz to bliżej odgłosy wystrzałów. Hałas ten dziwne na mnie sprawia wrażenie, zupełnie jakgdyby ktoś, zawinąwszy miliony orzechów w olbrzymie prześcieradło, potrząsał niemi po nad miastem! Obaj z Alfredem spędziliśmy cały ranek na strychu, przyglądając się łunie pożaru, Alfred był smutny, znękany, mnie zaś ogarnęła dzika jakaś wesołość, pod wrażeniem której wypowiadałem dziwaczne paradoksy (byłyż to paradoksy?) z powodu wzniosłych teoryi, jakie nam w przeszłym tygodniu wygłaszał profesor filozofii. O ironio losu! przedmiotem jego ostatniej lekcyi była kwestya postępu!
Z gorączkowym pośpiechem składamy rzeczy, zamykamy kufry, gdy nagle jeden z nauczycieli wbiega jak szalony, zamykając drzwi na klucz za sobą. Zdyszany, zziajany powiada, że przejście przez barykady wzbronione, że on sam z wielką trudnością zdołał się przedostać. Usłyszawszy te wiadomość, Vanaboste zbladł jak papier, na którym piszę te słowa, Któryś z uczniów podał projekt, aby powyrzucać na dziedziniec wszystkie materace... w razie wysadzenia w powietrze Panteonu, przynajmniej nie porozbijamy głów o kamienie! Dyrektor, dwóch profesorów i nas czternastu siedzieliśmy tak blizko dwie godziny z sercem obawą miotanem. Alfred i ja usiedliśmy w kącie sali i — o dziwna sprzeczności! — byliśmy zupełnie spokojni, pomimo coraz to bliższych wystrzałów, pomimo świstu kul, odbijających się o mury najdalej o sto kroków od pensyonatu, żaden z nas nie miał jasnego poczucia rzeczywistości. Niebezpieczeństwo wydawało nam się czemś odległem, nieokreślonem, fikcyjnem niemal. Rozmawialiśmy o naszem dzieciństwie. Alfred mówił mi, ze tu nawet, w tym zakładzie, czuł się szczęśliwym; ja zaś, po raz pierwszy w życiu otworzyłem przed nim swe serce, że ja także wolę to więzienie od domu mego opiekuna, chciwego, samolubnego starca.
Podczas naszej gawędki huk wystrzałów daje się słyszeć coraz bliżej. Gmach Panteonu stoi niewzruszony... Nagle rozlega się przeraźliwy krzyk jednego z kolegów, który stał na straży w oknie, niepomny, że kula trafić go może: „strzelcy już są na naszej ulicy!...“ Była to najokropniejsza chwila Słowa uwięzły mi w gardle, serce młotem biło w mych piersiach. Grożące niebezpieczeństwo nie zachwiało mego spokoju, ale straciłem siły wobec brutalnego, dokonanego faktu... Wystrzały broni rozlegają się tuż pod domem, słychać, gwałtowne dobijanie się do drzwi, które trzeszczą i jęczą... Ten sam uczeń, który z taką zimną krwią proponował wysłanie dziedzińca materacami, pada ze strachu na ziemię, ujrzawszy przed sobą zaiskrzone wściekłością oczy dwóch strzelców. Wtem nadbiega porucznik, mały człowieczek w żółtych butach, w kaszkiecie na głowie, z pistoletem w ręku. Vanaboste zamienia z nim słów kilka — jesteśmy ocaleni!
Wszystko to działo się wczoraj. Dzisiaj znów siedzimy nad książką, spokój naszego dziecinnego żywota stanowi rażącą sprzeczność z chaotyczną działalnością tłumu. Przerzucam jakiś podręcznik filozofii spirytualistycznej a przeczytawszy kilka wzniosłych zdań o Bogu, nieśmiertelności duszy, poprawie obyczajów, wolności sumienia — zamykam oczy z uśmiechem pogardy na ustach i widzę przed sobą obraz, jaki ubiegłej nocy przedstawiał plac Panteonu: widzę trupy, ludzi bosych — bo im z nóg skradziono obuwie — z czaszkami potrzaskanemi kolbami żołnierzy; widzę kałuże krwi skrzepłej, łuny pożaru na niebie, widzę tuż koło trupów na chodnikach tych samych strzelców, którzy wczoraj zdobyli dzielnicę, a dziś leżą na słomie, snem zwierzęcego zmęczenia ujęci. Homo homini lupior lupis.

Czerwiec 1873. Dieppe.

Córka przypomina mi zupełnie matkę. Zaczęła zaledwie rok dwunasty a już czuć w niej kobietę, podnieconą widokiem mężczyzny, już posiada umiejętność cedzenia słodkich słówek i rzucania spojrzeń zalotnych... już wiem, że skończy tak jak matka: małżeństwo z rozsądku, bałamucenie chłopców, potem pierwszy kochanek, następnie drugi trzeci, aż wreszcie zjawi się jakiś młody baron de Querne, którego zechce przekonać, że nikogo przed nim nie kochała, a której — głupszy czy mądrzejszy odemnie — uwierzy, być może. Mądrzejszy! stanowczo, bo szczęśliwym w miłości jest ten, kto umie wyzyskać największą możliwie sumę wrażeń, a oszukanym ten tylko, komu chłodna rozwaga obezwładnia serce. Weźmy naprzykład stosunek Elwiry i Don Juana... któż zaprzeczy, że jej tylko los godnym jest zazdrości, bo potrafiła znaleźć w miłości upojenie, a on nie? Wiem o tem, a jednak ilekroć poznam nową kobietę, szatan na dnie serca mego drzemiący, każę mi natychmiast dowiedzieć się o niej wszystkiego, co tylko może mi przeszkodzić ukochać ją... Czyż nie byłoby właściwiej, żebym w dwudziestym drugim roku życia pisał w tym oto dzienniczku: „błogosławiony bądź losie, żeś mi pozwolił spotkać na drodze życia ideał kobiety, anioła pokrewnego mi duchem, etc...“ (Cudownie! brak tylko muzyki Gounoda!) Mylisz się, panie de Querne, poznałeś kobietę doświadczoną, która miała już przed tobą kilku kochanków, a jednak nazywa dotąd miłością to, co w gruncie jest tylko namiętnością zwierzęcą... Niech mnie dyabli wezmą, jeżeli jej mam za złe tę niewinną obłudę!.. Zresztą czy warto za cokolwiek obrażać się na ludzi? Każdy z nas jest zegarkiem, który patrząc na poruszanie się wskazówek mniema, że własną siłą ruch ten wywołał. O głupoto i próżności człowieka!... Życiem naszem rządzi niezbadany, tajemniczy mechanizm, on to sprawia, że pani X. jest sentymentalną kokietką i na tę samą drogę córkę wprowadza a ja nie wesołym rozpustnikiem, który zagłębia się w bolesnych rozmyślaniach zamiast używać życia i swobody.

22 Maja 1876. Paryż.

Dzień wczorajszy był dla mnie dniem szału i hulanki, ale tej hulanki zdrowej, wesołej, co bezwątpienia prawdą życia być musi. Ona jedna nie pozostawia mi w sercu goryczy.
Poszedłem z Kamilem W... — jeden z naszych złotych młodzieńców — do malarza Duret. Kamil zatrzymał się na ulicy D’Auvergne, zapytując o Maryę wysoką, brunetkę. „Mieszka tu jakaś Marya — objaśnił nas stróż — ale to blondynka, ruda prawie“ i istotnie w oknie pierwszego piętra ujrzałem złotowłosą, niebiesko ubraną dziewczynę, której cera przypominała mi martwe, wymalowane twarze lalek, wystawionych w oknach sklepowych. W czarnych godzinach mego życia, jakże dobrze poznałem poniżający lecz rozkoszny czar, wiejący z tych zwiędłych piękności, z tych ciał zniszczonych, z tych zapadłych oczu, z tej piekielnej otchłani kłamstwa i fałszu!
W pracowni Duret’a poznałem Leonię, która służyła artyście jako model do „Dalili“. Twarz to trochę zmęczona, nos ściągły, podbródek bardzo wydatny, robi na mnie wrażenie aktorki przebranej po męzku. Ale to tylko szkielet głowy; przejdźmy do szczegółów: Znaczek na prawym policzku wyraźny, uczerniony, oczy powiększone pomalowaniem powiek, twarz obsypana pudrem, którego śnieżna białość, pomięszana z blado-różową barwą krwi, czyni z tej kobiety jakąś szaloną, sztuczną istotę. Nawet białe jej zęby lśnią połyskiem fałszywych pereł, wodą zroszonych. Ubiór dopełnia całości. Czarny gazowy woal otacza jej szyje, spadając z kapelusza przystrojonego kwiatami, ogromna purpurowa róża kraśnieje na jej piersiach. „To kobieta zbytku“ — powiedział z ironią Kamil — i prawdę powiedział, wygląda bowiem na istotę, która żyje tem tylko, czego inni mają za dużo. Bałamucę ją podobam się... i dziś rano dopiero od niej wyszedłem...
O zmysłowa rozkoszy, gdy nadmiar myśli upojenia zwierzęcego nie psuje! O uroku, jaki roztaczają bachantki, uważane jako szafarki rokoszy, która serca nie szarpie! — Nie pytać samego siebie czy się kocha, czy się jest kochanym, nie pytać jak i kiedy i zkąd się to wzięło, nie porównywać doznawanego wrażenia z jakimś idealnym typem uczucia, który się spostrzega w chmurach marzeń, który się przeczuwa, której oczy byłyby to oczy mego dawnego marzenia, oczy które się przeczuwa, które znam oddawna, a których nigdy nie spotkałem... żeby mi przysięgą zaręczyła, że to życie było tylko przykrym snem... potrzebaby, żeby ta kobieta mogła mi powiedzieć wszystko i żeby to wszystko tem mi ją droższą czyniło, wtedy dopiero mógłbym pokochać!...

Czerwiec 1879. Paryż.

Śniadanka, kolacyjki — kolacyjki, śniadanka. Bale i schadzki — schadzki i bale! Ach! jakże czczem moje życie! Nic mnie nie bawi, nic nie zajmuje, nikogo nie kocham!... Widok istot żyjących nie wzbudza w mojem sercu nic, prócz bezgranicznej litości, bo każdy, kto żyje, cierpi, lub cierpieć będzie.
Gdyby przejście z życia do śmierci nie sprawiało tak dotkliwych cierpień fizycznych, gdyby wyobraźnia nie lękała się tajemnic bytu pozagrobowego, jakże chętnie wyciągnąłbym ku śmierci ramiona, choć dzisiaj myśl o niej truje mi serce goryczą! Po cóż żyjemy? Dlaczegóż myśleć musimy? Dlaczego przy suto zastawionym stole, pomiędzy dwoma kieliszkami wytwornego wina, wśród obnażonych ramion kobiecych ściga mnie nieustannie myśl grobu, ogarnia mnie nieprzeparta żądza rozwiązania tej komicznej zagadki, którą zowiemy przyrodą, wszechświatem, życiem? Choć wiem, że miłość idealna jest sztucznym wytworem cywilizacyi, wyrosłym na gruncie przyrodzonego, zwierzęcego popędu, marzę jednak o rozkoszach wzajemnej miłości, pragnę całą moją istotę zespolić z istotą kobiety, którą mógłbym pokochać.

Ha! ha! ha! popadam w śmieszność! Bawię się w deklamatorskie filozofowanie dlatego jedynie, że wczoraj w teatrze spotkałem panią de Rugle i że widok jej nie wzruszył mnie ani na jotę. Cóż nakazuje uczynić zdrowy rozsądek? Oto nie kusić się o rozrzewnienie, czując oschłość serca, odwrócić się czemprędzej, gwiżdżąc mazurka Szopena, który mi niegdyś w swym buduarze z takiem przejęciem śpiewała. Z owej miłości nic więcej nie pozostało.
Styczeń 1881. Paryż.

Wyznaję, że stałem się bezczelnym, okrutnym egoistą a zewnętrzne oznaki tego egoizmu teraz dopiero razić mnie poczynają, choć poddawałem się im bez skrupułu wtedy, gdy więcej niż dziś wart byłem... bo umiałem jeszcze marzyć o przyszłości. Niekłamane roztrząsania swego wewnętrznego „ja“ sprawia taką ulgę, jak wymioty żółciowe. Sięgam pamięcią w lata dziecinne, chcąc wiernie skreślić dzieje mego charakteru. Wiem, że grzeszę nadmiernie wybujałą wyobraźnią, która zniweczyła we mnie zdolność odczuwania wrażeń, stawiając zawsze jakieś urojone, z góry powzięte uprzedzenie między, mną a rzeczywistością. Żyję ciągle nadzieją, że już, już potrafię upoić się miłością... i zawsze doznaję zawodu. Skutkiem surowego postępowania mego wuja, wyobraźnia moja przerodziła się w nieufność. Od dziecka zawsze obawiałem się wszystkiego i wszystkich. Śmierć rodziców, pozbawiając mię wcześnie troskliwej opieki, przeszkodziła wykorzenieniu tej wady. Pobyt w pensyonacie, czytanie dzieł nowoczesnych pisarzy, skalały myśl moją, zanim jeszcze żyć zacząłem i podały mi w ohydę zasady religii. W piętnastym roku życia bezbożność nęciła mię ku sobie, jak strój modny a elegancki. Wypadki komuny dały mi sposobność poznania istotnej wartości człowieka, intrygi rządu w latach następnych pozwoliły mi przeniknąć tajemnicę polityki. Czułem potrzebę poświęcenia się wielkiej, wzniosłej idei, któraby mi się stała celem życia, lecz znaleźć jej nie umiałem. Dzieckiem jeszcze będąc, poznałem całą nędzę zawodu artysty, tylko ludzie genialni mają prawo iść tą drogą. Perspektywa stania się lichym, miernym pisarzem lub muzykiem, nie uśmiechała mi się bynajmniej. A gdybym wstąpił do rady państwa, do ministeryum lub do służby cywilnej? Nie i bezemnie zadużo już mamy urzędników. A gdybym się ożenił? Tem mniej, po co dobrowolnie uginać głowę pod jarzmo? Postąpiłbym niezawodnie jak pan B., który uciekł za granicę na parę godzin przed ślubem. A zatem cóż mi pozostaje? Nic... Nie jestem ja stały sercem i umysłem; jestem dziecko urodzone przedwcześnie. Liczny szereg awantur miłosnych — bo dotąd jedne tylko kobiety nie zupełnie mi jeszcze zobojętniały — przekonał mię, niestety! że niema takiego pocałunku, któryby nie był podobnym do innych, poprzednio dawanych i odbieranych. Na tym świecie wszystko jest przelotnem, powierzchownem, zarażone trądem próżności! Ach! do jakiejż rozpaczy doprowadzałoby mnie zastanawianie się nad sobą, gdybym się tej myśli częściej oddawał. Czyż opiewane przez poetów moralne męczarnie mistyków, mogą być czem innem, jak ową „nieudolnością kochania“?


Następne zeszyty zawierały dalszy ciąg tej cynicznej monografii schorzałej duszy Armanda. Gdzieniegdzie wypadki dnia w krótkich tylko słowach streszczone były. Konna przejażdżka, wizyty, klub, teatr lub bal a wszędzie, na każdej niemal stronicy, jak zwrotka piosenki, powtarzał się wyraz: splen. Na pierwszej karcie zeszytu, zawierającego wspomnienia z kilku ostatnich lat, wypisanem było następujące zdanie: „Nie prosiłem nikogo o życie. Jeżeli dużo w życiu zgrzeszyłem, natomiast cierpiałem tyle, że zważywszy jedno i drugie, czuję się w prawie zawołać do tej nieznanej nadprzyrodzonej potęgi, która mnie stworzyła i która mi żyć każę: O Ty! ktokolwiek jesteś, jeżeli serce bije w Twych piersiach, zlituj się nanademną, bo cierpię!
Ze wstrętem odrzucił młody człowiek od siebie papiery, w których odnajdywał wierny obraz swego moralnego upadku. Wolnym krokiem zaczął przechadzać się po pokoju, ale i tu i na każdym kroku widniały ślady wewnętrznej nicości jego ducha. Książki zawarte w bibliotece, były to przeważnie pamiętniki sceptyków, dzieła mizantropią tchnące lub romanse, przepełnione szyderstwy z każdego podnioślejszego uczucia. Krajobrazy, wiszące na ścianach, przypominały mu odbyte niegdyś podróże, któremi nadaremnie usiłował wyleczyć się z dręczącego go znudzenia. Na kominku, pomiędzy portretami dwóch nieżyjących już dziś przyjaciół, stała fotografia, przedstawiająca dwie młode kobiety, obejmujące się ramieniem za szyję. Podobizna ta była mu żywem, gorzkiem wspomnieniem jednego z najprzykrzejszych zawodów przeszłości. Wprawdzie w stanowczej chwili nie zabrakło mu odwagi, czy też cynizmu... śmiał się głośno razem z dwiema bohaterkami, ale śmiech ten nie znalazł oddźwięku w sercu rozdartem boleścią...
Na widok wszystkich tych przedmiotów, które wymownie świadczyły o jego przeszłości, tak głęboko odczuł swą nicość moralną, że załamał ręce z rozpaczy, głośno wołając: „Boże mój! I to się życiem nazywa”!
Dzięki chwilom podobnych walk wewnętrznych, usta i oczy jego nosiły wyraz tego głębokiego, niemego smutku, któremu, być może, zawdzięczał miłość Heleny. Najszlchetniejsze nawet kobiety litość uwodzi nieraz na bezdroże, ale te chwile przełomu przemijały szybko, bez śladu. W organizmie Armanda siła mięśni przeważała nad siłą nerwów. Raz jeszcze pochwycił dziennik i z gniewem niemal zaniknął go do szkatułki: „Niema co mówić! — zawołał — wyśmienity sposób spędzania czasu w przeddzień schadzki!... I znów w myśli stanął mu obraz Heleny, a urok szlachetności, wiejący z jej postaci, do łez go niemal rozrzewnił: „Dlaczego nie kochając jej, stanąłem na drodze jej życia? — pytał sam siebie. Przed rokiem nie znała mnie jeszcze, żyła spokojna szczęśliwa... Jeszcze nic straconego, mogę dowieść, że jestem uczciwym człowiekiem“...
Brała go pokusa uczynić to, co już raz w życiu uczynił: odstąpić od zbrodniczych zamiarów, nie brać przemocą serca kobiety, nie dając jej swego wzamian: „Ona kocha mnie może“ — pomyślał i usiadłszy przy stoliku, położył przed sobą arkusz papieru, by przesłać jej kilka słów ostatniego pożegnania. Nagle rzucił pióro o ziemię, oparł głowę na poręczy fotelu i zadumał się głęboko. Szatan niewiary nasuwał mu na myśl wspomnienie pana de Varades i wyraz spokoju, z jakim Helena kłamała wobec męża. „O, głupi szaleńcze! — zawołał głośno — gdy ty ustąpisz, znajdzie się drugi!... Ona — kokietka, ja — rozpustnik, dobraliśmy się wybornie“...
Nerwowy uśmiech przemknął po jego twarzy... pamiętał dobrze, jaką pogardą odpłaciłą mu niegdyś kobieta której nie shańbił, ulegając głosowi sumienia. Z całego zastępu dawnych porzuconych kochanek, ona jedna pałała ku niemu nienawiścią. Zegar wydzwaniał godzinę: „Druga — pomyślał — czas spać, jutro muszę wstać wcześnie i uśmiechnąć się do Palmyry, aby mi ustąpiła swego mieszkania, tak jak za dawnych czasów pani de Rugle. Muszę zostać silnym, świeżym!... inaczej Helena gotowa żałować pana de Varades“. Nie upłynęło pół godziny, a Armand, oparłszy głowę na ręku, spał już cichym, spokojnym snem niewinności! Ach! gdyby zmarli rodzice mogli powstać z grobu i spojrzeć nań w tej chwili, jakiemż uczuciem zabiłoby ich serce... wzgardy? czy współczucia?...


III.

O wpół do jedenastej rano wręczono Helenie pakiecik od pana barona de Querne. Stosownie do umowy, znalazła w nim Helena dwie książki i list, nie różniący się niczem od tych, jakie dobrze wychowany mężczyzno ma prawo pisać do kobiety, której się mieni być przyjacielem. A jednak serce jej ścisnęło się złowróżbnem przeczuciem, dreszcz wstrząsnął jej ciałem, gdy czytała nic nie znaczące na pozór wyrazy: „Stosownie do polecenia szanownej Pani, mam zaszczyt donieść, że wynalazłem dla Jej przyjaciółki mieszkanie przy ulicy Sztokholmskiej Nr. 16,. drugie piętro, drzwi naprawo“.
Im bardziej zbliżała się stanowcza chwila, która bezdenną przepaścią odgraniczyć miała spokojną jej przyszłość od jutra tajemnic pełnego, tem potężniej wzrastała gorączka, nurtująca ją od wczoraj; przed chwilą, właśnie wyszła z kąpieli i puściwszy swobodnie warkocze na ramiona, otulona w biały szlafroczek siedziała na niskiem krzesełku przed ogniem kominka. Pomimo ciepłej odzieży, jak w febrze dzwoniła zębami i ściskając w dłoni list Armanda, patrzyła to na ten papier, którego sam widok przejmował ją przerażeniem, to na zaciszny pokoik, który stanowił jej wyłączną własność. Odkąd przybyli do Paryża, każde każde z nich zajmowało oddzielny pokój. Przez ileż to nocy Helena cierpiała straszne męczarnie, czując przy swym boku człowieka, którego już kochać nie mogła! A jeżeli sen tuż przy sobie, oddech prawie wspólny rozkoszą jest miłości szczęśliwych — to natomiast wstręt fizyczny wzrasta przy takiej ciał bliskości i przeradza się w zwierzęcą niemal nienawiść. Poruszenia Alfreda, każdy szmer jego tchnienia, sama egzystencya jego ciała tuż przy niej, gniewała ją, ból jej jakiś sprawiała w chwilach spędzanych z nim razem, gdy cisza nocy ciążyła na ich spoczynku i gdy ona czuwała — cała drżąca i wzburzona. Żądając ongi osobnych dla siebie i dla męża pokojów, nie przewidywała ona z pewnością, że samotność łoża posłuży jej kiedyś jako broń przeciw namiętnym żądzom męża, którym uległość jest haraczem wiarołomstwa, jaki kobiety w szale swym rozsądne płacą chętnie, uważając go za tarczę zabezpieczającą. Bardzo rzadko ta, która męża swego zdradza, pragnie osobnego łoża, osobnego pokoju... Nie chce ona wnosić do swych z kochankiem sam na sam troski i obawy podejrzliwych męża śledzeń, troski i obawy, odbierającej rozkoszy całość i pełnię. Ale Helena nie była zdolną do podobnych wybiegów. Najpiękniejszym rysem jej charakteru był szlachetny zapał serca, który mógł ją narazić na wielkie niebezpieczeństwa, ale chronił ją na zawsze od najnikczemniejszej podłości — od rozmyślnego upadku. W tej oto chwili, gdy siedziała przed kominkiem drżąca, obawą miotana, nie zastanawiała się ona nad następstwami czekającej ją hańby, nie rozumowała, odczuwała tylko. Widok listu Armanda przejmował ją wzruszeniem, które przechodziło jej siły. Nie zwracała prawie uwagi na dziecko, które z głośnym śmiechem zadowolenia bawiło się u jej łóżka. Henryś stanął pomiędzy dwoma krzesłami i suwał je po pokoju, wyobrażając sobie, że jest lokomotywą, która przechodzi przez tunel. Od początku stosunku swego z Armandem, Helena nie mogła patrzeć na dziecko bez uczucia dojmującego smutku, który przypisywała głosowi sumienia, wyrzucającego jej obojętność dla małego, złotowłosego aniołka. Boleść tę potęgowało jeszcze uderzające podobieństwo Henrysia do jej męża. Nawet w zabawach dziecka odbijał się wpływ rozmów ojca, który z zasady dawał mu tylko nauczające książki; Henryś miał oczy Alfreda, tę samą niezgrabność ruchów, po matce wziął tylko czoło i usta. Helena psuła go teraz więcej niż dawniej, bo jasno zdawała sobie sprawę ile on tracił na tem, co ona innemu oddała... Dziecko bawiło się wesoło, czasami tylko z ukradka spoglądając na matkę, która nagle z ciężkiem westchnieniem zmięła w dłoni kawałek papieru i rzuciła go w ogień. Nie miała siły patrzeć dłużej na list Armanda. Napróżno siliła się przekonać samą siebie, że list „ukochanego“, utrzymany w grzecznym lecz obojętnym tonie dowodził tylko ostrożności z jego strony... ostrożność ta mrozem ścinała jej serce. W takim stanie rozdrażnienia, w jakim znajdowała się obecnie, potrzebaby jej było listu, którego każdy wyraz tchnie uczuciem, pieszczotą, miłością... Czerwone, ogniste języki ogarnęły zewsząd; pomięty list i kopertę, a dziecko, zostawiwszy krzesła na środku pokoju pobiegło do matki, by przypatrzeć się płonącym papierom.
— Czemu się mój pieszczoszek przygląda? — zapytała Helena.
— Zakonnicom, mamuniu.
Tak bowiem nazywał Henryś jasne punkciki, migające po czarnym zwęglonym papierze. Dowodził, że to przerażone zakonnice, szukające ratunku wśród murów płonącego klasztoru.
— Spójrz tylko, manio, jak one się śpieszą, jak się boją! O! tu jedna, tu znów druga... Już już zawalił się klasztor... Żadna nie ocalała...
Pani Chazel nie mogła słuchać wesołego szczebiotania dziecięcia. Cała ohyda jej położenia uwidoczniała się w tym drobnym, nic nie znaczącym fakcie: jej własne dziecko bawiło się listem, w którym kochanek naznaczył jej godzinę pierwszej schadzki. Całem sercem pragnęła rozgraniczyć na zawsze obowiązki macierzyństwa, którym wierną chciała pozostać, od nowej namiętności, której ulegała powodowana uczuciem od rozsądku silniejszem, uczuciem tak dla niej samej niezrozumiałem, a jednak tak poteżnem! Czyż rozgraniczenie to było stanowczo niemożliwem, jeżeli to wszystko, co ona rozdzielać pragnęła, zaczynało się wikłać, kojarzyć od pierwszego już dnia?
— Niech Henryś pójdzie się bawić z Rozalią — odezwała się wreszcie — mamusię głowa boli...
Rozalia była boną chłopczyka. Panna służąca, kucharka, bona i lokaj stanowili całą usługę domową, Rozalia, przywieziona przez panią Chazel ze wsi, dozorowała Henrysia od jego niemowlęctwa. Wieczorami śpiewała mu do snu pieśni nabożne, z których jedna szczególniej przejmowała go podziwem i trwogą:
— Przybądź, o Boski Messyaszul...
— Co to znaczy Messyasz? — pytało dziecko, a otrzymawszy odpowiedź: to Antychryst — pytało znowu:
— A kiedy on przyjdzie?
— Po skończeniu świata.
— Za ile lat?
— Za siedem.
— To ja wtedy już zacznę trzynasty rok — obliczało dziecko.
Zadziwiająca ta przepowiednia zastanowiła go wczoraj tak dalece, że dzisiaj na samo wspomnienie imienia bony zaczął opowiadać matce o spodziewanym Antychryście. W każdej innej chwili Helena byłaby się śmiała serdecznie z naiwności jedynaka, ale teraz nie mogła znieść widoku tych niebieskich oczu, w których malował się wyraz tak dobrze jej znany:
— Nie bój się, Henrysiu — odrzekła — bądź grzeczny i idź się bawić z Rozalią.
Chłopczyna spoglądał z żalem to na ogień, w którym ze spalonego klasztoru pozostała tylko garść czarnego popiołu, to na krzesła, których poręcze przedstawiały się w jego wyobraźni, jako ściany głębokiego tunelu, to na matkę wreszcie, pytając wzrokiem, czy nie mógłby przy niej pozostać. Odczuwał on instynktownie smutek, rozlany na jej twarzy; wrodzoną dzieciom wrażliwym intuicyą odgadywał, że obecność jego była przykrą dla matki. W milczeniu pocałował ją w rękę i głośnym wybuchnął płaczem.
— Co ci jest, aniołku, co ci się stało? — pytała Helena tuląc dziecię do piersi i obsypując je pocałunkami.
— Zdawało mi się, że się gniewasz na mnie, mateczko — odpowiedział Henryś, upojony jej pieszczotami, dodał: — pójdę już, mamuniu, już będę grzeczny...
Czyżby dzieci miewały przeczucia? — mówiła w duchu Helena, zostawszy samą. Czyżby Henryś zdawał sobie sprawę, że się coś niezwykłego dzieje?... I oparłszy głowę na kolana, ukrywszy twarz w dłoniach, poddała się znów gorączce niepokoju, która trawiła ją noc całą i oczy jej ciemnemi obwódkami podkrążyła. Spojrzawszy w lustro po wstaniu z łóżka, Helena pomyślała: „Fatalnie dziś wyglądam, nie podobam mu się“... Ale na zeszpecenie jej urody wpłynęły nie rozumowania ostrożność, nie względy moralności, lecz rozkoszne, upajające omdlenie. Przed oczyma jej wciąż unosiła się postać Armanda... gorące fale krwi zalewały jej serce, oddech zamierał w jej piersiach, wola słabła... Stosunek z Armandem nie był dla niej pierwszą miłostką w banalnem tego wyrazu znaczeniu, lecz pierwszą, jedyną jej serca miłością. Będąc panną, Helena przechodziła ciężkie koleje, które niejednokrotnie bywają młodości udziałem. Na każdym kroku musiała znosić prześladowania macochy, która nienawiść swą dla przybranej córki umiała upozorować chęcią wykorzenienia jej wad i wychowania jej starannie. Pałac państwa de Vaivres, położony o cztery kilometry od Bourges, stał się dla młodej dziewczyny istnem więzieniem. Ojciec jej, człowiek słabego charakteru, posiadający niewinną manię lubowania się w kolekcyi archeologicznej, którą urządzał systematycznie, cierpliwie, nie domyślał się istnienia niemego dramatu, jaki przez lat dwanaście odgrywał się między macochą i pasierbicą. Pani de Vaivres kochała męża i nieświadomie być może, pałała szaloną zazdrością ku zmarłej, ku pierwszej żonie, której wdzięki niby zmartwychpowstałe odnajdywała w rysach twarzy, w uśmiechu i w ruchach Heleny.
Nic niema niebezpieczniejszego, nad niezdawanie sobie sprawy z niechęci w sercu żywionej. W takiem położeniu człowiek umie wynaleźć tysiące sposobów, by zaspokoić palące zemsty pragnienie, nie tracąc we własnych oczach szacunku dla samego siebie. Oto powód, dla którego każda przestroga udzielona Helence stawała się w rękach pani de Vaivres narzędziem tortury. Ładna i sprytna, ale zimna i dbała o zachowanie pozorów, była przytem nadzwyczaj pobożną — tą pobożnością zasadzającą się wyłącznie na przestrzeganiu formułek i dokuczliwą, złośliwą jak każdy, ktokolwiek poczuciu własnej godności u innych wszelkiej racyi bytu odmawia. Z nietajoną też radością spostrzegła, że Alfred Chazel, którego stosunki z jej mężem opierały się na wspólnem zamiłowaniu do wykopalisk i starożytności, zaczął się starać o względy Helenki. Myśl wydania pasierbicy, mającej bardzo skromny posążek, za człowieka niemajętnego, skazania jej tym sposobem na bardzo mierny byt sprawiała jej rozkosz niewymowną.
Śmierć jednak, która nie uwzględnia ani przewrotnych rachub, ani szlachetnych zamiarów człowieka, zniweczyła te ohydne nadzieje, których Helena i jej ojciec nie domyślali się nigdy. Słuchając miłosnych wyznań Alfreda, Helena myślała o tem tylko, że otwiera się przed nią droga oswobodzenia się od despotyzmu macochy. Rozumiała, co zyskuje, wychodząc za mąż, ale czyż mogła wiedzieć cokolwiek o fizycznej rzeczywistości stosunków małżeńskich? Tak więc Helena, odchodząc od ołtarza, znajdowała się w bardzo niebezpiecznem położeniu. Brak swobody w dzieciństwie, ciągłe poczucie srogiego jarzma tyranii rozwinęły nadmiernie uczuciową stronę jej charakteru, zdolność urojenia w wyobraźni idealnego obrazu życia, obrazu, z którym następnie porównywaną bywa rzeczywistość. Promieniejąca radością wyzwolenia się z niewoli, wyobrażała sobie małżeństwo, jako nieprzerwane pasmo rajskich rozkoszy. Nieszczęściem dla niej, Alfred Chazel należał do rzędu ludzi, którzy pomimo niezrównanej dobroci serca, głębokiej delikatności charakteru, nie rozumieją wcale natury kobiecej. Obowiązki małżeńskie, konieczność ulegania niezgrabnym, brutalnym, uściskom męża stała się dla Heleny czemś równie odrażającem, jak niespodziewanem. W skutek tego poddawała się pieszczotom męża ze źle ukrywanym wstrętem, co onieśmielało jeszcze tego człowieka nieśmiałego z natury, szorstkiego w objawach namiętności, jak wszyscy mężczyźni, którzy w przelotnych stosunkach nie szukali uśmierzenia pierwszych uniesień młodzieńczego zapału. Alfred zaczął się wstydzić swej miłości dla żony; taił się przed nią z uczuciem, którego głębokość byłaby ją może wzruszyła. Moralne zobojętnienie małżonków zawsze prawie wynika z dysharmonii fizycznej. Jeżeli wzajemne zaspokojenie żądz cielesnych stanowi nader ważny czynnik zespolenia charakterów, to natomiast w kobiecie, dręczonej nieoględnemi wybuchami czułości męża, wyradza się niezwalczony wstręt ku niemu. A że dwie istoty, związane z sobą na życie całe, dają sobie na każdym kroku powód do większej miłości lub do większej nienawiści, przeto głucha, tajemna niechęć Heleny wzrastać musiała z każdym tygodniem, z dniem każdym niemal. Zachodząca między Alfredem a Heleną różnica zdań, gustów i przyzwyczajeń mogła była jej dostarczyć bogatego materyału do pracy nad sobą i nad mężem, gdyby go szczerze kochała. Nie kochając go, znalazła w tem tylko powód odsuwania się od niego coraz bardziej.
Alfred Chazel był istotnie dzieckiem ludu, pomimo umysłowego doskonalenia się dwóch pokoleń, wieśniacze pochodzenie przebijało się w jego ruchach i szorstkiej, nieokrzesanej powierzchowności, Helena przeciwnie, pochodziła z arystokratycznej rodziny, a nieustanne przestrogi macochy nauczyły ją zwracać ciągłą uwagę na każdy szczegół powierzchowności swojej i otaczających ją osób. Nie mogła patrzeć na sposób, w jaki mąż jej jadł, chodził lub siedział; oburzała ją ociężałość, z jaką Alfred naginał się do wszystkiego, co zowiemy formułkami życia. Ilekroć na spacerze, w sklepie, lub przy stole zaszła potrzeba zdecydowania się na szybkie i stanowcze poruszenie, stał on chwilę z otwartemi usty, z wyrazem osłupienia na twarzy, jak wieśniak, przerażony gwarem i ruchem wielkiego miasta. Alfred powtarzał nieraz, że świat zewnętrzny wcale dla niego nie istnieje i mówił prawdę, bo na oderwanie go od tegoż świata złożyły się dwa czynniki: nagły przeskok jego rodziny do innej warstwy społecznej i charakter studyów matematycznych, którym się w młodości poświęcał. Napróżno Helena prosiła by nie nosił porwanego a następnie powiązanego w kilku miejscach sznureczka od binokli, by kołnierz jego surduta bywał porządnie wywiniętym a krawat zawiązanym staranie. Zaniedbanie, właściwe ludziom nauki, uwidoczniało się w powierzchowności Alfreda. Helena byłaby spłonęła ze wstydu, gdyby ktoś obcy zwrócił jej uwagę, jak wielce błahe te drobnostki przyczyniały się do potęgowania jej niechęci do męża. Czyż jednak życie serca, zarówno jak życie fizyczne nie jest sumą nieskończenie małych składników? Zresztą w drobnostkach tych wyrażał się jasno zasadniczy powód braku harmonii między małżonkami, bezwzględna różnica stosunku ich umysłowego rozwoju. Helena odebrała mało gruntowne wykształcenie, nie uzbrojono jej zasobem pozytywnych wiadomości, które jedne tylko są w stanie utrzymać w karbach równowagi wrodzone do marzycielstwa usposobienie. Czytywała, wyłącznie romanse, dzieła wyobraźni, o których Alfred odzywał się z naiwną pogardą uczonego, nieposiadającego żadnego literackiego wykształcenia. Wydawało mu się niepojętem — i głośno zdanie swoje objawiał — jak jednostki inteligentne mogą trwonić czas na płodzenie podobnych bredni w wieku chemii i elektryczności. Nie dziw więc, że w każdej rozmowie Alfred i Helena zawsze różnili się w zdaniu, Alfred czuł dobrze, że coraz głębsza przepaść dzieliła go od żony i bolał nad tem, jak nad nieszczęściem, którego przyczyny odgadnąć niepodobna. „Czegóż jej brak do szczęścia? — pytał sam siebie, z właściwą mu systematycznością wyliczając w myśli wszystkie do szczęścia warunki, któremi żonę otoczył. „Mamy majątek..., mamy ślicznego synka... zamieszkaliśmy w Paryżu, bo takiem było jej życzenie. Zostawiam jej nieograniczoną swobodę, ufam jej we wszystkiem, stanowisko, jakie zajęła, zaszczyt jej przynosić powinno. Wszystko się nam uśmiecha, wszystko nam sprzyja... a jednak ona nie jest szczęśliwą“!
Nie, Helena nie była szczęśliwą. Gorzka boleść ściskała jej serce, gdy rozpamiętywała wspomnienia przeżytej przeszłości, owego zimowego poranka, który miał się stać dla niej epoką pamiętną na zawsze. Tysiące scen, obrazów przesuwających się w pamięci młodej kobiety, uważała ona jako ścieżkę, wiodącą ją ku tej godzinie, w której miała dopiero zacząć żyć pełną piersią. Niejednokrotnie przechadzając się z mężem po miejskim ogrodzie w Bourges, pytała sama siebie, czy zazna kiedykolwiek prawdziwego szczęścia, czy serce jej zabije żywiej pod działaniem ciepłych odżywczych promieni światła, które by rozjaśniły mrok czarny, w jakim więdnie i usycha jej młodość. Alfred opowiadał jej najczęściej o swoich zamiarach na przyszłość, o szkolnych czasach, o dawnych kolegach, a mówił ze spokojem, jaki okazywał we wszystkich czynnościach, wychodząc z zasady, że sztuka życia polega na dopatrzeniu w każdej sprawie stron dodatnich i na znoszeniu ujemnych z cierpliwością i poddaniem się. Helena słuchała męża ze smutkiem i z politowaniem. Serce jej zamierało z tęsknoty za jakiemś błogiem, rozkosznem wrażeniem, którego jasno określić nie umiała, a które przecież istnieć musiało, bo jego ślad, odbicie napotykała we wszystkich romansach, w których była mowa o miłości. Ze wszystkich wrażeń, jakie życie daje, tego jednego tylko nie doznała dotąd. Jako córka, szczerze ojca kochała, ale to jej uczucie srodze zawiedzionem zostało. Przyrodnia jej siostra Adelka, zanadto była do swej matki podobną, by Helena mogła pokochać ją całem sercem. Miewała przyjaciółki, ale zdawało jej się zawsze, że one nie umieją tak czuć jak ona; nigdy też nie zwierzała się przed niemi z tem, co było najtajniejszem, najdroższem jej sercu. Byłaby może pobożną, gdyby widok pobożności macochy nie wyrodził w niej wstrętu do wszelkich praktyk religijnych, któremi, jak to nieraz widziała, osłaniać umiano najprzewrotniejszy egoizm. Zostawszy matką, pragnęła gorąco kochać syna... ale i tu uczucie jej krępowane było podobieństwem dziecka do ojca. Chwilami Henryś tak żywo przypominał Alfreda! A gdy skonstatowała bankructwo uczuć pierwszej młodości, w wyobraźni jej świtać poczęła zorza nowego tajemniczego uczucia, uczucia, którego słodycz i wszechpotęgę podziwiała w utworach powieściopisarzy, znawców serca ludzkiego. „O! nie! ostrzegał głos sumienia, miłość staje się zbrodnią dla kobiety zamężnej“. Nieustannie wracały jej na myśl dawne rozmowy przyjaciółek z Bourges, opowiadających o żonie doktora, która uciekła z jakimś młodym adwokatem. Zresztą ludzie, których spotykała dotąd, tak mało podobni byli do wyidealizowanego obrazu, jaki wytworzyła sobie o człowieku, któregoby mogła pokochać. Nie zapomniała dotąd jak bolesnem zdziwieniem przejęło ją postępowanie tego pana de Varades, o którym opowiadano baronowi de Querne. Z początku wierzyła w szczerą przyjaźń i życzliwość młodego oficera. Odwiedzał ją często, grywali nieraz na cztery ręce. Raz, gdy sami we dwoje zostali, młody człowiek ośmielił się zbyt natrętnie objawiać jej swą miłość. Nie powiedziała tego mężowi z obawy pojedynku lub zbytniego rozgłosu, ale odtąd nigdy już w nieobecności Alfreda nie przyjmowała pana de Varades, nie domyślając się, że chciwy zemsty oficer odzywał się o niej publicznie, jako o swej kochance. Co mogło upoważnić tego Don Juana garnizonowego do podobnej śmiałości? Wszak nie jej kokieterya, to pewno.
Widok każdego nieznajomego mężczyzny zdradzał w niej raczej niewytłumaczoną obawę niż chęć przypodobania się. W stosunku z Armandem de Querne również nie walczyła nigdy bronią zalotności. Ze wszystkich mężczyzn, istniejących na kuli ziemskiej, do niego najmniej pragnęła zbliżyć się z zamiarem podbicia jego serca. Mąż jej tyle razy głosił pochwały Armanda, tak często o nim wspominał: — „za czasów naszej wspólnej nauki... Armand i ja... Armand mi pisze... słyszałem od Armanda“... — iż Helena, z góry utwierdziła się w przekonaniu, że baron de Querne musi być poprawnem wydaniem Alfreda. Jeszcze podczas pobytu w Bourges dręczyła się myślą, że jeżeli kiedykolwiek zamieszka w Paryżu, będzie zmuszoną znosić w swym domu tego „natręta“, który zajmie względem niej stanowisko nieprzyjaznego sędziego i stanie się przyczyną nowych nieporozumień między nią a mężem. Jakkolwiek dużo względów składało się na niezgodę małżonków, wszakże ten brak harmonii nie doprowadzał nigdy do gwałtownych scen i sprzeczek, dzięki spokojowi Heleny i łagodnemu usposobieniu jej męża. Jakież następstwa wynikną z wtargnięcia w nasze pożycie tego przyjaciela Alfreda? — trwożnie zapytywała samą siebie, raz pierwszy po ślubie, jadąc z mężem do Paryża.
Poznanie barona de Querne uspokoiło nieco jej obawy. Armand odwiedził ich w hotelu, razem z nimi udał się na obiad do sąsiedniej restauracyi. Powierzchowność Armanda — stanowiąca rażącą sprzeczność z zaniedbaniem i nieporządkiem jej męża, była miłą niespodzianką dla Heleny, a przecież wrodzona kobietom przenikliwość ostrzegała ją, że bezpieczniej nie ufać zanadto młodemu baronowi. Zadziwiło ją kilka zapytań Armanda, nie pojmowała znaczenia badawczych jego spojrzeń, ani ironicznej pogardy, jaką tchnęło każde niemal jego słowo, zwrócone do Alfreda. Nie pragnęła spotkać go powtórnie, raz nawet wyznała szczerze mężowi swoją niechęć do jego przyjaciela, ale Alfred gorąco stanął w obronie zapoznanego towarzysza. „On tylko na pozór takim się wydaje, ale to złote serce, zresztą tyle przecierpiał, przebolał“. I opowiadał żonie o dziecinnych i młodzieńczych latach Armanda, a wystawiając w jaskrawych barwach niesprawiedliwe postępowanie jego opiekuna, dodał: „Okoliczności popchnęły go na fałszywą drogę. Miał pieniądze, nie potrzebował myśleć o pracy i zmarnował zdolności, jakiemi obdarzyła go przyroda. Nie czynił mi żadnych zwierzeń, zdaje mi się jednak, że musiał kiedyś doznać zawodu w miłości. Wtedy jeszcze Helena nie zdawała sobie sprawy, że niepojęta obawa, z jaką myślała o bliższych stosunkach z tym zagadkowym człowiekiem, była pierwszym przejawem rodzącej się w jej sercu miłości!
Wkrótce potem państwo Chazel przybyli na stałe do Paryża. Armand odwiedzał ich codziennie niemal, najprzód w hotelu, potem zaś w pałacyku przy ulicy de la Rochefoucauld. Sam wynalazł im to mieszkanie, sam ofiarował się pomódz Helenie w tysiącznych kłopotach, jakie pociąga za sobą urządzenie nowego mieszkania. Nieraz spotykali się w umówionym sklepie, pieszo lub powozem zwiedzali bazary i magazyny, a ustawiczne wycieczki sam na sam, dostarczały Helenie sposobności ocenienia wszystkich powierzchownych przymiotów Armanda. Różny od ludzi, jakich mąż jej do domu sprowadzał, zajętych li tylko nauką lub gonitwą za groszem, Armand zdawał się przywiązywać niewielką wagę do wiedzy książkowej i do zaszczytów, nabytych pracą. Jedna tylko kwestya uczucia wzbudzała w nim żywe zajęcie. Wszyscy dotychczas znani Helenie mężczyźni twierdzili jednogłośnie, że miłość jest zabawką dla dzieci, której ludzie rozsądni niepowinni nigdy brać w rachubę wobec interesów familijnych lub przyszłej karyery. Z rozmów prowadzonych z Armandem, wywnioskowała, że ma do czynienia z człowiekiem, który zbadał gruntownie kwestye stosunków, zachodzących między istotami różnej płci. Armand posiadał bujną wyobraźnię serca, którą kobiety w swej łatwowierności tak często to uważają za zdolność odczucia głębokiej miłości i to doświadczenie w sprawach miłosnych, które zapewnia rozpustnikom przewagę nad ludźmi honoru. Wyraz smutku, rozlany zawsze na jego twarzy, zdawał się mówić, że doświadczenie to okupił on ceną gorzkich w życiu zawodów. Ten niepojęty dla Heleny wyraz boleści dokończył dzieła jej upadku, dzieła, które rozpoczęte obawą i nieufnością, przerodziło się następnie w uwielbienie zacofanej parafianki dla złotego młodzieńca stolicy. Głębokiej znajomości życia, jaką zdawał się posiadać młody człowiek, wtórowało w sercu Heleny zbyt wiele stłumionych pragnień i pożądań, by mogła długo pozostać obojętną. Każdy kącik zacisznego saloniku mówił jej o nim nieustannie, obicie, meble, sprzęt każdy przez niego był wybranym. Serdeczne współczucie, pod wpływem którego Helena myślała nieraz w duchu: „Nazwałabym się szczęśliwą, gdybym mogła wynagrodzić mu wszystko, co przebolał“! — zamieniło się niebawem w pełne rozkoszy przypuszczenie, że obecność jej istotnie ulgę mu przynosić zaczyna. Rzeczywiście, postępowanie Armanda zdawało się świadczyć o niekłamanej życzliwości. Kiedyś wschodząc do saloniku, powiedział jej przy powitaniu: „Proszono mnie do pani X., ale odmówiłem, chcąc z panią wieczór przepędzić“. Drobna, mało ważna na pozór okoliczność, jedna z tych, które jak błędny ognik, świecący na brzegu bezdennej przepaści, prowadzą na manowce serce zbłąkane, zmusiła Helenę do wyznania przed sobą miłości dla Armanda. Młody człowiek, proszony na obiad do państwa Chazel, wymówił się bilecikiem, twierdząc, że jest chory. Zaniepokojona Helena posłała męża na ulicę Linkoln, ale... Armanda nie było w domu. Zawód ten zranił ją tak boleśnie, że wtedy dopiero spostrzegła czem stał się dla niej baron de Querne, a nieszczęściem dla siebie spostrzegła to pod wrażeniem drobnego zmartwienia, które zakochanym wydaje się największem nieszczęściem, w chwili, gdy musiała wątpić, czy zdoła pozyskać człowieka, któremu serce swe oddała.
Miotana niepewnością, zamiast pracować nad stłumieniem w zarodku nowego, występnego uczucia, pytała samą siebie:
— Dlaczego nie dotrzymał słowa? Dla kogo mnie opuścił?
Armand, przyszedłszy nazajutrz, zastał ją zmienioną, niespokojną. Wziął ją za rękę, pytając łagodnie o powód smutku, ale Helena głośnym wy buchnęła płaczem.
Od tej chwili straciła moc panowania nad sobą, nie potrafiła nigdy ukryć wzruszenia, jakiem przejmował ją sam widok ukochanego. Uczucie jej wstąpiło teraz w tę fazę rozwoju, w której serce miotane jest kolejno czarnem zwątpieniem lub niewymowną szczęśliwością. Czyż podobna rozumować spokojnie w takich chwilach? Armand, który zanadto był obznajmionym ze wszelkiemi etapami miłości, by mógł nie zauważyć jak wielkie postępy w sercu Heleny czyni z dniem każdym, okazał się jednak na tyle zręcznym, że napomknął jej kilkakrotnie, iż nie jest pewien przywiązania i dlatego czuje się nieszczęśliwym. Iście szatańską przebiegłością doprowadził Helenę do tego, że pierwsza wyznała mu swą miłość, że bez oporu poddawała się pocałunkom, jakiemi okrywał jej twarz, oczy i usta. Poddawała się, choć inne zupełnie o uczuciu wytworzyła sobie pojęcie. Jak wszystkie prawe i szlachetne kobiety, wiedziała ona, że sprzeniewierzenie się mężowi w rzeczach małej wagi równoważy zupełne złamanie wiary. Ale ujrzawszy w oczach młodego człowieka najlżejszy odcień cierpienia, ulegała mu ze słabością, którą wyrzucała sobie codziennie i codziennie do niej wracała. „Obyś ty tylko nie cierpiał! mniejsza o moją hańbę“!... tak mówiły oczy biednej kobiety, gdy rozkochanym wzrokiem tonęła w twarzy Armanda.
Helena nie kłamała, zadając mu to bolesne pytanie:
— Czy ty naprawdę cieszysz się tą myślą? — i teraz nawet, gdy kilka minut zaledwie oddzielało ją od chwili, w której miała, oddać mu się na zawsze, nadzieja ta i niepewność najboleśniej dręczyły jej serce.
— Ach! gdybym raz tylko dojrzała blask szczęścia, radości, zniosę wszystko, przed niczem się nie cofnę, obym tylko jemu potrafiła dać szczęście!...
Gdy tak siedziała w bolesnej pogrążona zadumie, poczuła nagle na szyi gorący pocałunek. Alfred zaszedł do pokoju żony z zamiarem powiedzenia jej dzień dobry. Zmuszony interesami wyjść z domu bardzo wcześnie, nie widział jej dotąd, a zobaczywszy śliczną jej postać otuloną w miękki szlafroczek, który uwydatniał kształty jej ramion i kibici, rzuciwszy wzrokiem na małe bose, nóżki, nie mógł się oprzeć pokusie złożenia pocałunku na jej szyi. Okrzyk przerażenia wyrwał się z piersi Heleny, gdy tak nagle ujrzała się wyrwaną ze sfery marzeń i bolesnych rozmyślań.
— Wstydź się, mój mały bojaźliwy leniuszku! — odezwał się Chazel usiłując wesołym żartem rozproszyć chmurki gniewu, które zasępiły piękną twarzyczkę Heleny. Czy wiesz, która to godzina?... Trzy kwandranse na dwunastą... Nie zdążysz ubrać się do śniadania... Co moja pani czyta? — dodał, spostrzegłszy na stole książki, przysłane przez pana de Querne... romanse, jak zawsze, ale kartki nie przecięte dotąd. Cóżeś robiła cały ranek?
— Układałam papiery i przepisywałam rachunki — mówiła z widocznym wysiłkiem, bo każde najniewinniejsze nawet kłamstwo kosztowało ją wiele. Proszę cię, zadzwoń na Julię — dodała — zaraz się uczeszę i za dziesięć minut będę gotową.
— Wszak ja ci nie przeszkadzam? — zapytał Alfred.
— Nie bardzo... na teraz przynajmniej — odrzekła przechodząc do sąsiedniego pokoiku, który stanowił jej sypialnię. Włożywszy peniuar z białego przejrzystego batystu, stanęła przed lustrem, rozczesując długie, gęste włosy. Alfred stanął na progu otwartych drzwi i zaczął czytać wyjętą z kieszeni gazetę. Szelest papieru rozdrażniał Helenę przypomnieniem, że tuż obok znajduje się człowiek, którego obecność w tej chwili uważała za zniewagę, wyrządzoną swej skromności niewieściej. Ach! gdyby zamiast niego stanął tu Armand, z jakąż rozkoszą wtajemniczałaby go w sztukę podnoszenia wartości wdzięków przyrodzonych! Ale obnażanie swego ciała wobec niekochanego mężczyzny, jest tak wstrętnem dla kobiety, że przykrość tę odczuwają nawet uliczne dziewczyny. Zarówno u cnotliwych jak u występnych skromność kończy się tam, gdzie się miłość zaczyna. Tego subtelnego odcienia uczuć Alfred nigdy zrozumieć nie mógł. Miłość jego dla Heleny nigdy żadnym nie podlega zmianom a niespodziewane wtargnięcie do jej „przybytku”, przejmowało go zawsze niemą rozkoszą, złożoną z lękliwych pożądań i spojrzeń rzucanych ukradkiem. I teraz oto z po za gazety spoglądał na białe jej paluszki, tonące w gęstwinie ciemnych włosów, na kształtne ręce, wysuwające się z pod szerokich, odchylonych rękawów. Jakże pragnął popieścić dłonią te włosy, do których dotknąć się Helena mu wzbraniała! Ona zaś pomimo przykrości, jaką sprawiała jej obecność męża, z zadowoleniem przyglądała się swym włosom, które zostały równie długie, równie jedwabiste, jak za panieńskich jej lat. Od jakiegoś czasu, Helena, ubierając się, przypatrywała się swej twarzy z niezwykłem zajęciem, z dziecięcym niepokojem śledziła najlżejszą zmarszczkę na skroniach, w kątach ust, pytając samą siebie, czy jest dość ładną by czarować ukochanego. Wtem, nachyliwszy się nieco, dostrzegła w zwierciadle odbicie twarzy Alfreda, w oczach którego świecił tak dobrze jej znany a tak nienawistny ogień żądzy namiętnej. Dreszcz ją przebiegł, jakgdyby ujrzała się nagle wystawioną nago na rynku, wobec licznie zgromadzonego tłumu, gorący rumieniec oblał jej twarz.
— Nie wiem, dlaczego Julka nie przychodzi — rzekła zmienionym głosem — proszę cię, zadzwoń na nią i zostaw mnie samą...
Wstała, zamknęła drzwi za Alfredem i rzuciła się na krzesło, tłumiąc łzy, które gwałtem cisnęły się jej do oczu.
— Ach! — wołała z rozpaczą — ja nie umiem go kochać? Te drobne przeciwności cieszyć mnie raczej powinny, bo znoszę je przez miłość dla niego!
Te same myśli krążyły po głowie Heleny, gdy razem z mężem i z synem zasiadła do śniadania. Ubraną była teraz w ciemną suknię, w skórzane obuwie, a w tym samym stroju za chwilę — zegar wiszący na ścianie wskazywał wpół do pierwszej — podążyć miała ku ulicy Sztokholmskiej, o istnieniu której przed odebraniem listu kochanka nigdy nawet nie słyszała. W jakiejże to dzielnicy miasta? Jak wygląda dom, w którym Armand czekać na nią będzie? Na samą tę myśl krew wrzała w jej żyłach, sprawiając jej nieznośny ból fizyczny... nie mogła siedzieć spokojnie... coś ją ściskało w gardle boleśnie, zdawało jej się, że nie byłaby zdolną przełknąć drobnej okruszyny chleba.
Henryś szczebiotał wesoło, Alfred zaś, który napróżno usiłował kilkakrotnie rozweselić zamyśloną żonę, zapytał po chwili:
— Co ci jest, Helenko? czy czujesz się cierpiącą?
— Ja! — zawołała z udanem zdziwieniem — przeciwnie, jestem bardzo wesoła... bardzo ożywiona.
I od tej chwili zaczęła śmiać się i mówić bardzo głośno, pytając sama siebie:
— Czyżby on podejrzewał cokolwiek?
— Jakie masz zamiary na dzień dzisiejszy? — spytał jeszcze Alfred machinalnie.
— Czy mamusia wyjdzie dziś ze mną? — dorzucił Henryś.
— Nie, pieszczoszku — odrzekła Helena, zbywając milczeniem zapytanie męża — pójdziesz z boną na pola Elizejskie a ja przyjdę tam może do ciebie... Czy ładnie dziś na dworze? — mówiła dalej, chociaż od samego rana z niecierpliwością, z niepokojeni spoglądała na drobne chmurki wędrujące po niebie...
Usłyszawszy potwierdzającą odpowiedź Alfreda:
— Możesz wziąć powóz.
— Pójdę pieszo, czuję potrzebę ruchu — dodała.
Alfred najmował miesięcznie powóz, którym jeździli oboje: on za interesami, ona oddając wizyty.
— Nakoniec!... — zawołała z głębokiem westchnieniem, znalazłszy się wreszcie samą w saloniku, gdy Alfred wyszedł do biura a Henryś na przechadzkę... W saloniku tym, w którym każdy zakątek tchnął wspomnieniem Armanda, zapomniała o dręczącym ją cały ranek niepokoju. Odzyskanie swobody sprawiało jej taką radość, że groźne widmo przeszłości zniknęło na chwilę z jej umysłu. Zdawało jej się, że widzi przed sobą Armanda, że w oczach jego jaśnieje ten blask szczęścia i zadowolenia, który stał się przewodnią gwiazdą jej życia, ostatecznym celem, ku któremu zmierzać pragnęła.
— Wszystko dla niego poświęcę — szepnęła, raz jeszcze przebiegając myślą bolesne uczucia, jakie od kilku godzin miotały jej sercem — a im więcej ofiar poniosę, tem prędzej on w moją miłość uwierzy! Ach! jak ja go kochani! jak ja go kocham! wołała głośno z zapałem.
Po chwili spojrzawszy na zegarek:
— Dziesięć minut po pierwszej — dodała — Armand jest już tam od godziny. Jak on się zdziwi, zobaczywszy mnie tak wcześnie, przypuszcza pewnie, że przyjdę dużo później.
I prędko pobiegła po kapelusz, schowała do kieszeni gęstą woalkę, którą w dorożce dopiero twarz osłonić miała. Tak Armand wczoraj zalecał. Gdy wreszcie znalazła się na ulicy, szła prosto przed siebie, jak lunatyczka, nie wiedząc co się dzieje naokół. Zdawało jej się, że po ubraniu, po chodzie każdy z przechodniów odgaduje dokąd ona dąży. Dotychczasowa egzaltacya ustąpiła miejsca przerażeniu, lecz przerażenie to, wolne od cienia chwiejności, podobneni było do uczucia, jakiego doznawać musi człowiek śmiały, odważny, raz pierwszy w życiu na pojedynek wyzwany. Doszedłszy do placu Św. Trójcy, odważyła się wreszcie skinąć na dorożkę.
— Na ulicę Sztokholmską — rzekła wsiadając.
— Pod który numer? — zapytał woźnica.
— Każę ci stanąć — odrzekła.
W tej chwili wydawało jej się niepodobieństwem wysiąść przed tym właśnie domem, do którego wejść miała.
Gdy dorożka zaczęła się toczyć powoli, leniwie. Helena drżącemi rękoma wiązała na około kapelusza gęstą, podwójnie złożoną woalkę. Mijając dworzec kolejowy, spostrzegła jakiegoś mężczyznę, płacącego dorożkarza... z przerażeniem sięgnęła do kieszeni. Czyżby zapomniała portmonetki? Nie... miała przy sobie cztery dziesięciofrankowe monety. Tem gorzej, zbyt hojnie zapłaci woźnicę, bo nie będzie przecież czekała na wydanie reszty. Wszystkie te wzruszenia sprawiły Helenie boleść dotkliwą. Pragnęła myśleć tylko o osobie kochanka... tak... kochanka... wszakże za chwilę ona sama zasłuży na nazwę jego kochanki. Jakaż pogarda dźwięczała w głosie jej przyjaciółek z Bourges, gdy tem imieniem nazywały zhańbioną żonę doktora! Zdawało się jej chwilami, że nie zdoła zapanować nad swem rozdrażnieniem.
— Oby on tylko nie odgadł, ile mnie to kosztowało! Oby moje próżne obawy nie zatruły mu chwili szczęścia!
Tymczasem powóz toczył się wolno po drodze ulicą de Rome, mijał mury jakiegoś ogrodu... już... już skręcał na ulicę Sztokholmską, woźnica odwrócił się na koźle, by zapytać, gdzie ma stanąć.
— Tu — odrzekła i wysiadłszy wsunęła mu w rękę małą sztukę złota, mówiąc: „Schowaj... nie trzeba“. Lecz natychmiast zdjęła ją obawa, by dorożkarz nie domyślił się dlaczego nie żąda reszty, zatrzymała się więc przed afiszem, naklejonym na murze i stała tam tak długo, aż usłyszała po za sobą turkot oddalającego się powozu. Szła wolno chodnikiem... jakiś nieprzeparty ciężar przygniatał ją ku ziemi... chwilami myśli zebrać nie mogła. Ósmy numer... dziesiąty, potem dwa jeszcze... stanęła wreszcie przed domem. Weszła w bramę, nie widząc nic naokoło siebie. Gdy mijała stróża, nogi drżały pod nią tak silnie, że ledwie nie upadła. Z ciężkim wysiłkiem wstępowała powoli po wschodach. Jeszcze chwila... już stanęła na drugiem piętrze.
Helena stanęła, oparłszy się o zamknięte drzwi. Cisza panowała na wschodach. Żaden szmer nie dolatywał z ulicy. Słyszała wyraźnie każde uderzenie swego serca... zamiast zadzwonić, stała tak długą chwile. Potrzebowała uspokoić się trochę, ochłonąć ze wzruszenia, zanim ją Armand zobaczy. Co ją tu przywiodło? Pragnienie szczęścia dla niego... Nie! Armand nie powinien wiedzieć, ile ją ten krok kosztował! Nadzieja zapewnienia szczęścia ukochanemu przeważyła nakoniec obawę i niepokój... przytłumiła gwałtowne bicie jej serca. Drżącą ręką pociągnęła za dzwonek. Rozległ się metaliczny dźwięk dzwonka... odgłos przybliżających się kroków... zgrzyt klucza w zaniku... i po chwili Helena znalazła się w objęciach Armanda, który powiódł ją do małego saloniku. Jasny ogień buchał na kominku. Wodząc wzrokiem po zgrabnych błękitnych mebelkach, Helena spostrzegła odrazu, że w pokoju tym nie było łóżka. Lękała się tak bardzo widoku tego sprzętu, że serce jej zabiło żywą wdzięcznością dla Alfreda, który urządzając miejsce ich schadzki, pamiętał o oszczędzeniu jej tego ciosu.
On tymczasem odwiązał jej woalkę, zdjął kapelusz, posadził ją na fotelu, stojącym w rogu kominka, a ukląkłszy przed nią, całował ją namiętnie, powtarzając:
— O! najdroższa! jak to dobrze, że jesteś wreszcie ze mną...
Gdy to mówił, w oczach jego malował się czuły prawie wyraz, choć właściwie jaśniała w nich tylko radość prędkiego zaspokojenia żądzy zmysłowej. Tak! nic więcej, bo widząc, iż na ustach Heleny igra uśmiech swobodny — uśmiech okupiony tak krwawo, wywołany jedynie pragnieniem uczynienia go szczęśliwym — pomyślał, że ona nie poraz pierwszy zapewne przychodzi na podobną schadzkę. Jakże odmiennie każde z nich czuło i myślało w tej chwili.
— Muszę przecież skorzystać z przelotnej jej słabości ku mnie — myślał Armand — dlaczegóż jednak wszystkie kobiety chcą zawsze wmówić w ciebie, że jesteś ich pierwszym kochankiem.
Pocałunkami rozrzucał pukle jej włosów, które Helena napróżno starała się ręką odgarnąć z czoła.
— Nie troszcz się o to — rzekł — pomyślałem o wszystkiem.
I podawszy jej rękę podprowadził ją do małego stoliczka, na którym leżały różne tualetowe przybory.
— Potem będziesz mogła tu poprawić włosy — dodał.
— O! zawstydzasz mnie, Armandzie — wyszeptała Helena zarumieniona i drżąca.
Po chwili poszli razem do sypialnego pokoju. Helena sięgnęła ręką do kieszeni, z której wypadł szyldkretowy grzebyczek, wzięty przez nią bezmyślnie, z przyzwyczajenia. „I tego nawet nie zapomniała“! — pomyślał Armand, poczem czułym prawie głosem zapytał:
— Czy chcesz być moją?.
— Jestem twoją i na zawsze nią pozostanę — odrzekła Helena.
Łagodny półcień panował w pokoju, bo Armand spuścił rolety, zasunął kotarę nad łóżkiem, na które Helena teraz dopiero ośmieliła się spojrzeć po raz pierwszy. Jakże gorąco pragnęła zostać samą na chwilę. Podniosła błagalny wzrok na Armanda, który zaczął rozpinać jej stanik. Już... już miała na ustach słowa „Odejdź ztąd“, ale dostrzegłszy w oczach jego oczekiwany blask szczęścia, radości, poddała się w milczeniu z tą pełną poświęcenia uległością, której mężczyźni nigdy zrozumieć, ocenić nie umieją. Czyż kobieta kochająca, ażeby zdobyć równy dział serca, musi koniecznie uciekać się do wybiegów, używanych przez bezwstydne zalotnice, dla których własna osoba jest narzędziem, zapewniającem panowanie i które oddają się dlatego jedynie, by łacniej owładnąć swą ofiarą? Helena nie przypuszczała nawet, że Armand wątpił w jej miłość w tej właśnie chwili, gdy upojony jej pięknością, okrywał nogi jej pocałunkami, rozrywał wszystkie ozdoby począwszy od bransoletek, skończywszy na szpilkach od włosów i namiętnie ściskał ją w swych objęciach. Nie przypuszczała, że uległość, z jaką poddawała się jego uściskom, była zarzewiem, rozdmuchującem w sercu młodego człowieka ogień niewiary i podejrzenia.
— Czy jesteś szczęśliwy, Armandzie? — pytała w godzinę później, z głową zwieszoną na jego piersiach, czując we wszystkich członkach omdlenie, następujące zwykle po użyciu rozkoszy zmysłowych — powiedz czy jesteś szczęśliwy? o, bo mnie tak błogo w tej chwili.
I prawdę mówiła, namiętne uściski tego, którego tak ukochała, zrodziły w jej sercu nowe, nieznane dotąd uczucie.
— Jestem bardzo, bardzo szczęśliwy — odrzekł Armand, lecz skłaniał, bo zastanawiając się chłodno nad szczegółami tej pierwszej schadzki, przypominając sobie swobodny uśmiech, z jakim powitała go Helena, przyniesiony przez nią grzebyk, uległość, z jaką pozwalała się rozebrać — coraz bardziej, utwierdzał się w przekonaniu, że jest nie pierwszym jej kochankiem. Nadto czuł dla niej pogardę, że tak bezwiednie okazała się posłuszną. Spokój jej zachowania, się uważał jako dowód zupełnego braku poczucia moralności. Nie zastanawiał się nad tem, że byłby ją nazwał obłudną, gdyby zwierzyła się przed nim z dręczących ją wyrzutów sumienia... nie chciał, czy nie umiał pojąć istotnego znaczenia jej słów: „Posłucha, Armandzie, kocham cię od pierwszej chwili, gdym cię poznała... Przeczuwając, żeś dotąd, nigdy szczęścia nie zaznał, zapragnęłam uczynić cię szczęśliwym, ukoić rany twego serca... Niekiedy dostrzegam na czole twem zmarszczki, których widok jest mi nieznośną męczarnią... Gdyś prosił, abym ci się oddała a ja odmawiałam twemu żądaniu, widziałam tę zmarszczkę tu... po nad brwiami — dodała całując go w czoło — a potem, gdy przychyliłam się do twej prośby, zmarszczka minęła... Oto, dla czego tu przyszłam i nigdy tego nie pożałuję, bo dumną jestem z twej miłości!...“
— Dziwna rzecz — myślał Armand — że żadna kobieta nie może się zdobyć na odwagę powiedzenia sobie: Popełniam podłość, kłamię, zdradzam, bawi mnie to wprawdzie, ale niemniej zdradą być nie przestaje... „Kocham cię, mój aniołku“! — rzekł głośno zamykając jej usta pocałunkiem — a w duchu dodał jeszcze: „O ileż byłaby ładniejszą, gdyby przestała pleść sentymentalne niedorzeczności“!


IV.

Po owym pamiętnym dniu, pełnym obawy, niepokoju i szczęścia, nastąpił wieczór spędzony przez Helenę w dręczącej choć rozkosznej tęsknocie. Czyż tęsknota za szczęściem minionem nie jest jednak błogiem wspomnieniem? Dlaczegóżrozstając się z kochankiem prosiła go, by nie przychodził tego wieczoru na ulicę de la Rochefoucauld? Będąc z nim tam, w tamtem mieszkaniu, sądziła, że zbyt jej będzie bolesnem ujrzeć go za kilka godzin u siebie w domu. Lecz teraz, siedząc po obiedzie z szydełkową robotą w ręku, na fotelu, zajętym zazwyczaj przez Armanda, myślała ze smutkiem, jak słodkoby było mieć go tuż przy sobie... od czasu do czasu ukradkiem dłoń jego uścisnąć... oddychać wonią perfum, których na jej prośbę używał. Siłą wyobraźni pojmowała, jak niewymowną radość musi uczuwać serce kobiety, gdy usłyszy wieczorem ceremonialne „pani“ z tych samych ust, które wśród szmeru pocałunków, szeptały:
„kocham cię“. Dla istot podobną tajemnicą związanych, w najobojętniejszem na pozór słowie kryją się nieprzebrane skarby uczucia. Kościane szydełko migało się szybko w zręcznych paluszkach Heleny, podczas gdy Alfred, w głębokiem pogrążony milczeniu, przebiegał oczyma stronice leżącej przed nim książki... Wróciwszy do domu, Helena doznała bolesnego uczucia, gdy stęskniony Henryś objął jej szyję rączkami a ona na te pieszczoty wzajemnością odpłacić nie śmiała. Przycisnęła tylko dziecię serdecznie do piersi, oparła rumianą jego buzie na swojej twarzy i wtedy... o wtedy poczuła, że kocha go nie mniej, lecz stokroć więcej niż dotąd... Różnorodność doznanych wzruszeń pozostawiła ślady na jej obliczu, które zaróżowione zazwyczaj, dziś pokryte było niezwykłą bladością. Wyraz znużenia malował się w jej oczach, tęskny uśmiech igrał na jej ustach, jakieś rozkoszne miłosne powiewy, unosiły się naokół jej postaci, czyniąc ją niewymownie czarującą. Tak! piękną była nadwyraz w tej chwili, ale uroku tego samaby się ulękła, gdyby choć raz rzuciła wzrokiem na Alfreda. Ten ostatni nie odrywał od niej oczu, podczas gdy siedziała zamyślona, pochyliwszy nad robotą cudną, zmęczoną twarzyczkę. Lecz zajęcie się robotą było pozornem tylko, w rzeczywistości zaś Helena tonęła wzrokiem w świecie ułudnych marzeń, jakie roztaczały się przed oczyma jej wyobraźni. Alfred myślał z rozkoszą, że ta czarująca kobieta jest przecież jego towarzyszką, jego własną żoną... Kochał ją więcej, niż kiedykolwiek, a jednak, odkąd zamieszkali w Paryżu i każde z nich oddzielny zajmowało pokój, nie był w stanie pokonać silnego wzruszenia, które go ogarniało, ilekroć zapragnął jej pieszczot. Musiał bowiem prosić Helenę o pozwolenie zostania z nią lub wchodzić do jej pokoju, gdy już leżała w łóżku. Ta konieczność, połączona z przymusem stłumiania żądzy cielesnej, sprawia taką przykrość niektórym mężczyznom, że onieśmieleni nią młodzieńcy, doznają nieraz gwałtownego bicia serca, przekraczając progi takich nawet domów, w których rozkoszy za pieniądze dostać można. Tego właśnie wieczoru, Alfred — jakkolwiek pewien posłuszeństwa Heleny — zostawał jednak ciągle pod wpływem tego wzruszenia, które, dodając bodźca namiętnościom cielesnym, nie jest po części uroku pozbawione. Serce młotem biło mu w piersiach, gdy zawczasu układał w myśli słowa, jakiemi miał prośbę swą wyrazić. Tak głęboka cisza panowała w pokoju, iż zdawało się, że młoda kobieta zapomniała o obecności męża. Nagle podniosła się z miejsca, chcąc udać się na spoczynek i podała mu czoło do pocałunku, mówiąc:
— Dobranoc, do jutra.
— Jakto? do jutra? — zawołał Alfred, szukając ustami oczu i szyi.
Helena drgnęła i odskoczyła pośpiesznie w głąb pokoju. W oczach męża bowiem dostrzegła też same namiętne, żądzy pełne blaski, które rano widziała odbite w zwierciadle, podczas gdy rozczesywała włosy z myślą, że ktoś inny pieścić je i całować będzie. Jakże boleśnie odczuła gorycz przebudzenia po marzeniach, w jakich tonęła cały wieczór. W całej ohydzie stanęła przed nią konieczność podziału fizycznego pomiędzy dwóch mężczyzn, to też Alfred z uśmiechem na ustach zbliżył się do niej, mówiąc:
— Proszę cię, Helenko...
Nie dała mu skończyć, a cofnąwszy się w tył kilka kroków, odrzekła:
— Czyż nie widzisz, że jestem cierpiącą? — Istotnie bladość jej twarzy, sine obwódki pod oczyma, zdawały się świadczyć, że prawdę mówiła w tej chwili. To resztki mojej migreny — mówiła dalej, przykładając palce do skroni — położę się dziś wcześnie i jutro wstanę zdrowa. Dobranoc ci, Alfredzie.
Uśmiechnęła się raz jeszcze, przesłała mu ręką pocałunek i wybiegła z saloniku. Po chwili Alfred, zostawszy sam, słyszał, jak przechadzała się wzdłuż i wszerz po sąsiednim pokoju, stanowiącym jej sypialnię. „Niepokoi mnie to, że Helena od jakiegoś czasu tak często zapada na zdrowiu“ — pomyślał ze szczerem współczuciem.
— O, nie! nigdy! nigdy! — wołała rozpaczliwie Helena, po odejściu panny służącej, zamykając na klucz drzwi, wiodące do jej sypialni. Usłyszawszy zgrzyt klucza, obracającego się w zamku, Alfred doznał dziwnie bolesnego uczucia. „Czy ona się mnie boi“? pomyślał. Tymczasem Helena, leżąc w łóżku, mówiła do siebie półgłosem: „Nigdy, nigdy nie pozwolę mu zbliżyć się do mnie“... Teraz dopiero zrozumiała dokładnie swoje położenie, zrozumiała, że przyjdzie jej toczyć codzienną walnę, stając w obronie swego ciała. Warunki bytu sfer arystokratycznych dozwalają małżonkom żyć koło siebie a jednak zdała od siebie, bo każde z nich używa innych rozrywek i odmienne spełnia obowiązki. W warunkach czysto mieszczańskich, odosobnię niepodobnejest niemożliwem do osiągnięcia. Wspólność pożycia stanowi tu ogólną zasadę, rozrywki pozadomowe należą do wyjątków, mąż i żona muszą spotykać się co chwila, we wszystkich szczegółach codziennego bytu.
— Boże mój! co ja pocznę? — myślała Helena. Po chwili jednak dodała odważnie: „Muszę coś obmyśleć... O! jak to słodko cierpieć przez miłość dla niego“!... Myśl ta uspokoiła burzę, miotającą jej sercem, zdawało jej się, że czuje jeszcze na ustach gorący pocałunek Armanda. Przebiegała znów myślą wszystkie szczegóły ich spotkania się, począwszy od niepokoju powitania, do smutnej chwili rozstania się... Ach jakże czule pożegnali się na progu drzwi, po za któremi czekało ją jednostajne codzienne życie!... Jak dziwnie przedstawiała się jej oczom ulica... tłumy przechodniów, turkot dorożek i hałaśliwe dzwonki omnibusów! Armand został jeszcze w zacisznem mieszkanku, co też mógł myśleć, patrząc na łóżko, które sama zasłała z czarującym uśmiechem:
— Zacznę być wdzięczną macosze, że mi kazała zajmować się porządkiem w domu, kiedy byłam dzieckiem...
Nieraz prawdzie słyszała, jak mówiono, że mężczyźni pogardzają zwykle kobietami, od których niczego się już spodziewać nie mogą. Ale Armand nie jest przecież podobnym do wszystkich, wszak całował ją najczulej po tej chwili szału i zupełnego zapomnienia.
Bo byłam jeszcze przy nim — myślała — a jeżeli teraz osądził mnie i potępił!... Osądził? Potępił? Nie! to niepodobna! Jestem wprawdzie zdrajczynią, ale zdradziłam dla niego!...
I z obrazem ukochanego w duszy, z imieniem jego na ustach, Helena usnęła, we śnie nawet ciesząc się myślą, że go nazajutrz zobaczy. Mieli się spotkać nazajutrz w teatrze a wieczór ten był dla Heleny najsłodszą a kto wie — jedyną być może chwilą szczęścia w dziejach tej smutnej miłości. Wstawszy nazajutrz, napisała do kochanka nieskończenie długi list, lecz w chwili, gdy wysłać go miała, wręczono jej bilecik, przysłany przez młodego barona. Widocznie tym razem Armand sprzeniewierzył się swym zasadom. Nerwowe rozdrażnienie, w jakiem znajdował się dnia poprzedniego, straciło nieco swej siły, ustępując miejsca niezwykłej u niego wrażliwości serca, wrażliwości, która sprawiała, że użycie pożądanych rozkoszy przejmowało go lekkiem, wewnętrznem wzruszeniem... Alfred, od rana zajęty interesami, nie mógł wrócić do domu na śniadanie a nieobecność jego oszczędziła Helenie przykrego przypomnienia wczorajszego wieczoru. Nie dziw więc, że przybywszy do teatru, idąc wolno korytarzykiem, prowadzącym do loży, znajdowała się ona w tem szczęśliwem usposobieniu ducha, kiedy zdaje się człowiekowi, że cała jego istota składa niebu modły dziękczynne. Są chwile, w których wszystko wydaje się rozkoszą, są znów takie w których boleścią serce przejmuje...
Dziewiąta bije na zegarze. Helena stoi w korytarzu, odźwierny zdejmuje z niej okrycie, lecz ona nie śmie zapytać, czy jest już kto w loży. Otworzono drzwi, serce jej gwałtowniej bić zaczyna, bo widzi przed sobą Armanda, który wstaje, skłania się przed nią i ściska rękę jej męża. O! jak to dobrze, że przyszedł wcześniej od niej i od Alfreda! Po kilku zaledwie minutach, ośmiela się spojrzeć na niego. Wydaje się bledszy niż zwykle, niepokoi ją to trochę, ale za to w oczach jego niema ani śladu tajemniczego cierpienia, które ją zawsze przerażało... oczy te patrzą łagodnie, wesoło, blask ich nową otuchą przejmuje jej serce. Przedstawienie rozpoczęte... Słyszy muzykę orkiestry, głosy na scenie, oklaski widzów... dla niej jednak cały interes sztuki zawiera się w pytaniu, czy Alfred wyjdzie z loży podczas następnego antraktu... Kurtyna zapada. Szczęśliwem zrządzeniem losu, w krzesłach siedzą znajome jej panie. Alfred zatem wychodzi. Ona zostaje sama z ukochanym i zwróciwszy się ku niemu, pyta:
— Czy kochasz mnie dziś, najdroższy?
Armand nie odpowiada, ale pod pozorem podniesienia lornetki, którą upuściła przed chwilą, pochyla się i ręką obejmuje jej nogę. Poczucie tego uścisku przejmuje Helenę rozkosznym dreszczem, rumieni się, blednie, nie jest w stanie zapanować nad swem wzruszeniem. Szybkim ruchem ręki chwyta tkwiący w butonierce młodego barona bukiecik konwalii i paproci i ukrywa zdobycz swą po za stanikiem... Alfred wraca, podnoszą znów kurtynę, sceny następują po scenach, akta po aktach, wreszcie przedstawienie się kończy. Armand odprowadza ją do powozu. Jakżeby chciała, żeby to on usiadł obok niej! Ale nie... odchodzi a ona długo, długo ściga go wzrokiem wśród tłumu. Wreszcie, powóz szybciej się toczyć zaczyna.
— Żegnaj mi jedyny — powiada w myśli, podczas gdy mąż bierze ją za rękę i pyta:
— Czy zdrowszą dziś jesteś, Helenko?
— Było mi lepiej — odpowiada wyrywając rękę — ale teatr znów mnie rozdrażnił. Czuję potrzebę dłuższego spoczynku..... Od tygodnia przeszło nie spałam ani jednej nocy.
Chazel rozumie już, co znaczy ta odpowiedź i smutny zasuwa się w głąb powozu. Oboje milczą. Tymczasem nowy zamiar dojrzewa w umyśle Heleny. Jutro zaraz poprosi męża, by pojechał z nią do znajomego doktora. Wejdzie sama do gabinetu, opowie lekarzowi zmyślone symptomata choroby, a wyszedłszy, powie mężowi, że doktór zalecił jej zupełny spokój i zaniechanie na czas pewien stosunków małżeńskich. Znając dobrze nieśmiałą wstydliwość Alfreda, wie ona, że ten ostatni, zaniepokojony chorobą żony, nie pomyśli nawet o zbadaniu tajemnicy, jaką otoczyć się postanowiła, Jakimż wstrętem przejmowałaby ją ta myśl kłamstwa i obłudy, gdyby wykonanie jej nie stanowiło o bezpieczeństwie jej szczęścia!... Teraz jednak pod tajemną tą myślę usypia spokojna, zadowolona, snuje sny, będące jakby dalszym ciągiem marzeń rzeczywistości! Ciało jej śpi, ale dusza czuwa, nie przestając ani na chwilę radować się szczęściem, które nazajutrz, zaledwie odtworzy oczy, znów świadomie odczuwać będzie!
Ale ani następnego poranku, ani podczas kilku pierwszych tygodni miłosnego upojenia, Helena nie otwierała oczu natychmiast po przebudzeniu, przez kilka minut leżała spokojnie z przymkniętemi powiekami, aby odtworzyć w myśli obraz Armanda, przed odebraniem jakiegokolwiek wrażenia ze świata zewnętrznego. Jeżeli rozpoczynający się dzień był zwyczajnym, t. j., jeżeli Armand nie czekał jej w miejscu umówionem, wstawała leniwie. Nadzieja schadzki nie podburzała jej gorączkowo, bez obawy więc mogła oddawać się myśli o ukochanym. Wieczorem, pzed udaniem się na spoczynek, zaczynała pisać do niego list, który kończyła nazajutrz natychmiast po wstaniu, aby wyrazy pożegnania i powitania, spotykały się na jednej ćwiartce papieru, stanowiły niezbity dowód stałości jej uczuć. Czasami znajdowała sposobność wysłania listu, częściej zaś nosiła go dzień cały za stanikiem i wieczorem oddawała ukochanemu. Od Armanda nigdy nie spodziewała się odpowiedzi. Wierzyła mu, gdy zapewniał, że dla względów ostrożności pisywać nie będzie, nie podejrzewając, że to zachowywanie pozorów wynikało z braku zapału, z dyplomatycznych wybiegów lekkomyślnego człowieka, który przewiduje nieuniknione zerwanie stosunków i nie chce zostawić żadnej broni w ręku przyszłej nieprzyjaciółki. Listy do Armanda, Helena pieczętowała pieczęcią, na której kazała wyryć węża, wijącego się w kształcie litery S. Tą bowiem literą zaczynała się nazwa ulicy, na której spędzała teraz najszczęśliwsze chwile swego życia. Gdy opowiedziała Armandowi fakt ten, stanowiący jeden więcej dowód jej miłości, ironiczny uśmiech przemknął po twarzy młodego człowieka. W pierwszej chwili Helena czuła się dotkniętą jego obojętnością, ale wytłumaczyła to sobie myśląc: „Mężczyźni kochają inaczej niż my“. Ukończywszy list, pisanie którego stanowiło najulubieńszy dla niej sposób spędzenia czasu, Helena oddawała się ochoczo rozlicznym gospodarskim zajęciom, nie przykrząc sobie żadnej pracy, bo nieodstępną jej towarzyszką była myśl o ukochanym, bo co chwila niemal powtarzała drżącemi usty: „On mnie kocha i kochać będzie“. Większą część dnia spędzała teraz z dzieckiem, a pieszcząc je, nie czuła żadnych wyrzutów sumienia: „Nie, mój aniołku, nie zrobiłam ci żadnej krzywdy“ — mówiła w głębi serca. Głębokie, wzajemnością odpłacane uczucia, umieją zawsze wynaleźć sofizmatyczne argumenta na swoją obronę, nie dziw więc, że z biegiem czasu Helena doszła do przekonania, że i względem męża nic sobie nie ma do wyrzucenia. Nie kochała go nigdy, od pierwszej chwili wspólnego pożycia nie łączyło jej z nim nic prócz szacunku, a szacunek ten nie zmniejszył się przecież. Odkąd zmyślony zakaz doktora uwolnił ją od wstrętnych propozycyi Alfreda, w prostocie ducha zlewała na niego cząstkę radości, napełniającej jej serce. Gdy przemawiała do męża, w głosie jej nie dźwięczał już ten odcień goryczy, którym przy lada sposobności kobieta nieświadomie niemal zdradza swą niechęć do mężczyzny, że posiadając ją prawnie, nie umiał wzbudzić w niej miłości ku sobie. Jeżeli zdarzyło się teraz, że Alfred odezwał się ze zdaniem przeciwnem jej zapatrywaniom, że zadał niedyskretne pytanie, lub raził ją niezręcznemi ruchy, Helena nie oburzała się, nie gniewała jak dawniej. Cóż ją to mogło teraz obchodzić? Myślała tylko o chwili, w której Armand znów przy niej będzie, cieszyła się zawczasu radością, jaką na widok ukochanego odczuje... O zmroku, przed wieczorem, Armand przychodził. Helena czuła się wtedy tak szczęśliwą, iż nigdy nic przyszło jej na myśl przyjrzeć się uważnie wyrazowi jego twarzy. Wszak nieraz mawiał, że ją kocha, wszak dawał jej tego dowody, bo wziąwszy rozbrat z dawnem życiem światowem, nie chodził do klubu ani do teatru, lecz spędzał przy niej dwa lub trzy wieczory tygodniowo. Żaden interes przecie nie zmuszał go do kłamania przed nią miłości... pocóż więc miała bronić się szczęściu, równającemu się niebiańskim rozkoszom?...
Gdy nadchodził dzień, naznaczony na schadzkę, Helena zapominała o wszystkiem: o mężu, o dziecku, o domowych zajęciach. Oczekiwanie chwili szczęścia przejmowało ją wzruszeniem tak głębokiem, że graniczyło niemal z cierpieniem. Trawiona gorączką, niepokoju, obezwładniona nadmiarem szczęścia, siedziała zwykle ranek cały przed koninkiem, rojąc ułudne rozkoszne marzenia. Lecz gorączka, niepokój, bezsilność, ustępowały miejsca radosnemu upojeniu, gdy przybywała na ulicę Sztokholmską, zawsze do tego samego mieszkania. Podczas trzeciej, z kolei schadzki, Armand podsunął jej myśl, by wziąć inne w tym samym domu mieszkanie, ale oparła się temu stanowczo, błagając, by nadal zostali w tem miejscu, które było świadkiem pierwszych miłosnych uniesień obojga. Armand sprzeciwia! się temu z początku „przez ostrożność“ — jak twierdził — w rzeczywistości zaś dlatego, bo wiedział z doświadczenia, że ciągła zmiana miejsca schadzek niezmiernie ułatwia zerwanie. Zresztą — jakkolwiek bogaty i hojny — miał trochę na myśli ten wzgląd, że zamiast sumy 25 franków, jakich pani Palmyra żądała za popołudniowe godziny, zmuszonym będzie odtąd płacić stale 400 franków miesięcznie. Uległ wreszcie dlatego właśnie, że wchodziła tu w grę kwestya pieniężna, że bał się zostać posądzonym o skąpstwo.
— Mniejsza o to — pomyślał w duchu — wydatek ten potrwa z pół roku najdłużej...
Ale młoda kobieta z właściwą zakochanym łatwowiernością, cieszyła się szalenie z ustępstwa kochanka. W krótkim czasie, w tem obcem bezpańskiem mieszkanku na każdym kroku znać było obecność chwilowej jego posiadaczki. Helena zgromadziła tu pełno różnych kobiecych drobiazgów a na stole pokrytym serwetą, którą sama wyhaftowała, stała w ramkach fotografia Armanda. W rozkochanej jej główce nigdy ani na chwilę nie postała myśl, że postępowaniem takiem utwierdza pana de Querne w przekonaniu, że nie jest nowicyuszką w sprawach miłosnych i wzbudza w nim obawę trudności przewidywanego zerwania. Zasadnicza różnica między wyuzdanym rozpustnikiem a sentymentalną, do marzycielstwa skłonną kobietą, polega na tem, że on, przyzwyczajony rozgraniczać przyjemności zmysłowe od uczucia miłości, nie waha się szukać zaspokojenia żądz cielesnych wśród spodlonego otoczenia; ona zaś łączy rozkosz fizyczną z zupełnem oddaniem swego serca i na rozkosz tę przelewa cześć, jaką czuje dla wzruszeń czysto moralnej natury. Z miłosną pobożnością, z mistycznem niemal bałwochwalstwem, wkraczała Helena w świat gorących pocałunków i uścisków namiętnych. Serce jej pałało niewymowną wdzięcznością dla człowieka, który ją tak kochać nauczył, uważała go za istotę wyższą nad wszelką krytykę. Ktoś bezstronnie sądzący byłby dostrzegł, że po upływie kilku pierwszych dni, Armand — oswojony już z myślą posiadania nowej kochanki — coraz mnie starał się ukrywać swoje samolubstwo... ale Helena w postępowaniu ukochanego widziała tylko nowy powód kochania więcej, niż dotąd, Jeśli przybywszy na umówioną godzinę nie zastawała go jeszcze, wtedy dumna ze zwycięztwa odniesionego w zapasach o miłość — cieszyła się niemal z tej zwłoki. Jeżeli dla dogodzenia swojej fantazyi w ostatniej chwili zmieniał godzinę schadzki, Helena znajdowała rozkosz w tem, że jej ukochany uważa ją za swą niewolnicę, za rzecz posiadaną, którą dobrowolnie rozporządzać może. Czyż jakąkolwiek ceną mogła okupić za drogo radość przepełniającą jej serce, gdy szybkim krokiem biegła po schodach — o! teraz już nie lękała się spotkania ludzi obcych — gdy czuła Armanda tuż obok siebie... Zmrok zapadał, otaczające przedmioty zdawały rozlewać się w przestrzeni... a ona leżąc na piersiach ukochanego, słyszała w oddali zgiełk i gwar miasta, świst odchodzącej lokomotywy i śpiewy dziewcząt, przechodzących koło okien. Wtedy ściskała ukochanego z tak niewymowną czułością, że Armand zdziwiony prawie pytał:
Co ci jest?
— Ależ ty jesteś! — odpowiadała.
Ach! dlaczegóż. miłość nie zawsze udziela się jak zaraza? Jakiemż potwornem zrządzeniem losu jedno z kochanków może czuć tak wiele a drugie tak mało! Tak mało! A jednak sądząc ze słów, jakiem! młody człowiek nieraz podczas tych schadzek przemawiał do Heleny, możnaby było wnosić, że ją kochał szalenie. Czyż dźwiękiem głosu chciał we własnych oczach upozorować oschłość swego serca? Czyż w słowach tych tak czułych, jak mało czułym on był w istocie, nie odzywało się nic, prócz wibracyi rozdrażnionych nerwów? Kłamał li on, czy też mówił prawdę? Gdyby nie nadmierne rozwinięcie zmysłu krytycznego, możeby wreszcie sam uwierzył w miłość swą dla Heleny, bo widok jej wzbudzał w nim chwilami szaloną żądzę cielesną. Wiedział jednak, że skoro tylko kochanka odejdzie, popadnie znów w stan moralnego przygnębienia, nieskończonego znużenia, w stan dziwnego odrętwienia, które podniecone chwilowo gorączką zmysłów — niby prądem elektrycznym — nigdy w zupełności rozproszonem być nie mogło. Helenę zaś każde słowo, wychodzące z ust Armanda, odurzało jak upajający nektar, działanie którego podtrzymywało ją w stanie ekstazy, od jednej schadzki do drugiej... A jednak nadejść musiała chwila, w której wymówionem zostało pierwsze słowo rozczarowania a Helena po raz pierwszy spojrzawszy na Armanda, nie przez pryzmat miłosnego zaślepienia, dostrzegła, jakim był w istocie, poczuła śmiertelny chłód i oschłość jego serca.
— Ach! jak jabym chciała, żebyśmy mieli dziecko, Armandzie — odezwała się, rozkochanym wzrokiem tonąc w jego twarzy — dziecko, któreby miało twoje oczy, twoje usta. Kochałabym je nad życie!
— Ja zaś nie pragnę tego — odrzekł Armand — zbytby mi było bolesnem patrzeć, że syn nasz nie mnie ojcem swym nazywa.
— Nie ciebie?... — wykrzyknęła Helena.
— Czyż mogłoby być inaczej? — odparł zdziwiony.
— Ależ w takim razie musielibyśmy ztąd wyjechać. Czyż sądzisz, że Alfred chciałby mnie zatrzymać teraz, kiedy już żoną być mu nie mogę?
Armand słuchał jej słów, myśląc w duchu:
— I ona także... Chciałbym wiedzieć, co je zmusza do udawania, wobec kochanka, że przestały już być żonami swych mężów?...
I mimowoli po ustach jego przemknął ten sam szatański uśmiech, którym dotąd przyjmował podobne zwierzenia czynione przez inne kobiety, a dzięki któremu był teraz opuszczonym przez wszystkie dawne kochanki. Tamte kłamały miłość, cofnęły się przeto przed jego niewiarą... ale Helena, która kłamać nie umiała, nie mogła znieść tego uśmiechu, ani towarzyszącego mu spojrzenia. I po cóż oddała się ukochanemu, jeżeli uśmiech ten znów wraca na jego usta? Wobec tej nieufności, nad którą cierpiała tyle w początkach swego stosunku z Armandem, wszystkie prawe, szlachetne porywy jej natury zadrgały oburzeniem i odważnie spytała:
— Czyżbyś sądził, że jestem zdolną należeć do dwóch mężczyzn?... powiedz, powiedz, mój jedyny, że nie masz o mnie tak złego wyobrażenia... Odkąd zostałam twoją kochanką, przestałam być żoną Alfreda.
— Nie jestem zazdrosnym — odparł wymijająco młody człowiek — wiem, że mnie kochasz.
— Powiedz, że nie jesteś zazdrosnym, boś pewien, że do ciebie tylko należę.
— Mogę to powiedzieć, jeżeli ci na tem zależy — odrzekł Armand, zniecierpliwiony jej naleganiem a bynajmniej nie uszczęśliwiony perspektywą przyszłego ojcowstwa, wspólnej ucieczki, słowem całego dramatu, jaki roztoczył się przed jego oczyma. W słowach jego dźwięczała tak okrutna ironia, że zrozpaczona Helena przestała dłużej nalegać.
Tego dnia Helena wróciła do domu smutna i bardzo nieszczęśliwa. Zamiast siąść do obiadu razem z mężem i z synem, udała się wprost do swego pokoju i położyła się pod pozorem choroby. Długo, długo płakała. Straszna boleść przejmowała jej serce, bo teraz dopiero pojmować zaczęła, jaka różnica zachodzi pomiędzy jej miłością a miłością Armanda.
— Ach! — powtarzała z rozpaczą — jak on może mnie o to posądzać. Czyżby przestał mnie kochać? Głos rozsądku nasuwał jej znów te same wyrzuty, które dręczyły ją już w parę godzin po pierwszej schadzce z kochankiem: „On ma słuszność. Upadłam tak nizko, że każdy ma prawo mną pogardzać... Ale gdyby zrozumiał, że zrobiłam to dla niego, możeby sądził mnie mniej srogo“... — myślała w duchu, ściskając rękoma rozpalone ciało.
Dla charakterów namiętnych, krańcowych, nadmiar szczęścia graniczy bezpośrednio z nadmiarem rozpaczy. Pierwsza ta boleść, Heleny była przyjętą bardzo żywo, ale nie trwała długo. Rozważywszy rzecz bliżej, Helena porównała swoje zmartwienie z przyczyną, która je wywołała. Widoczny brak stosunku pomiędzy przyczyną i skutkiem okazał się dostatecznym do uspokojenia jej, tembardziej, że oczy Armanda, gdy je znowu spojrzeniem spotkała, wyrażały płomienną tę namiętność, której ogniem własne jej serce zajmowało się zawsze. Młody człowiek wybornie zrozumiał boleść, jaką sprawił kochance niewiarą swoją, rzekł więc sobie w duchu:
— Po co ją mam dręczyć? Kłamie przedemną po to jedynie, aby mi więcej podobać... i ja miałbym mieć do niej żal o to kłamstwo? Nie! to niesprawiedliwość...
Skutkiem tego rozumowania, tajemnie podchlebiającego jego miłości własnej, zmiękł trochę względem Heleny. Ale serca kochające, raz wszedłszy w okres jasnowidzenia, nie umieją wyjść zeń tak prędko i w kilka dni potem pierwszem wstrząśnięciu, Helena musiała przebyć drugie. Tego dnia właśnie spotkali się oboje w jednej z alei ogrodu, botanicznego, chcąc użyć przechadzki we dwoje. Helena lubiła spokojny i ustronny park ten i piękne jego drzewa, które przypominały jej taras arcybiskupiego pałacu w Bourges. Lubiła szczególniej miejsce, gdzie oczekiwała Armanda; długi a wązki ten taras, którego parapet ciągnie się wzdłuż ulicy Geoffroy-Saint-Hilaire. Siadała na ławce, z której widzieć mogła wskazówki wielkiego zegara, umieszczonego na jednym z pawilonów szpitala de Pitié. Posępny podwórzec tego domu cierpienia, otoczony rzędem strzyżonych drzew bezlistnych, ponure okratowanie okien, zszarzałe i starością uszkodzone mury, wszystko to przypadało do smaku Helenie, stanowiło bowiem żywą sprzeczność z młodem weselem jej serca, które miłość swą, jak skarb drogi taiło. Pogrążona w rozkosznem odrętwieniu wracała myślą do dziejów własnego serca a tymczasem, ciężkie omnibusy toczyły się z ciężkością po nizkiej ulicy, pod stopami jej prawie przechodząc. W zaroślach labiryntu, bawiły się dzieci, których krzyki aż do niej dochodziły, budząc w niej wspomnienie dalekich, przez czas zatartych wrażeń. Na końcu tarasu spostrzegała wreszcie Armanda, podnosiła się wtedy z miejsca, idąc ku niemu, a w spojrzeniu ukochanego widziała, że sprzeczność jej stroju z prostotą krajobrazu, różowej jej cery z czarnością cedrowych liści, czyni ją stokroć ładniejszą. Chodzili wtedy po ustronnej części ogrodu, tej, która dla roślin przeznaczona, obok parowiekowych drzew, których stare ogipsowane pnie opierają się na żelaznych drągach. Czy niebo było pogodne, czy chmurami zamglone, w jej oczach zawsze słońce świeciło, skoro tylko spostrzegła Armanda... Raz, w ponury lutowy poranek, przechadzając się razem po jednej alei tego ogrodu, Helena zaczęła, opowiadać ukochanemu historyę znajomej jej pani, którą mąż wypędził z domu, dowiedziawszy się, że miała jednocześnie dwóch kochanków.
— Niewidka różnica — zauważył młody człowiek ze złośliwym uśmiechem — inne także miewają po kilku... ale po kolei...
— Inne?... — przerwała Helena, którą znów ogarnął bolesne złowrogie przeczucie — nie możesz przecież sądzić tak źle o wszystkich kobietach?
— Ależ ja bynajmniej źle o nich nie sądzę — odparł — wiem tylko, że kobiety są słabe a mężczyźni kłamać umieją. Każda z was spotyka w życiu wielu takich, którzy jej miłość przysięgają, a choć raz tylko na dziesięć uwierzy, zawsze i to nawet pokaźną sumkę stanowi.
— Przypuszczasz zatem, że niema kobiety, któraby raz tylko w życiu kochała?
— Być może... są takie... nie przeczę — odrzekł Armand — w każdym nowym stosunku wyobrażacie sobie, żeście nigdy przedtem nie kochały i mówicie prawdę... bo prawda bezwzględnie nie istnieje... ponieważ za każdym razem kochacie inaczej...
Helena miała jeszcze jedno pytanie na ustach. Chciała zapytać:
— A ja? Co o mnie sądzisz? Czy myślisz, że kogokolwiek przed tobą kochałam? Czy myślisz, że poznawszy ciebie, potrafiłabym innego pokochać? Nie śmiała jednak odezwać się. I znów uprzytomniły się przed jej oczami tajemnicze rysy charakteru ukochanego, zadając sercu jej boleść głęboką. Nie! ten człowiek wątpił nie o niej... nie o jednostce, lecz stracił wiarę do wszystkich kobiet wogóle! Ale czyż podobna kochać, nie ufając? Czyż uczucie bez zaufania istnieć nie może? Helena nie umiała odpowiedzieć jasno na te bolesne zagadnienia, lecz mimowoli prawie zaczynała badać, zastanawiać się nad swym stosunkiem do Armanda i powoli rozjaśniało się dla niej wiele szczegółów, których znaczenia nie pojmowała dotąd. Myśląc o strasznej nieufności ukochanego, zrozumiała wreszcie, dlaczego głuchem milczeniem odpowiadał tylokrotnie na jej miłosne wyznania. Przypominała sobie, że kiedyś opowiadała mu o swojem życiu na wsi, o dręczącem ją osamotnieniu a gdy spojrzawszy na niego rozkochanym wzrokiem, zawołała: „O! najdroższy, nie znając cię, czekałam na ciebie“! on nie odpowiedział ani słowa... on jej nie wierzył. Kiedyś znów, gdy mówiła mu o przyszłości, gdy radowała się że — tak młodzi oboje — tyle lat jeszcze miłością swoją cieszyć się mogą, on milczał... on jej nie wierzył. Raz znowu, gdy mówiła mu, że — gdyby nie wzgląd na Henrysia, chciałaby pojechać z nim daleko, bardzo daleko, on także nic nie odpowiedział... on jej nie wierzył. Ach! ta okropna, zabójcza niewiara! Ostrzegała ją teraz co chwila, na każdym kroku, choć dotąd nie podejrzewała, by cień jej nawet mógł wkraść się pomiędzy nią a ukochanego... ale nie... ona się myli może? Może Armand wierzył dopóki kochał, teraz zaś wierzyć przestaje, bo ją mniej kocha? Czyżby tak było w istocie?... Na chwilę nawet nie przypuszczała Helena, że Armand nie kochał jej nigdy, nawet w pierwszych dniach ich stosunku.
Uważała go za uczciwego człowieka a nie za zbrodniarza miłości; wszak nie byłby nalegał, by mu się oddała, gdyby nie czuł się pociągniętym ku niej przemożnem, niezwalczonem uczuciem. Wtedy chcąc zrozumieć powód niewiary Armanda, przebiegała myślą przeszłość młodego człowieka a zastanawiając się nad tajemniczemi zawodami, o których wiedziała z opowiadania męża: „Nieszczęśliwa miłość zatruła mu życie“, mówiła w duchu. Myśl ta sprawiła jej nowe, odmienne cierpienia: ubolewała nad kochankiem litością, w której kryła się nieokreślona tajemna zazdrość! W takich chwilach pytała samej siebie: „Czy potrafię pokochać go tak silnie, by miłość moja przywrócili mu utraconą wiarę“? Umysł Heleny wikłał się coraz bardziej w podobnych myślach, lecz nigdy nie zdradzała się z niemi przed tym, który był ich przedmiotem. Smutna, niespokojna, nie badała już więcej wrażenia, jakie jej osoba na ukochanym wywierała. Gdy Armand przychodził na obiad na ulicę de la Rochefoucauld, gdy następnie spędzali we troje wieczór w małym saloniku, Helena siadywała zwykle w milczeniu, nie przyjmując udziału w rozmowie. Alfred, zapalony matematyk, lubił wszelkie dyskusye o kwestyach oderwanych, nieraz, też wygłaszał polityczne, ekonomiczne lub socyalne teorye, nie bacząc, że na twarzy młodego barona malował się wyraz znudzenia. Chwilami Helena budziła się z marzeń i podniósłszy wzrok na ukochanego, dostrzegała ten wyraz. Lecz nierozumiejąc bezpośredniej, chwilowej przyczyny, która chmurą znudzenia zasępiała czoło Armanda, mówiła sama do siebie: „On nie jest przy mnie szczęśliwym44, a po chwili z niezrównaną prostotą, dodawała: „On nie czuje się szczęśliwym“!.... A jednak oddała mu się dlatego jedynie, by rozproszyć zmarszczki na jego czole... a jednak wszystkie jej myśli, wszystkie uczucia dążyły do jednego tylko celu: do jego szczęścia! Nieraz znów, zaledwie Armand wszedł do pokoju, Helena odgadywała od pierwszego rzutu oka, że jakaś przykrość spotkać go musiała. A przecież smutek ten nie mógł być spowodowany żadnym wypadkiem, odnoszącym się do ich miłości. Wtedy czuła się obezwładnioną, bezsilną. Nie śmiała przemówić do niego, z obawy, by nierozważnem słowem nie ściągnąć na siebie jego niezadowolenia. Ogarniał ją nieokreślony niepokój, obawa zdradzenia się przed ukochanym, obawa tem boleśniejsza, że w pierwszych dniach nauczyła się myśleć, czuć głośno wobec niego Przykre te uczucia nie odstępowały jej wtedy nawet, gdy udawała się do ustronnego mieszkanka przy ulicy Sztokholmskiej.
Nie obawiała się wprawdzie zastać Armanda mniej oczarowanego jej pięknością, nie tak czułego, jak w pierwszych dniach, następujących po chwili ostatecznego oddania, mu się. O! nie, ale pocałunki Armanda, gorączkowy niemal szał, z jakim chwytał ją w swe objęcia, zaczynały teraz przejmować ją przerażeniem. Obawiała się wrażenia sprzeczności między rozkosznem uniesieniem, jakie wzbudzało w Armandzie posiadanie je ciała a widocznem znużeniu moralnem, widniejącem w zachowaniu się młodego człowieka. Zdawało się, że młody człowiek chciał rozbudzić zdrętwiałe serce pożądaniem kochanki. Urok miłosnych schadzek zniknął bezpowrotnie dla Heleny, skoro pojęła jasno okrutną tę prawdę. Chwilami z gorączkową niecierpliwością oczekiwała tych godzin, pragnąc raz jeszcze usłyszeć w głosie ukochanego te dźwięki miłosne, które niegdyś spływały na jej serce, jak balsam ożywczy i wydawały jej się brzmieniem niebiańskiem czarownej melodyi; to znów obawiała się pieszczot Armanda, w których zmysły brały więcej udziału niż serce.
— Ach! Armandzie — odezwała się raz nieśmiało — ty kochasz moje ciało więcej odemnie.
— Czyż oddając mi swoje ciało, nie oddałaś mi siebie samej — odrzekł Armand.
Jakże pragnęła wtedy zapytać go:
— A ty? Czy i ty także oddałaś mi się bez podziału?...
Ale pytanie to zawisło na jej ustach niedomówione. W jakimże celu badać go miała? Czyż nie wiedziała, że usłyszy wzamian pieszczotliwą odpowiedź, która choć brzmi serdecznie, nie odkrywa jednak głębi serca? Czy uda jej się kiedykolwiek poznać charakter tego człowieka, rozwikłać ciemną zagadkę, która szczęściem lub nieszczęściem dla niej — stanęła na drodze jej życia? Czy to serce okrutne wyzna jej wreszcie tajemnicę? Widocznie pocałunek może być czulszym od tego, który go daje; widocznie miłosne spojrzenia mogą okrywać oschłe serce i bronić do niego przystępu. Ale zkądże pochodził niepokój moralny, łzawiący serce młodej kobiety? Zdawało się, że stosunek kochanków żadnej nie uległ zmianie a jednak w umyśle Heleny stanął już cały szereg okrutnych zagadnień: „Czy on mnie kocha tak, jak dawniej?... Czy mnie kocha... Czy kochał kiedykolwiek?... Czy jest zdolny ukochać“?... Każde drobne na pozór zdarzenie dostarczało jej dowodów, potęgujących jej zwątpienie. Na każdym kroku dostrzegała upokarzającą nieufność, bolesną ironię, oschłość serca, która ją do rozpaczy doprowadzała.
Z powodu przyjazdu kilku znajomych z Bourges, Alfred ostrzegł raz barona de Querne:
— Nie przychodź jutro wieczór, nudziłbyś się między nami, bo mamy gości ze wsi.
— Jeżeli ci przeszkadzam — powiedział Helenie nazajutrz młody człowiek — dlaczego nie powiesz mi tego sama a przysyłasz do mnie męża?
— Ty możesz mi przeszkadzać? — zapytała.
— O! nie udawaj przedemną! Musiałaś bałamucić wczoraj kogoś, za co dziś rumienisz się ze wstydu... Nie chcesz, żebym był świadkiem twojej poufałości z tym, lub z tamtym... Zresztą cóż mnie to obchodzić może... mam tylko dowód, że nie znasz mnie, Heleno! Przykro mi jednak, że zaczynasz kłamać przedemną...
Kłaniać! zawsze kłamać!... Słowo to powtarzało się nieustannie w rozmowach Armanda, Helena czytała je w jego oczach, w jego ruchach i myślach. Jeżeli zmuszoną była zostać w domu i nie mogła stawić się w oznaczonym czasie na ulicy Sztokholmskiej, przeczuwała ona, że Armand nie uwierzy słowom, któremi usprawiedliwiała swą nieobecność. Oh! nie! taki człowiek nie umie, nie może umieć kochać!
— Ach! kochaj mnie Armandzie! — szeptała gorączkowo tuląc się do niego, miotana bolesną obawą, że serce kochanka tak mało do niej należy.
— Ależ ja ciebie kocham — odpowiadał młody człowiek, nie rozumiejąc że zaklęcie to jest ostatnim jękiem serca, konającego z rozpaczy. Helena jednak zaczynała pojmować, że każde jego słowo miłosne ma dla niej inne niż dla niego znaczenie; tajemny dramat, którego była nieszczęsną, milczącą bohaterką, przedstawiał się jej oczom w strasznem, złowieszczem świetle. Jak więzień we śnie przez zwycięzców do trupa przykuty, obudziwszy się nazajutrz z przerażeniem spostrzega ohydnego towarzysza — podobnie młode jej serce, pragnące życia, szczęścia, miłości, ujrzało się przykutem do obumarłego, lodowatego, bezwładnego serca, do serca — trupa! Zrozumiała całą ohydę tej prawdy a jednak cofała się przed nią przerażona. Wszystko, co dotąd uważała za prawdę, okazało się fałszem, szukając pełni życia zetknęła się z chłodem grobowym, ale wobec siebie samej przyznać tego nie chciała. Z rozpaczliwym uporem nazywała mrzonką te subtelne spostrzeżenia, za pomocą których zbolałe serce usiłuje przeniknąć najskrytsze tajniki drugiego serca. Helena kochała Armanda i kochać go chciała. Czyż na tę kartę nie postawiła całego życia? Zaledwie od czterech miesięcy została jego kochanką. Od czterech miesięcy zaledwie! A jednak w tak krótkim przeciągu czasu bez żadnych starć gwałtownych serce jej straciło najwznioślejszą nadzieję, nadzieję naprawienia wszystkich niesprawiedliwości losu i zostało wtrąconem w otchłań rozpaczliwego przeświadczenia o swej bezsilności. Cztery miesiące zaledwie a żadne z nich nie czuło się szczęśliwem. Czyż nigdy już nie zawróci się z tej pochyłości, po której staczała się powoli? Z niezwalczonym niepokojem myślała Helena o przyszłości. Ach, jeżeli to prawdą jest, że on kochać nie może, cóż się z nią stanie? Wszak żyła tylko jego miłością, nie pojmowała innego życia. On zaś zdawał się nie widzieć, nie odczuwać jej boleści!... A może to jej własna wina... dlaczegóż nigdy nie otworzy przed nim swego serca, nie wyzna swej trwogi i obawy? Nie, czuła, że podobna szczerość jest niemożliwą... Tylko w chwilach, gdy serce z bólu jej pękało, szeptała z rozpaczą: „Dziwny człowieku, dlaczego pokochałam cię tak bardzo? A jednak miłości mej żałować nawet nie mogę“...


V.

Alfred Chazel bezwiednie niemal przeczuwał, że jakiś tajemny dramat odgrywa się wśród jego otoczenia. Bardzo często uchodzi naszej uwagi fakt, o ile wyobraźnia rozwinięta pod wpływem rozsądku, oddziaływa na władze uczucia. Umysł Alfreda, czysto matematycznej natury, wyćwiczony w oderwanych rozumowaniach, mało miał wprawy w badaniu stosunków życiowych. Po kilku łatach małżeńskiego pożycia nie znał on charakteru żony lepiej jak wtedy, gdy przybywszy z wizytą do państwa de Vaivres, poznał i pokochał młodą dziewczynę. Ale nietylko głębia kobiecych uczuć, odrębne cechy charakteru Heleny, były mu nieznane, całe jej życie było dla niego tajemnicą.
Postępując zgodnie z zasadami tej warstwy społecznej, do której urodzeniem należał, podzielał również jej poglądy i przekonania; należy oddać sprawiedliwość francuzkiemu mieszczaństwu, że odznacza się niezwykłą czystością obyczajów. Wprawdzie mężczyźni oddają się nieraz w młodości zakazanym uciechom, ale mężatki, o których się mówi zbyt dużo, są tak srogo pogardą chłostane, że ilość ich jest bardzo niewielka. Pod tym względem Alfred pozostał wiernym zasadom, przyjętym w jego rodzinie, a zasad tych nie spaczyło doświadczenie życiowe, bo mężczyźni umieją nieraz zachować dziewiczą skromność serca, podobnie jak kobiety — nieskalaną uczciwość w postępowaniu. Takim ludziom nikt nie ośmiela się czynić zwierzeń, rozjaśniających męty i brudy życia, rozpustę ukrytą pod pozorami sentymentalnych frazesów, lub samolubstwo zmysłowe, osłonięte szatą miłosnej obłudy. Myśl podejrzewania Heleny o niewierność wydawała mu się równie niepodobną, jak posądzenie jej o kradzież lub fałszerstwo, a tembardziej myśl, by kochankiem jej był baron de Querne, jego kolega i przyjaciel, względem którego żywił uczucie przyjaźni tem silniejsze, że połączone z odcieniem uwielbienia. Gdy uczyli się razem, siedząc na jednej ławce, wykwintna powierzchowność Armanda, jego uroda, rozum, pewna wyższość towarzyska, wzbudzały w nim rodzaj fetyszyzmu i czci bałwochwalczej. Skromny, z łona ludu wyszły pracownik musiał uważać młodego paniczyka za istotę należącą do innego gatunku ludzi, a jasne pojęcie podobnej różnicy położenia, wzbudza zawsze ślepe uwielbienie, jeżeli nie przerodzi się w zazdrość lub nienawiść. Chazel nigdy nie ośmielał się wydawać sądu o młodym baronie. Przyzwyczajony przyjmować go takim, jakim był, nie zastanawiał się nawet, jakiem uczuciem Armand odpłaca jego przyjaźni. Gdy po wyjeździe z Paryża młody baron kilkoma słowy zaledwie odpowiadał na nieskończenie długie listy dawnego kolegi, Alfred myślał w duchu: „On mnie bardzo kocha, ale nie lubi pisywać, zresztą to rzecz naturalna, taki przyjemny chłopiec musi być bardzo pożądanym w towarzystwie“... Oto jedyna skarga, jaką, żaliło się to miękkie serce, łudzące się najlżejszą okruszyną życzliwości. Za każdym przyjazdem do Paryża, bywał on zawsze jednakowo przyjmowany przez Armanda: uściskiem ręki, zaproszeniem na śniadanie, na obiad lub do teatru, a te obojętne, choć serdeczne na pozór objawy koleżeńskiego stosunku, wydawały mu się dowodami prawdziwej i szczerej przyjaźni. Nie badając usposobienia Armanda, podobnie jak ożeniwszy się nie badał charakteru żony, nie mógł on zauważyć, że z każdym rokiem oddalał się coraz bardziej od zapatrywań i sposobu życia dawnego kolegi. Nie umiał on zauważyć tych niezawodnych oznak zupełnej obojętności: głuchego milczenia młodego barona lub roztargnienia, z jakiem słuchał jego zwierzeń serdecznych. Podczas gdy Alfred mówił o pierwszej swej miłości do panny de Vaivres, o różnych kłopotach swego narzeczeństwa, o swoich zamiarach i nadziejach na przyszłość, Armand, paląc cygaro, przebiegał myślą przelotne miłostki swego życia w swerze wykwintu i zepsucia, które w Paryżu czyni kobietę sprzedajną niezwykle doskonaleni narzędziem w sztuce wyrafinowanej rozpusty. Wyobrażał sobie zawczasu młodą narzeczonę przyjaciela, jako istotę niezgrabną, mającą duże, czerwone ręce, ubraną w źle zrobioną suknię i w białe pończochy. Podobny do wszystkich mężczyzn, nie umiejących czuć ani kochać, w błahych nawet i drobnych faktach szukał zawsze stron ujemnych i mimowoli pogardzał Alfredem za to, że ten ostatni nie był tak jak on zniechęconym i znudzonym. Pogarda ta wryła mu się tak głęboko w serce, że nie umiał nawet zapatrywać się poważnie na życie dawnego kolegi, który dzięki swej pracowitości miał pole do pracy przed sobą. Mile zdziwiony dystyngowanym układem Heleny, pomyślał w duchu: „tacy głupcy jak Alfred, mają szczególny talent wynajdywania młodych, ślicznych kobietek“!... Alfred zaś nieraz myślał z obawą, jakie wrażenie wywrze jego żona na tym serdecznym przyjacielu i z przyjemnością zauważył, że wrażenie to było korzystnem. Odkąd zamieszkali w Paryżu, cieszył się, widząc, że Armand tak często dom ich nawiedza. Kochał jeszcze więcej przyjaciela, który potrafił ocenić wybraną przezeń kobietę, czuł wdzięczność dla Heleny, że oceniła młodego barona. Nieraz mówił do żony z prostotą:
— Wiedziałem dobrze, że on ci się podoba. To bardzo serdeczny chłopiec, pomimo pozorów obojętności i sceptycyzmu.
I opowiadał żonie, że kiedy za dawnych czasów ojciec jego potrzebował dziesięciu tysięcy franków na zapłacenie długów brata, Armand natychmiast udzielił pożyczki. Podczas pierwszych miesięcy, Helena słuchała tych pochwał z rozjaśnionemi oczyma, z bijącem sercem, znajdując powód kochania jeszcze więcej ukochanego. Ale odkąd została kochanką Armanda — te same pochwały zasępiały jej czoło chmurą niezadowolenia i raniły boleśnie jej miłość własną. Czyż zaufanie męża nie było poniżającem dla kochanka? Siłą swej wrażliwości Alfred odczuwał zmianę, zaszłą w usposobieniu żony, lecz nie był zdolen odgadnąć tajemnej przyczyny tej metamorfozy. Wrodzona subtelna wrażliwość nie pozwalała mu myśleć spokojnie o złych skłonnościach, przestępstwach i zdradach. Niewiara jest możliwą tylko w zahartowanem, pewnem siebie sercu. Samo przypuszczenie zła było męczarnią dla Alfreda, starał się więc wcale o niem nie myśleć.
Cóż jednak Helenie stać się mogło? Bo zmieniła się widocznie. Z początku stało się tak, jak przypuszczała Helena: Alfred, pomnąc wizytę jej u doktora, sądził, że jest silnie niezdrową. Poszedł z nią, czekał w salonie sławnego lekarza — jednego z przyjaciół Armanda — a jednak nie ośmielił się badać jej o żadne szczegóły. Należał on do rzędu ludzi, którzy otaczają kobiety pewną czcią a pokrywając tajemnicą sprawy płciowe, nigdy nagości wprost w oczy nie spojrzą. Nie wiem, jak pogodzić pretensye kobiet do delikatności z pogardliwem ich obejściem względem mężczyzn Alfredowi podobnych, nad których przenoszą każdego bezwstydnika, który wszystko widział i wszystkiego doświadczył — wszystkiego. Same nie wiedzą czego, lecz o tem marzą!... Jakkolwiek nawet w fizycznem znaczeniu tego wyrazu zakochanym był w Helenie, przecież znajdował on przyjemność, poświęcając dla jej zdrowia, rozkosze, których ona nigdy nie podzielała; wkrótce, nie mając punktu porównania marzyć o nich przestał. Tak! to wyrzeczenie było mu miłem — a jednak beskutecznem, bo Helena stawała się z dniem każdym smutniejsza, twarz jej nosiła widoczne ślady cierpienia. Niewymowna litość ogarniała Alfreda, gdy patrzył na żonę, siedzącą długie godziny milcząco, nieruchomie, gdy przyglądał się jej bladym i wychudłym policzkom, które tak niedawno krasił rumieniec zdrowia i młodości. Nieraz pytał sam siebie:
— Co jej się stało? Może istotnie zagrożona jest ciężką chorobą, którą tai przedemną, nie chcąc mnie niepokoić...
Wynikiem tych rozmyślań było, że w naiwności i prostocie ducha odważył się uczynić krok, do którego mogłyby doprowadzić go podejrzenia. Postanowił pomówić o niej z doktorem i w kilka dni potem siedział — sam tym razem — w salonie, który zastawiony kosztownemi drobiazgami — według wymagań ostatniej mody, podobnym był do starożytnego muzeum. Z okien rozlegał się widok na okna pałacyku, którego parter zajmował doktór Louvet. Był to jeden z tych uczonych światowców, którzy spędzają cały ranek w szpitalu, przyjmują poobiedzie pacyentów, a jednak znajdują sposób tryskać perłami dowcipu i ożywienia późnym wieczorem w salonie. Chcąc skrócić pięknym pacyentkom długie godziny oczekiwania, doktór upiększył swój salon ozdobami, w których one odnajdywały wykwint i zbytek, pozostawiony w domu. Alfred czuł się mimowoli nieswój w tym obszernym pokoju, który ze swemi obiciami rzeźbami, i obrazami wydawał się raczej stosownym na balową salę dygnitarza, niż na miejsce posiedzeń cierpiącej ludzkości. Odetchnął dopiero swobodniej, wchodząc do gabinetu, w którym nie było nic prócz książek — kontrast, zręcznie obmyślany przez doktora Louvet, równie biegłego w sztuce wyzyskiwania efektu, jak w stawianiu dyagnozy. Był to człowiek nizki, blady, młody jeszcze, o jasnych włosach i czarnych dziwnie przenikliwych oczach. Siedział przy stole z głową na ręku opartą, a w tej pozie, w której również wyobrażał go wiszący na ścianie portret pędzla Nittisa, przedstawiał dziwną mieszaninę sprytu i pewności siebie, którą kobietom głównie imponował.
— Jak się ma pani Chazel? — przywitał wchodzącego swobodnym i słodkim głosem.
— Przyszedłem właśnie zasięgnąć rady pana co do niej — odparł Alfred.
— Dlaczegóż nie przyprowadziłeś pan żony?
— Nie mówiłem jej nawet o zamiarze widzenia się z panem — odrzekł Chazel — ale jestem silnie zaniepokojony. Helenka niknie widocznie z dniem każdym, co zresztą musiałeś pan zauważyć, widując ją często ostatniemi czasu...
Doktór Louvet siedział z przymrużonemi oczyma, nie zmieniając swej portretowej pozy. Przyzwyczajony słuchać codziennie zwierzeń tylu osób, którym groźba niebezpieczeństwa zdejmowała maskę obłudy, umiał on panować nad sobą, a przecież nie mógł utaić zdziwienia, słuchając słów Alfreda. Jakkolwiek przelotnym był ten wyraz i towarzyszące mu spojrzenie, nie uszedł on jednak uwagi biednego Alfreda, który w tej chwili z natężoną uwagą utkwił wzrok w twarzy doktora. Dlaczegóż to spojrzenie przejęło go dreszczem? dlaczegóż wzbudziło w nim ochotę zapytać:
— Kiedy widziałeś pan moją żonę po raz ostatni?... — ale niepodobna było zadać podobnego pytania.
Zresztą doktór odpowiadał już słowy, które mówiły wszystko, nic dokładnie nie objaśniając:
— Pamiętam, że kiedy pani Chazel zaszczyciła mnie po raz ostatni swoją bytnością, zauważyłem u niej niezwykłe rozdrażnienie układu nerwowego.
Poczem wdał się w długą rozprawę o wątłości kobiecego organizmu, kładąc nacisk na różnicę zachodzącą pomiędzy życiem, jakie jego pacyentka wiodła na wsi a obecnym pobytem jej w Paryżu
Alfred nie odznaczał się spostrzegawczemi zdolnościami, zauważył jednak ogólnikowy sposób mówienia doktora i zapytał z roztargnieniem:
— Czy nie uważasz pan za stosowne uczynić mnie, jako jej mężowi, żadnego zastrzeżenia?
— Żadnego — odrzekł Louvet ze znaczącym uśmiechem — chyba to jedno, żeby otoczyć naszą chorą jaknajwiększemi pieszczotami i w niczem się jej nie sprzeciwiać...
Ze ściśniętem sercem wyszedł Alfred z gabinetu doktora a podczas gdy wygalonowany lokaj podawał mu paltot w przedpokoju, myślał z rozpaczą: Helena skłamała, doktór nie zalecał jej wcale żyć zdała odemnie... Ona mnie nienawidzi... ale cóż zawiniłem względem niej?...
Czem zawinił? Głęboki smutek wkradł się w jego serce od czasu owej rozmowy, którą przed »żoną zataił. Pocóż miał sprawiać nową boleść Helenie, która i tak cierpiała? Bo widział jasno, że ona cierpi, ale dlaczego? W prostocie ducha zaczął zastanawiać się nad swemi przewinieniami względem niej. Najwięcej przerażało go to, że czuł dotykalnie jak mało zna charakter i usposobienie żony.
Uczucie takie jest jednem z najprzykrzejszych dla męża, szczerze do żony przywiązanego. Gdy siedzieli razem w pokoju, Alfred przyglądał się uważnie Helenie, zajętej robotą kanwową, zastanawiał się ciągle o czem ona myśleć może. Całe jego wykształcenie specyalne okazywało się bezsilnem w stosunku z tą milczącą kobietą, w obecności której czuł się zawsze tak zmieszanym i onieśmielonym. Pożądał jej a jednak nie miał odwagi wystąpić, żądając zaspokojenia prawnej swej żądzy; w duszy jego toczyła się straszna walka, obezwładniająca jak cierpienie nerwowe, nadto wrodzona nieśmiałość i niepokój o wzmagającą się bladość żony, stawały mu się nieznośną męczarnią. Gdy chwila podobnego milczenia została przerwaną przybyciem Armanda, w umyśle Alfreda zdradzało się bolesne porównanie między jego zakłopotaniem a swobodnem obejściem przyjaciela, między trudnością jaką sprawiała mu rozmowa z Heleną a obfitym potokiem słów, płynących gładko z ust pana de Querne.
Helena zdawała się czynić w myśli to samo porównanie, bo natychmiast po przybyciu Armanda, zaczynała rozmawiać wesoło, z widocznem ożywieniem. Nie dziw więc, że obecność przyjaciela stawała się coraz przykrzejszą dla Alfreda, który czuł się zbytecznym w swoim własnym domu; kilkakrotnie zauważył, że jeżeli przybyciem swem przerwał sam na sam żony z Armandem, oboje milkli, a w oczach Heleny jaśniał niezwykły blask zadowolenia. Wtedy to, nie chcąc uledz wrażeniu doznanej przykrości, postanowił oderwanem rozumowaniem zbadać tajemnicę, którą przeczuciem odgadywał. Widział, że jego dawny przyjaciel stał się przyjacielem jego żony, cierpiał nad tem, wyrzucał sobie to cierpienie, lecz tem samem ciągle o niem myślał. Tym sposobem przyzwyczaił się kojarzyć myśl o przyjacielu z myślą o żonie.
Jeżeli w umyśle naszym powstaje jednocześnie myśl o dwóch osobach, niechybnie wyobrażać sobie musimy, że jedna z nich oddziaływa na drugą; tak więc bezwiednie prawie Alfred zaczął zastanawiać się nad istotą stosunku, łączącego Armanda z Heleną. Badając przyczynę cierpienia żony, śledził pilnie za widocznemi objawami jej cierpienia, lecz wynikiem tych rozmyślań bywała, niestety! myśl, którą odpędzał od siebie a która powracała z niezwalczoną natarczywością. W innych chwilach przypuszczał, że Armand musi być wtajemniczonym w powód cierpienia Heleny, powziął nawet zamiar zapytania o to przyjaciela... ale nie śmiał uczynić tak stanowczego kroku.
Byłoby to niedelikatnie — tłómaczył sobie — jeżeli Helena nic mi nie mówi, widocznie nie chce, abym wiedział, o jej zmartwieniach.
Raz przecie zastał ją tak bladą, tak znękaną, że zdobył się na odwagę powiedzenia:
— Ty cierpisz, Helenko — powiedz mi, co cię boli — wszak nie masz lepszego odemnie przyjaciela?
— Ależ ja nie mam żadnych zmartwień — odparła z udaną obojętnością, tylko oczy jej zamgliły się wilgocią, świadczącą o łzach stłumionych.
Łagodność i pieczołowitość męża dolały nową kroplę do czary goryczy jej serca, stanowiły bolesną sprzeczność z chłodem i niewiarą kochanka, wspomnienie którego stanęło w jej umyśle. Dlaczego i myśl Alfreda spoczęła także w tej chwili na tym samym człowieku? Tylko ona starała się utrwalić w myśli to wspomnienie, on zaś odpędzał je od siebie:
— Helena jest kobietą uczciwą — myślał w duchu — Armand jest człowiekiem honoru. Cóż mnie upoważniać może do posądzania ich o występne zamiary? On chętnie z nią przebywa... wszak sam tego pragnąłem. Ona przywiązała się do niego... cóż w tem złego? Czyż pomiędzy mężczyzną a kobietą nie może istnieć czysta, uczciwa przyjaźń?...
Takiemi rozumowaniami Alfred starał się stłumić w zarodku płomień niewiary, ogarniającej jego serce. Ale rozumowania podobne wywierały skutek zupełnie przeciwny jego życzeniom, bo myśląc o swej nieufności, coraz więcej uprzytomniał ją w swym umyśle.
Takiemi myślami zajęty, wracał pewnego popołudnia z dworca Orleans, dokąd powołały go interesa służbowe. Czas był pogodny, Alfred więc poszedł dalszą drogą i wstąpił do ogrodu des Plantes, chcąc użyć dłuższej przechadzki. Rzuciwszy wzrokiem w głąb alei, dostrzegł wśród drzew z liści ogołoconych mężczyznę i kobietę, prowadzących ożywioną — jak mu się wydało — rozmowę. Kobieta przypominała ruchami Helenę, mężczyzna — Armanda.
— Tak, nie ulegało wątpliwości, to oni!...
Rozpoznawał dokładnie zręczne, swobodne ruchy żony; nieco ociężały chód jej towarzysza przypominał mu długie spacery, odbywane wspólnie w ogrodzie pensyonatu. Ale dlaczegóż to spotkanie ostrym bólem ścisnęło jego serce? Wszak przechadzka Heleny z Armandem była rzeczą zupełnie naturalną i niewinną. Ludzie mający złe zamiary nie przychodzą do publicznego ogrodu... Szli obok siebie, młody człowiek nie podawał nawet ręki swej towarzyszce!... Tak. Ale dlaczegóż Helena nie powiedziała mu przy śniadaniu, że zamierza iść na spacer z Armandem? W jakim celu kryła się przed nim?
— Podejdę do nich — pomyślał — przekonam się, czy ona nie zmiesza się, zobaczywszy mnie niespodziewanie... Ale nie... mogą pomyśleć, że śledziłem ich rozmyślnie... Może to spotkanie jest tylko przypadkowem?... Gdybym szedł teraz za nimi?... Lecz myśl szpiegowania żony wzbudzała w nim odrazę.
Oni szli ciągle przed nim długą aleją, ciągnącą się wzdłuż dołów niedźwiedzich i ogrodzeń, służących żubrom za schronienie. Po nad ich głowami olbrzymie drzewa pochylały nagie konary, odbijające smutnie od tła błękitu niebios. Chazel czuł, że nogi chwieją się pod nim... zmęczony rzucił się na ławkę. Powtarzał sobie, że powinien uważać to spotkanie za rzecz zupełnie naturalną a w takim razie śmiesznością by było śledzić kroki żony lub jej przyjaciela — albo też... powstanie w jego umyśle tej drugiej hypotezy paraliżowało myśl jego.
— Wszystko się wyjaśni, skoro wrócimy do domu — pomyślał.
Niespokojny, niepewnością miotany, przesiedział tak długą chwilę. Młoda para zniknęła tym czasem po za wzgórzem, wiodącem do sadzawki. Chazel doznał pewnej ulgi, straciwszy ich z oczu, czuł się bowiem uwolnionym od konieczności doraźnego działania... Wyszedł z ogrodu przeciwległą bramą, a usprawiedliwiając we własnych oczach swą słabość i brak stanowczości, powtarzał sobie, że tym sposobem najpewniej dowiedzieć się może, jaki plan postępowania przyjąć należy na przyszłość. Jeżeli wieczorem Helena wspomni mu o tym spacerze, widocznie sumienie jej wolnem jest od wszelkich wyrzutów.. Jeżeli nie... Ach! myśląc o tem doznawał zawrotu głowy!...
Zanadto wzburzony, by natychmiast wracać do domu, błąkał się przez kilka godzin po ulicach miasta. Pragnął jaknajśpieszniej zobaczyć żonę a zarazem obawiał się tego spotkania. Przez chwilę chciał zawrócić się, wejść raz jeszcze do ogrodu... Już zapóźno.
Doszedłszy nad brzeg Sekwany, usiadł do jednej z łódek i tu zmieszany z pospólstwem przyglądał się budowie przystani, falom rozbijającym się o łuki mostu, śledził wzrokiem małą, malowaną budkę, wznoszącą się na galarach stojących przy brzegu. Ostry wiatr chłostał go po rozgorączkowanej twarzy. Wysiadł w Auteuil i wolnym krokiem udał się ku domowi, idąc wzdłuż parapetu, który mu się wydał nieskończenie długim. Po raz pierwszy w życiu czuł się tak niespokojnym, tak wzburzonym. Chwilami oddech zamierał mu w piersiach, krople potu występowały mu na czoło. Noc zapadła, noc pochmurna, zimna, konanie światła dziennego wydawało mu się podobnem do konania wiary jego i miłości. Stanął wreszcie przed domem... w bramie... u drzwi mieszkania. Nie pytając lokaja, czy pani wróciła, udał się wprost do jej pokoju i nieśmiało do drzwi zapukał.
W odpowiedzi rozległ się dźwięczny głosik Heleny: „proszę wejść“.
Stanąwszy przy niej, Alfred mimowoli rzucił wzrokiem na jej obuwie, noszące na sobie ślady piasku i kurzu. Ach jakżeby pragnął zadać jej choć jedno pytanie! Instynktowo jednak pojął bezsilność zazdrości. W jakim celu rozpoczynać z kobietą, którą się podejrzewa, rozmowę, tyczącą się tychże podejrzeń? Przecząca jej odpowiedź uspokoić go przecież nie może, ponieważ wierzyć jej przestał.
— Zkąd wracasz tak późno? — łagodnie zagadnęła Helena.
Nie! kobieta, dopuszczająca się kłamstwa i zdrady, nie może mieć tak pięknych oczu, tak anielskiego uśmiechu!...
— Zgadnij... — odrzekł Alfred spokojniej, pewien że żona zda mu sprawę ze swojej przechadzki.
— Wracam z Auteuil — dodał po chwili, nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi.
— A ty? — spytał wreszcie, przejęty znów straszliwym niepokojem?
— Chodziłam do magazynu — odparła.
Ach! dlaczegóż Alfred milczeniem pokrywa tę odpowiedź? dlaczegóż niema odwagi powiedzieć jej że skłamała?... Helena urywa rozmowę i otwiera książkę leżącą na stoliku.
— Cóż za ohydną książkę przysłał mi pan de Querne — odzywa się po chwili — jest to historya kobiety, która zdradza kochanka a jednak kochać go nie przestaje. Doprawdy, dzisiejsi powieściopisarze nie wiedzą już co wymyśleć...
Oczy jej jaśnieją spokojem. Wymawia ten wyraz „kochanek“ głosem, brzmienie którego znajduje bolesny oddźwięk w sercu Alfreda. Ach, biedny człowiek nie zawahałby się oddać życia w tej chwili, żeby tylko Helena wspomniała choć słowo o swym spacerze! Ale ani wtedy, ani podczas obiadu, ani wieczorem nie mówiła o nim wcale. Koło dziesiątej przyszedł Armand we fraku, w białym krawacie, gdyż wybierał się na bal następnie. Helena przywitała go mówiąc:
— Jakże się pan miewa od wczoraj?...
O! ohydne, bezwstydne kłamstwo!... Alfred usiadł za stołem a przerzucając dzienniki, spoglądał co chwila na twarze tych dwojga osób, które były najdroższemi jego sercu. Czyż podobna, aby łączyła ich występna tajemnica, aby oboje sprzysięgli się na jego zgubę? Pamiętał Armanda, bawiącego się w szkolnym mundurku... kochał go uczuciem braterskiej przyjaźni.. Ileż szlachetności na tem czole! Ile wdzięku w ruchach!... I ten człowiek miałby dopuścić się podłości, bo podłym jest ten, kto zdradza przyjaciela... A ona? Na twarzy tej, o pięknym klasycznym profilu, maluje się wyraz dumy i godności. Nie! to niepodobna! oszalały zazdrością, mylić się musi! Przechadzka po ogrodzie jest niewinną rozrywką! A może — wiedział, że oboje są litościwi — może chodzili razem nieść pomoc jakiej ubogiej rodzinie. Ale cóż znaczy milczenie i kłamstwo Heleny? Dlaczegóż on sam milczy w tej chwili? Nie umiał na to odpowiedzieć, wiedział tylko, że czuł się zarówno niezdolnym do odezwania się jak i do stanowczego działania. Tymczasem Armand i Helena rozmawiali wesoło. Słuchał ich głosów, słuchał banalnej, salonowej rozmowy a tysiące zwątpień, tysiące podejrzeń, jak furye piekielne szarpały to biedne, słabe serce.


VI.

Po odejściu Armanda, Alfred, pożegnawszy Helenę, poszedł do swego pokoju i tu w samotności oddał się głębokiej rozpaczy serca. Teraz już wszelka wątpliwość stawała się niepodobną. Żona kłaniała przed nim. Fakt ten przerażał go niewymownie. Pamiętał, jak mówiła głosem, którego znał wszystkie odcienia: „Jak się pan miewa od wczoraj?“ Wyrazy te dźwięczały mu w uszach nieustannie, bolesnem echem rozlegały się w jego sercu. Teraz już na zawsze musiał utracić wiarę w dźwięki jej srebrzystego głosiku, w spojrzenia tych oczu ukochanych. Nieszczerość w małem nie istnieje, kto raz skłamał, zawsze skłamać może. Uznanie tego prawa, przeświadczenie o którem nie pozwalało Armandowi wierzyć Helenie, dręczyło Alfreda w tej chwili. Skłamała!... Skłamała!... Na tę myśl szalał z rozpaczy, przechadzając się wzdłuż i wszerz po gabinecie. Na jednej ze ścian pokoju widniała duża, czarna tablica zapisana algebraicznemi formułami. Pomiędzy oknami stał stolik z białego drzewa, służący jako biurko. Drugi stół, założony listami i rachunkami, kanapa skórą kryta, szafa napełniona dziełami treści matematycznej, portrety Langrange’a, Fresnel’a, Cauchy’ego i Laplace’a uzupełniały umeblowanie tego pokoju, którego surowy, poważny pozór stanowił rażącą sprzeczność ze wzburzoną twarzą przechadzającego się po nim mężczyzny. W sprzeczności tej dramat, odegrany w życiu Alfreda, który przyzwyczajony do nauki, spokojnej pracy, ciągłego i logicznego myślenia, uczynił niespodziewanie odkrycie, zmuszające do szybkiego, natychmiastowego działania.
Tak, konieczność działania stawała się nieuniknioną, nie cierpiącą zwłoki. Alfred czuł dobrze, że nie zniesie długo bezczynnie niepewności i podejrzeń, które zabijały go w tej chwili. Cierpienie fizyczne zanadto było bolesnem, w cierpieniu moralnem straciłby szacunek dla siebie samego. Gdy rozpaczliwym ruchem podniósł głowę do góry, wzrok jego spoczął na czarnej tablicy; dostrzegł kreślone kredą ślady swoich rachunków, pisane literami prostemi, jednostajnemi, które czyniły pismo jego niezwykle czytelnem i wyraziłem. Widok ten otrząsnął go z odrętwienia:
— Zastanówmy się spokojnie — zawołał głośno i wnet, przyzwyczajony do systematycznego myślenia, począł rozważać nieliczne dane, jakie doszły do jego świadomości.
— Tak — powtórzył raz jeszcze — muszę się zastanowić.
Rzucił się na fotel, stojący pod kominkiem, ukrył twarz w dłoniach, a myśli jego przyjęły wkrótce postać następującego dylematu:
— Jedno z dwojga: albo przechadzka Heleny i popełnione przez nią kłamstwo wynikają z niewinnego powodu, np. odwiedzenia chorych lub przypadkowego spotkania, zatajonego przedemną wskutek fałszywej obawy niezrobienia mi przykrości — albo też dane te stanowią dowód, że jakaś tajemnica łączy Helenę z Armandem, czyli mówiąc otwarcie, że oni się kochają... Innej alternatywy być tu nie może... W pierwszym razie powinienbym zgromić Helenkę, że posądza mnie o tak nierozsądną zazdrość; w drugim zaś...
O ten szkopuł rozbijała się znienacka zaskoczona wyobraźnia Alfreda. Umysł jego nie był przygotowanym do tego niespodziewanego nieszczęścia. Pojęcia praktyczne, nabyte w młodości a stanowiące charakterystyczną cechę jego zapatrywań, nie dostarczały mu żadnej odpowiedzi na tak okrutną hypotezę. Nadto, do powzięcia stanowczego kroku nie mogła go skłaniać ani obawa stanowiąca główny bodziec postępowania wszystkich prawie mężów — ani zdradziecka, uporczywa siła wyobraźni, do szaleństwa niemal doprowadzająca zazdrość, przedstawiając nieszczęśliwemu mężowi obrazy pieszczot namiętnych i ostatecznego shańbienia wiarołomnej małżonki. Nawet wobec faktu miłości Heleny dla Armanda, Alfred nie przypuszczał ani na chwilę, aby żona jego mogła być kochanką młodego barona. Mniemał tylko, że ona oddała mu swe serce. Ależ, w takim razie cóż on — jako mąż — uczynić powinien? W braku powziętego a priori postanowienia, Alfred natychmiast dał się porwać właściwej matematycznym umysłom manii stawiania absolutnych i idealnych teoryj...
— Jeżeli stanowię przeszkodę do jej szczęścia, powinienem uczynić z siebie ofiarę. Muszę się z nią rozstać, zwrócić jej wolność...
Zaczął myśleć o swym synku; ujrzał wyraźnie jasnowłosą główkę, rumianą twarzyczkę i niebieskie oczki dziecka, w którego umysł dziś już pragnął wszczepić swoje zasady i przekonania.
— Ach! — zawołał z rozpaczą — czyż mam prawo opuścić Henrysia?... Ale wziąć go z sobą?... Pozbawić go matki?...
Tragiczność tej możliwości przerwała znów logiczny wątek jego myśli i — podobny do tchórzliwego pływaka, który zapuścił się zadaleko od brzegu — wrócił do pierwotnego punktu wyjścia, do faktów, stanowiących bezpośrednią przyczynę powyższego rozumowania.
— Tracę głowę — jęczał — główna kwestya polega na tem, czy ona go kocha, czy nie?...
Podniósł się z miejsca i począł chodzić po pokoju szybszym niż poprzednio krokiem.
— W jaki sposób przekonać się o tem? — pytał sam siebie — a niepewność ta stawała mu się tak nieznośną, że po chwili zawołał stanowczo:
— Zażądam wyjaśnienia od Heleny — natychmiast...
Spojrzał na zegar, wskazujący właśnie dwunastą: godzinę przeszło wił się w tych moralnych męczarniach. Wziął lampę ze stołu i wyszedł z gabinetu. Cisza i ciemność panowały na wązkich drewnianych schodach, wysłanych czerwonym dywanem. Służba rozeszła się już na spoczynek. Nogi chwiały się pod nim, gdy szedł po schodach opierając się o poręcz; nieznośny ból ściskał go w gardle. Zatrzymał się wreszcie przed drzwiami pokoju żony. Drżącą ręką zastukał dwukrotnie. Żadnej odpowiedzi... Nie tracąc odwagi, silnie nacisnął metalową klamkę. Drzwi były szczelnie zamknięte, klucz włożony od wewnątrz.
— Musiała już usnąć — pomyślał.
Ale zdecydowanie się na rozmowę z żoną, usiłowanie odemknięcia drzwi jej pokoju zużyły już gorączkową energię, powstałą pod wpływem niepewności i rozpaczy. Nie miał już odwagi zastukać powtórnie, stał w korytarzu i myślał:
— Helena śpi, jeżeli ją obudzę, cóż jej powiem?
Postawił lampkę na ziemi, oparł się o ścianę, wsłuchiwał się w szmery, dochodzące z ulic pogrążonego we śnie Paryża i myślał. Zdawało mu się, że widzi przed sobą Helenę leżącą w łóżku, widzi gruby warkocz, okalający jej głowę, że słyszy jednostajny oddech, który falistym ruchem unosi cienką nocną koszulę, przybraną delikatnemi koronkami. Na myśl tę przejął go dreszcz miłosnego wzruszenia a wraz z nim wróciła nieśmiałość, jaką wzbudzała w nim zawsze żądza pieszczot Heleny. I znów w wyobraźni dosnuwał dalszy ciąg tej sceny:
— Cóż jej powiem?... Skłamałaś!... Cóż ona odpowie?...
Przewidywał tysiączne wymówki, któremi Helena zechce usprawiedliwić przechadzkę swą z Armandem i powody, które ją do kłamstwa skłoniły.
— Zapytam ją: czy kochasz Armanda?...
Wiedział, że zabraknie mu odwagi do wymówienia tych słów przeklętych. Zresztą, do jakiego celu doprowadzić może podobne pytanie? Jeżeli Helena nie kocha Armanda, posądzenie to przykrość jej tylko sprawi i spotęguje dotychczasowy brak harmonii między nimi. Jeśli zaś ona go kocha?... Nie przyzna się do tego. Wszak raz już skłaniała. Z łatwością jej przyjdzie skłamać po raz drugi.
Niezdecydowanie przemogło. Alfred oddalił się powoli od pokoju Heleny i wrócił do swego gabinetu. Uspokoił się chwilowo, jak to zwykle bywa w napadach gwałtownego bólu. Pierwsza po północy wybiła na zegarze.
— Spróbuje zasnąć — pomyślał — jutro rano będę jeszcze miał czas powziąć stanowcze postanowienie.
Poukładał papiery leżące na stoliku, zagasił ogień, tlejący się jeszcze na kominku i zupełnie prawie spokojny położył się do łóżka. Ale w ciemnościach nocnych niepokój szarpał mu serce silniej niż przed chwilą. Zdawało mu się, że widzi przed sobą aleję ogrodu i bezlistne drzew gałęzie, pod sklepieniem których Armand przechadzał się z Heleną. O czem oni rozmawiali?... To znów słyszał wyraźnie dobrze znajomy mu głos, mówiący:
„Od wczoraj“.
Och to kłamstwo! ohydne, bezczelne kłamstwo!... I raz jeszcze przed tym czysto spekulatywnym umysłem stanęła konieczność natychmiastowego działania. Całą siłą myśli pracował nad rozwiązaniem pytania.
— Czy ona go kocha? czy nie? Zkąd się o tem dowiedzieć? Od niej? Od niego?
I nagle w umyśle Alfreda powstała myśl porozumienia się otwarcie z dawnym kolegą, jął przeto rozważać wszelkie argumenta, przemawiające za tym zamiarem, który czyniąc zadość poczuciu konieczności działania, pozwalał odroczyć na kilka godzin tę chwilę stanowczą. Wyjaśnienie otrzymane w podobny sposób oszczędzało mu wielu przykrości, jakie wynikłyby niezawodnie z rozmowy z Heleną. Jeżeli żona jego nie kocha Armanda, wszystko pozostać może jak dawniej, bo ona nie dowiedziałaby się nigdy o niesłusznych posądzeniach męża i o poczynionych przezeń krokach. Jeżeli zaś Helena stała się istotnie winną wiarołomstwa, łatwiej mu będzie wydobyć to zeznanie od przyjaciela, w prawość którego wierzył niezłomnie. Bo przecież Armand nigdy dotąd przed nim nie skłamał. Cóż mógł odpowiedzieć na słowa Heleny, na te słowa tak banalne a jednak tak okropne dla Alfreda:
— Jak się pan miewa od wczoraj?...
Ona tylko skłamała, ona witając go podobnemi słowy, tem samem nakazywała mu milczenie... Zresztą ludzie złączeni stosunkiem prawdziwej, serdecznej przyjaźni nie mają prawa ukrywać przed sobą niektórych podejrzeń. Czyż on sam nie czułby się śmiertelnie obrażonym, gdyby wiedział, że Armand żywi względem niego nieufność, ubliżającą jego honorowi a jednak uczucia swoje milczeniem pokrywa? Czyż nie uważałby milczenia tego za rozmyślnie wyrządzoną sobie zniewagę? A zatem on też niesprawi Armandowi równie ciężkiej przykrości. Pójdzie do niego z dłonią do uścisku podaną, odkryje przed nim swą tajemną boleść swego serca. Nadto z urzeczywistnienia powyższego zamiaru wyniknąć mogą ważne, czysto praktyczne korzyści. Będzie mógł poprosić przyjaciela, by odtąd rzadziej dom ich nawiedzał. Jeżeli podejrzenia jego są niesłuszne i jeżeli Armand jest wtajemniczony w rzeczywistą przyczynę smutku Heleny, będzie mógł napomknąć o tem w rozmowie, niepopełniając niedelikatności... Noc ta wydała mu się wiekiem, rozmyślał ciągle nad tym zamiarem, któremu ostatecznie woła jego poddała się bez oporu. Świtać już poczynało, gdy Alfred usnął kamiennym, głębokim snem, jakim usypiać zwykł człowiek, zmęczony nadmiernym wysiłkiem myśli i nerwów. Zaledwie oczy otworzył, znów stanęły mu w myśli wszystkie nocne rozmyślania, a przewidując, że jeżeli nic nie przedsięweźmie, czeka go dzień stokroć gorszy od ubiegłej nocy, już o dziewiątej dzwonił do drzwi Armanda. Serce biło mu ze wzruszenia, ale szedł odważnie, uzbrojony w energię. Ludzie przywiązujący małą wagę do spraw tego świata, wahający się w chwili powzięcia stanowczego kroku, o tyle tylko zdolni są do energii, o ile energię tę podtrzymuje rozumowanie, podczas gdy charaktery uczuciowe czerpią tę siłę w ślepym, instynktownym popędzie a usposobienia samolubne — li tylko w widokach własnych korzyści.
Od bardzo dawnego już czasu Chazel nie był w mieszkanku przy ulicy Lincoln. Na odgłos dzwonka zjawił się u drzwi kamerdyner, stary sługa rodziny baronów de Querne, który niegdyś przyjeżdżał na czas wakacyjny. Kilka wyrazów, wyrzeczonych przez tego człowieka, który przywykły do poufałości, zapytał o zdrowie dawnego kolegi swego pana, sprawiły Alfredowi niekłamaną przyjemność. Wspomnienia dzieciństwa, uśpione od lat tyłu, ożyły w jego umyśle, stanowiąc chwilowe zrównoważenie wrażenia przyjaźni.
— Pan baron kąpie się w tej chwili, może pan Alfred będzie łaskaw przejść do salonu, na stole leżą świeże dzienniki — mówił dalej kamerdyner i wprowadziwszy gościa do pokoju, ukląkł przed kominkiem i dorzucił parę polan do ognia. Czy pan Alfred napije się herbaty z panem baronem? — zapytał.
Gościnność i uprzejmość poczciwego starca rozczuliła Alfreda, który upatrywał w niej ślady serdecznych węzłów, łączących go niegdyś z Armandem. Widok bogato urządzonego pokoju spotęgował jeszcze to pierwsze wrażenie. Od iluż to lat znajomem mu było to miejsce! śledził każdą zaszłą tu zmianę, wiedział o każdym nowo przybywającym sprzęcie! Za każdą niemal bytnością dostrzegał tu drobną zmianę.
— A! znowu coś nowego! — mówił przyjacielowi, który zwracał jego uwagę na oryginalność lub starożytne pochodzenie nowego nabytku...
Po odejściu kamerdynera Alfred podszedł do biblioteki i przez drzwi oszklone spostrzegł kilka książek, wyglądających na pozór jak nagrody z liceum. Wyjął jedną z nich, pieczęć pensyonatu Vanaboste wyciśniętą była złotemi literami na zielonym safianie. Schował książkę do szafy... w tej chwili ogród pensyonatu, żywo stanął mu przed oczyma. Ileż to chwil wesołych spędzili tam obydwaj z Armandem, który, pomimo lat tylu, nie zmienił się przecież dla niego!... a chcąc się o tem upewnić, stanął przed portretem przyjaciela, wykonanym przez Bastien Lepage’a z delikatnością pędzla, cechującą utwory tego mistrza. Rzucił następnie wzrokiem na porozrzucane na gzemsie kominka fotografie, przedstawiające dawnych jego kolegów; jakże dobrze znał ich wszystkich, jedni żyją dotąd, inni na wieki już usnęli pod zimną mogiłą! Ach! każdy sprzęt w tym pokoju będący zdawał się wołać welkim głosem o serdecznej Armanda ku niemu przyjaźni! Ta atmosfera ciepła i miłości oddziaływała potężnie na umysł Alfreda, zmęczonego niepokojem i rozpaczą przynosiła mu ulgę jego boleści.
— Ach! jak to dobrze, żem tu przyszedł! — mówił, siadając na fotelu i patrząc na ogień, którego płomienie zdawały się jaśnieć blaskiem radosnym — powiem mu wszystko otwarcie... nie będę działał podstępnie. Zaczynam mieć przeczucie, że cała ta sprawa weźmie szczęśliwy obrót...
W tej chwili uczuł na ramieniu dotknięcie ręki przyjaciela, który wszedł niepostrzeżenie do pokoju. Ranne ubranie młodego barona składało się z czarnej materyalnej kurteczki, ze spodni jasnego koloru i z lakierowanych kamaszy: na około jego osoby unosiła się orzeźwiająca woń perfum, tak dobrze, niestety! znana Alfredowi. Szlafroczki, które Helena przywdziewała każdego rana i w których uwydatniały się klasyczne kształty jej ciała, pachniały także tą samą wonią. Fakt używania przez Helenę i Armanda tych samych perfum, wystarczał w takiem usposobieniu umysłu, w jakiem się Alfred obecnie znajdował, by uspokajający wpływ wspomnień dzieciństwa — znów rozwianym został przez niejasne, bolesne podejrzenia, które targały sercem jego dnia poprzedniego i przez noc całą. Spojrzał prosto w oczy przyjacielowi, ale ten zdawał się wyłącznie zajęty czynieniem przygotowań do śniadania. Kamerdyner przysunął do kominka mały stoliczek, postawił na nim srebrny imbryk, sucharki, miód i masło.
— Podaj drugą filiżankę dla pana Chazel — rozkazał Armand.
— Pan Alfred nie będzie pił herbaty — zapewnił służący.
Pozwolisz zatem... — podjął Armand tonem żartobliwym.
Usiadł, nalał do filiżanki trochę esencyi, dopełnił wodą gorącą, a zajęty przyrządzaniem aromatycznego napoju, zdawał się zapominać zupełnie o obecności przyjaciela. Czyż człowiek, na sumieniu którego ciąży tak straszna zbrodnia, może zdobyć się na taki spokój?
— Nie--myślał w duchu Alfred — gdyby istniała tajemnica w jego stosunku do Heleny, zmięszałby się na mój widok starałby się mnie wybadać...
— Czy moja ranna wizyta nie dziwi cię Armandzie? — zapytał po chwili z właściwą szlachetnym jednostkom nieudolnością ukrywania, które sprawna, że słowa ich bezwiednie niemal stanowią dalszy ciąg najtajniejszych nawet myśli.
— Przypuszczam, że chcesz abym ci wyświadczył jaką drobną przysługę — odrzekł Armand — i gotów jestem... w myśli zaś dodał: „Nie przypuszczałem, aby Alfred był do takiego stopnia naiwnym. Jeżeli pyta, czy nie jestem zdziwionym, oczywista rzecz, iż przypuszcza możliwość zdziwienia z mej strony... jeżeli zamierza zadać mi jakie pytanie, musi ono naturalnie tyczyć się Heleny? A nie chciała wierzyć, kiedy ją ostrzegałem, że Alfred staje się zazdrosnym!... Ha! niema rady, muszę kłamać, oto mój obowiązek ze względu na nią“...
Z zupełną obojętnością smarował masłem sucharek, niezadowolony jednak z konieczności popełnienia kłamstwa, bo pomimo utraty poczucia godności osobistej, zachował on przecież dotąd cześć dla uczucia.
— O! tak — zaczął Alfred — a drżący głos jego zdradzał jak bardzo przykrą mu była ta rozmowa — wiem że jesteś moim przyjacielem... Tak wierzyłem w to i wierzę zawsze...
Zdawało się, że wsłuchiwał się pilnie w dźwięk swych słów, aby się upewnić o ich szczerości. Raz jeszcze powtórzył.
— Wierzę ci, Armandzie — patrząc na przyjaciela wzrokiem tak badawczym, jak nigdy dotąd spojrzeć się nie ośmielił.
W tej chwili z oczu jego znikł bez śladu wyraz obawy i nieśmiałości, sprawiającej, że w każdej sprzeczce Alfred zawczasu pokonanym bywał, choć niejednokrotnie słuszność po jego była stronie.
— Właśnie dlatego, że wierzę w twoją przyjaźń — mówił dalej — przyszedłem dziś tutaj. Słuchaj, Armandzie, jestem najnieszczęśliwszym z ludzi...
Młody baron podniósł głowę, którą schylił był przed chwilą pod pozorem dolania herbaty do pełnej prawie filiżanki — w rzeczywistości zaś dla uniknięcia spotkania wzroku przyjaciela. Z pewną obawą spojrzał na tego prawego człowieka, którego przecież tak lekceważąco osądził myślą w przeddzień pierwszej schadzki z Heleną. W każdej innej chwili Armand byłby roześmiał się szyderczo z oszukanego męża, który boleje nad przypuszczeniem wiarołomstwa małżonki wobec wspólnika jej winy. Ale w jasnych źrenicach Alfreda malowało się tak rzewne i głębokie cierpienie, że mimowoli niemiał, uczuł się on rozrzewnionym całą tragicznością tej sytuacyi. Tak, była to boleść szczera i widoczna, jedna z tych boleści, które do łez niemal poruszyć muszą jak rozpaczliwy jęk przechodnia, zmiażdżonego na ulicy pod kołami powozów. Serce Armanda zadrgało nagle współczuciem dla tego cierpienia; poraz pierwszy począł wyrzucać sobie, że on jest sprawcą tej rozdzierającej boleści. Tymczasem Alfred mówił dalej.
— Nie wypada podobno mówić o kwestyach, które ja właśnie poruszyć zamierzam, ale pragnę zasięgnąć twojej rady... Jestem bardzo nieszczęśliwym, Armandzie... Ach! historya moja nie jest bynajmniej romantyczną, zawiera się w tych kilku słowach: kocham moją żonę a ona nie odpłaca mi wzajemnością. Jak gorąco, jak szczerze ją kocham, tego ty nawet pojąć nie jesteś w stanie. Wiem dobrze, że jestem niezgrabnym, nieśmiałym... ludzie mówili mi to oddawna... Młodym jeszcze chłopcem będąc, wymarzyłem sobie ideał doskonałej kobiety... Nazywałem ją moją Madonną... nieprawdaż, mówię niedorzeczności... Ale posłuchaj do końca... Kochałem moje marzenie, ono to pocieszało mnie po wielu przykrościach, jakich doznawałem od innych kobiet, traktujących mnie pogardliwie... Zobaczywszy Helenkę poraz pierwszy, dostrzegłem w niej podobieństwo do owego wymarzonego ideału... Nie uśmiechaj się ironicznie... Staraj się zrozumieć mnie choć trochę... Pobraliśmy się wreszcie... Z początku widziałem, że Helenka nie jest zupełnie szczęśliwą. Pocieszałem się jednak myślą, że z biegiem czasu wszystko pójdzie dobrze. Ale czas nie przyniósł żadnej zmiany. Ach! nikt się nigdy nie dowie, jak strasznie cierpiałem widząc ją znudzoną, zmęczoną, smutną a nie mogąc nic na to poradzić! Szczególniej odkąd zamieszkaliśmy w Paryżu, smutek jej wzrasta z dniem każdym, malując się wyraźnie na twarzy jej, coraz bledszej, coraz mizerniejszej... Ona cierpi, niknie mi w oczach, a ja czuję się bezsilnym, nie znam nawet powodu jej boleści. Czy ty rozumiesz ile boleć musi człowiek, który widzi jak ukochana przez niego kobieta gaśnie z każdym dniem, z każdą godziną niemal, a nie wie co począć, w jaki sposób usunąć nieznane mu niebezpieczeństwo?
Uniesiony zapałem, wstał i szybkiemi kroki począł przechadzać się po pokoju. W myślach jego panował chaotyczny zamęt, nie posunął już planu rozmowy, którą naszkicował w umyśle, idąc od siebie na ulicę Lincoln. Zapomniał o wszystkiem... wyspowiadał głośno swe myśli. Po chwili przetarł dłonią oczy i stanąwszy, przed Armandem dodał:
— Sam nie wiem, po co ci mówię to wszystko. Przyszedłem aby cię spytać, czy nie wiesz, co jest przyczyną smutku Helenki?
Armand słuchał uważnie; starając się przeniknąć ostateczny cel, do którego zmierzały słowa dawnego kolegi. Wiedział on dobrze, że w podobnych rozmowach nie należy zdradzić się wobec przeciwnika z tem, o czem on może nie wiedzieć. Dlatego też, w odpowiedzi na ostatnie zapytanie Alfreda, odparł ogólnikowo:
— Zkądże ja mógłbym wiedzieć więcej od ciebie?
— Armandzie! — zawołał Alfred, opierając rękę na ramieniu przyjaciela — zaklinam cię, nie kłam, powiedz mi prawdę, jestem do wszystkiego przygotowany... Tak, jeżeli Helenka kocha kogo, usunę się, odejdę od niej. Zabiorę dziecko, zwrócę jej swobodę... Czy sądzisz, że jako mąż zdradzony mścić się będę? O! nie pogardzam takimi ludźmi!... Jeżeli mężczyzna nie kocha kobiety jakiż ma powód do zemsty? Obrażona miłość własna, to drobnostka! Jeżeli zaś kocha prawdziwie, powinien kosztem własnego szczęścia uszczęśliwić kochaną kobietę... Ach! wiesz, że ja nieprzywiązuję wagi do względów światowych!... Powiedz mi prawdę, Armandzie, czy Helena kocha kogo?
— Ja zaś pytam cię raz jeszcze, dlaczego przypuszczasz, że ja o tem wiedzieć mogę?
— Ach! — zawołał Chazel, ściskając silnie ramię przyjaciela — któż, oprócz ciebie, wiedzieć o tem może? Czy sądzisz, że jestem dość zaślepionym aby nie wiedzieć, że stałeś się powiernikiem najtajniejszych jej myśli? O czemże mówić byście mogli, gdyby Helena nie opowiadała ci o sobie, o swojem życiu i o swoich uczuciach? Dlaczego rozmowa wasza przerywa się zawsze, ilekroć ja wejdę niespodzianie? Czyż nie dlatego, że nie chcecie abym wiedział, o czem mówicie? Dlaczego ukrywacie się oboje? — zawołał gwałtownie.
— Ukrywamy się oboje?... — przerwał Armand z udanem ździwieniem.
— Milcz! — krzyknął Alfred, zamykając mu usta ręką — przestań kłamać. Nie mogę znieść dłużej kłamstwa. Chcę wiedzieć prawdę, choćby przyszło życiem przypłacić... Widziałem was wczoraj w głównej alei ogrodu des Plantes... Szedłem zdaleka... Spostrzegłem was... Chodziliście razem a jednak, gdy przyszedłeś wieczorem, Helena spytała cię: „Jak się pan miewa od wczoraj“? Czy masz śmiałość powtórzyć raz jeszcze, że nic nie ukrywacie przedemną? Ach! dlaczegóż kłamiecie oboje?
— Masz słuszność — odrzekł Armand — należało uwiadomić się o tem natychmiast. Brak zastanowienia nadaje nieraz tajemnicze pozory najniewinniejszym nawet sprawom!...
Wydawał się na pozór zupełnie spokojnym, myśląc w duchu:
— Ocaliłem Helenę...
Postępując konsekwentnie z wrodzoną mu nieufnością zwykł on podczas każdej schadzki umawiać się z kochanką, o sposób uniewinnienia się w razie niespodziewanego odkrycia ich stosunków. Dodał więc głośno:
— Pani Chazel wracała od ubogich, którymi się opiekuje, spotkaliśmy się w ogrodzie i chodziliśmy razem, korzystając z prześlicznej pogody. Pani Chazel prosiła, abym ci nie wspominał o jej wycieczce, ponieważ nie lubisz, aby żona twoja chodziła sama po odległych dzielnicach miasta.
Istotnie, Alfred, wierny; swoim parafiańskim zasadom, mawiał nieraz o różnych niebezpieczeństwach grożących kobiecie w zamieszkałych przez biedaków zaułkach Paryża.
— Możesz się przekonać, czy ja kłamię — mówił dalej pan de Querne — pojedź zaraz do domu, rozmów się z zoną, której ja przecież nie będę miał czasu uprzedzić. Zobaczymy, czy usłyszysz od niej tę samą odpowiedź.
— Za kogóż mnie bierzesz? — przerwał Alfred — nie chcę grać roli szpiega, wstydzę się doprawdy za to, co dotąd powiedziałem...Armandzie — dodał po chwili, wyciągając rękę do przyjaciela — zaręcz mi słowem honoru, że Helena ciebie nie kocha, ani ty jej.
— Co słyszę?! — zawołał de Querne — ależ daję ci słowo honoru, że nas nie łączy nic, prócz serdecznej, uczciwej przyjaźni, że żadne słowo miłosnego wyznania nigdy między nami zamienionem nie było. Teraz ja mam prawo zapytać cię: za kogo mnie bierzesz?...
W duchu zaś, gardząc samym sobą za to bezczelne kłamstwo, dodał:
— Do jakiejże podłości kobieta może zmusić mężczyznę!
— W takim razie, przepraszam cię, Armandzie — odrzekł Alfred — miałem was oboje w podejrzeniu. Ach! nie chcę ci ubliżać, nie przypuszczałem nigdy, abyś sprzeniewierzył się zasadom honoru. Nie, za dużo mam dla was szacunku. Ale sądziłem, że mogłeś wzbudzić w niej serdeczne przywiązanie i że pokochałeś ją nawzajem... Ona jest taka śliczna a ty, Armandzie... posiadasz tyle przymiotów, na których mnie zbywa zupełnie. Jesteś piękny, dowcipny, dystyngowany a ja — mam to tylko! — zawołał uderzając się w piersi ruchem pełnym rozpaczy. Mój Boże! ileżbym wycierpiał, gdyby tak było istotnie!... Pomyśl tylko, straciłbym was oboje: ją, która mi jest wszystkiem w życiu i ciebie, jedynego, ukochanego przyjaciela... Ty nie wiesz nawet, Armandzie, jakiem uczuciem pała moje serce dla ciebie, pozwól mi powiedzieć ci wszystko. W naszym wieku podobne wyznania miłosne stają się śmiesznością... Ale nie obawiam się śmieszności... Zanim poznałem Helenę, ojciec mój i ty byliście istotami, które kochałem. W charakterze moim leży potrzeba przywiązania się do kogoś z bezgraniczną, psią wiernością. Za czasów naszego dzieciństwa pragnąłem nieraz, abyś zażądał odemnie jakiegoś poświęcenia, oddania ci przysługi bardzo wielkiej, niemożebnej niemal do uskutecznienia. Kochałem cię jak brata. Nie zazdrościłem ci twojej wyższości, przeciwnie szczyciłem się nią... Po moim ślubie nie mogłeś zaraz przyjechać do Bourges... serce mi biło z obawy, gdy przedstawiłem cię mojej żonie w Paryżu... rozpacz mnie ogarniała na myśl, czy ona ci się podoba, czy pochwalisz mój wybór... Pomyśl o tem, mój drogi, jedyny przyjacielu — mówił, ściskając z uczuciem dłoń Armanda — a przebaczysz mi z pewnością, nie będziesz czuł dla mnie urazy za to, co powiedziałem przed chwilą!... Stracić was oboje... ją i ciebie!... Miłość i przyjaźń złożyłbym w ofierze dla jej szczęścia... A potem... umarłbym z rozpaczy!...
Osunął się na fotel, złamany, obezwładniony nadmiarem doznanych wrażeń. Wzburzona twarz jego zdradzała widocznie cierpienie wewnętrzne, nie dziw przeto, że Armand czuł się niewymownie wzruszonym wobec boleści i słabości przyjaciela. Prawością swego charakteru Alfred zdołał przywrócić normalny stosunek w obecnem ich położeniu. Przysłowie powiada, że mężowie stają się przedmiotem pośmiewiska dlatego jedynie, że w głębi ich uraz kryje się zawsze uczucie zawiedzionej próżności, a próżność tryumfująca stanowi zasadniczą podstawę ich spokoju o przywiązanie kobiety. Ale Alfred i Armand stanowili w tej chwili przeciwstawianie ufności wobec zdrady — głębokiej, gotowej do najszczytniejszych poświęceń, miłości wobec przelotnej fantazyi zmysłowej, nie cofającej się nigdy przed przeszkodą moralną. To też Armand milczał. Słowa przyjaźni i szacunku chłostały go jak ubliżający policzek. Ach! jakżeby pragnął powiedzieć mu:
Tak, skłamałem, uwiodłem twoją żonę. W obronie swojej to tylko powiedzieć mogę, że nie wiedziałem ile przywiązania kryje się w sercu twojem dla niej i dla mnie. Teraz zależę w zupełności od ciebie... podawaj warunki, żądaj zadosyćuczynienia, przyjmuję wszystko.
Tak, ale Helena? Tajemnica wiarołomstwa nie bywa nigdy wyłączną własnością jednej osoby. Oprócz obowiązku względem Alfreda, miał on jeszcze inny, dobrowolnie zaciągnięty obowiązek, spełnienie którego było mu również nakazane. I milczał, zawstydzony jak dziecko wobec tego uczciwego człowieka, który cierpiał i płakał krwawemi łzaami. Przeciwstawienie swojej podłości z zaufaniem i dobrą wiarą przyjaciela, głęboko upokorzyło Armanda, pomimo całej jego nad Alfredem wyższości.
— Nie zwracaj uwagi na moje łzy — odezwał się Alfred po chwili milczenia — to wynik nerwowego rozdrażnienia... Prawdę powiedziawszy, nie wiem dlaczego płaczę, skoro usłyszałem od ciebie zapewnienie, którego tak gorąco pragnąłem... Ach! dzięki, dzięki stokrotne! i podbiegłszy do przyjaciela uściskał go tak czule, jak brat ściska ukochanego, dawno niewidzianego brata. Pod dotknięciem tego pocałunku rumieniec wstydu oblał twarz Armanda.
— Alfredzie — wyjąkał zmięszany — uspokój się trochę...
— Ależ ja jestem spokojny — zapewniał Alfred — okazałeś mi tyle dobroci, tak cierpliwie wysłuchałeś skarg moich. Niestety! — dodał z boleścią — dlaczegóż nie mogę pomówić z Heleną tak otwarcie jak przed chwilą z tobą mówiłem. Obecność jej onieśmiela mnie, odbiera odwagę!...
— Wytłómacz mi, Alfredzie, dlaczego masz zwyczaj przesadzać każdą drobnostkę? — przerwał Armand, przewidując możliwość oszczędzenia kochance przykrego dla niej zajścia. Czy chcesz, żebym ci powiedział, jakiem jest zdanie moje o pani Chazel? Zdanie to opiera się na wnioskach, wyprowadzonych z tego co od niej słyszałem. Jeżeli chcesz usunąć przyczynę cierpienia twej żony, postaraj się, aby zmieniła sposób życia. Powietrze Paryża, zwyczaje i towarzystwo tutejsze... rozdrażniają nerwy... Trzeba jej oszczędzać wszelkiej przykrości, nie sprzeciwiaj jej się w niczem.
— Masz słuszność — odrzekł Alfred, przypomniawszy sobie, że tę samą przestrogę słyszał już był od doktora.
Zestawienie to uspokoiło go chwilowo.
— Jestem egoistą — dodał — nie widzę nic prócz własnej boleści... Ale ona ma zaufanie do ciebie, Armandzie... Wierzaj, nie jestem już wcale zazdrosnym... Rozmawiaj z nią o mnie, powiedz jej, jak bardzo ją kocham, że szczęcie jej jest jedynym celem mego życia... Wytłómacz jej wszystko, ona ci uwierzy. Boże mój! bez wahania oddałbym życie za jeden błysk miłości w tych pięknych oczach, zawsze obojętnie na mnie patrzących!...


VII.

Po wyjściu Alfreda Chazel, Armand uczuł potrzebę zdania sobie sprawy z tego, co zaszło przed chwilą. Wizyta dawnego przyjaciela lat dziecinnych wywarła na nim dziwnie niemiłe wrażenie, z którego napróżno usiłował się otrząsnąć. Pod pozorem zmyślonej choroby uwolnił się listownie od umówionej poprzedniego dnia schadzki z Heleną, wybiegł na miasto, jeździł dorożką po różnych dzielnicach miasta, szczerze i odważnie badając głąb własnego sumienia. Ale napróżno pragnął ruchem fizycznym zagłuszyć nieokreślony a przygnębiający smutek, który ogarnął go po rozmowie z Alfredem. Jeździł od sklepu do sklepu, płacąc dawno zaległe rachunki, odwiedzał znajomych, których zaniedbał był od wielu miesięcy... i ciągle wracał myślą do następującego rachunku tajników swego sumienia: dlaczego czuł się tak silnie wstrząśniętym zdarzeniem, które przecież od dawna powinien był przewidywać i które nie doprowadziło ostatecznie do żadnych szkodliwych następstw? A jednak myśl o Alfredzie sprawiała mu boleść niezmierną. Uczucie jego miłości własnej zostało rażone śmiertelnym ciosem. On, który od czasów młodzieńczych przywykł uważać Alfreda za niższą od siebie istotę, on, który bez wahania ubańbił żonę przyjaciela — został przecież upokorzonym wobec wspaniałomyślności pogardzanego przez niego człowieka! Tak! próżnoby przeczyć temu lub oburzać się na niesprawiedliwość losu! We wzajemnym ich do siebie stosunku, on tylko postąpił nikczemnie i cierpiał nad tem najwybitniejszą cechą swego charakteru — próżnością, która od lat dziecinnych uwidoczniała się w najdrobniejszych szczegółach jego życia. Ilekroć obaj z Alfredem wstępowali do restauracyi lub odbywali przechadzkę po za miastem, Armand oświadczał się zawsze z gotowością ponoszenia kosztów, tak jak chciał wygrywać we wszystkich grach i otrzymywać pierwsze nagrody. Próżność przeszkodziła mu w wyborze stałego zawodu. Próżność popchnęła go na drogę awantur miłosnych. Nie dziw więc, że czuł się upokorzonym do szpiku kości. Ale niezadowolenie jego wynikało także z innych, szlachetniejszych pobudek. Rzewna, boleścią tchnąca skarga przyjaciela poruszyła w sercu jego strunę litości. Nieczułość Armanda spowodowana była tem głównie, że każde zewnętrzne wrażenie odczuwał on umysłem pierwej niż sercem. Potworność ta, właściwa — wszystkim usposobieniom fantastycznym, sprawiała, że umiał on wymotywować zawsze przed sobą samym, dlaczego czuje tak a nie inaczej. Koniecznem następstwem tej potworności moralnej była właściwa Armandowi nieudolność kochania. Nie będąc zdolnym uwierzyć w szczerość przywiązania żadnej kobiety, wynajdywał on zawsze powody, by żadnej z nich nie pokochać prawdziwie. Usposobienie podobne staje się nieszczęściem dla człowieka, gdyż prowadząc do postępków najnikczemniejszego samolubstwa, nie daje wzamian spokoju serca i lekceważenia, cechującego wyrafinowanych egoistów. Oto dlaczego młody baron mógł bez żadnych skrupułów zostać kochankiem Heleny, potrafił zdeptać świętość przyjaźni z równą obojętnością, z jaką gniótł pod stopami wzorzyste arabeski dywanu, zdobiącego podłogę w pokoju ich schadzek — a jednak czuł się wzruszonym do głębi serca na widok boleści Alfreda. Ach! bo raz przecie nie wątpił o szczerości cierpienia ludzkiego, dotknął się go jak martwego przedmiotu, uwierzył — a zatem odczuwał. Teraz dopiero pojął nicość moralną swego postępowania. Gdyby był wiedział chociaż, jak wielką jest miłość Alfreda dla Heleny! Gdyby był przypuszczał, jak serdeczną przyjaźnią pała ku niemu serce zdradzonego kolegi! Ale ileż to razy tworzymy sobie zawczasu o kimś pojęcie; nie zastanawiając się nad słusznością naszego przekonania. Oświadczamy stanowczo: „ten człowiek jest zerem“ — i życie jego nie przedstawia dla nas większej wagi, niż los zwierzęcia lub wątłej roślinki. A potem znajdujemy się nagle wobec serca, jęczącego pod ciosami ran przez nas zadanych, wobec szczęścia, które żyło a przez nas zabitem zostało! Ileż niezrozumienia tkwi w naszych wykroczeniach! ileż błędów niepowetowanych, niestety wynika tylko z zapoznania wartości drugich!
Armand de Querne przez dzień cały dumał nad temi zagadnieniami, po przez które nieustannie wychylał się ku niemu obraz Heleny. Dla kogóż zawiódł zaufanie Alfreda? Dla niej. Dla kogóż poświęcił wspomnienia lat dziecinnych i młodzieńczych? Dla niej. Przez wzgląd na kogo dał przed chwilą to fałszywe słowo honoru? Przez wzgląd na nią. Uczucie młodego człowieka do kochanki wstąpiło obecnie w to stadyum istnienia, kiedy cień nawet przeciwności przybiera rozmiary nieznośnego cierpienia; a cóż dopiero podobne upokorzenie? Nie omylił on, twierdząc już w przeddzień pierwszej schadzki, że nie potrafi nigdy pokochać Heleny. W pierwszych tygodniach nowego stosunku uległ rozkoszy posiadania kochanki równie pieszczotliwej jak ładnej, równie uległej jak namiętnej. Ale podczas tej nawet epoki ani na chwilę nie czynił sobie złudzeń co do charakteru i trwałości uczucia, jakie ona w nim wzbudzała. W objawach czułości, okazywanych przez Helenę, widział on li tylko udany sentymentalizm, spowodowany długim pobytem na prowincyi, czytywaniem złych książek i oddawaniem się niedorzecznym rojeniom.
— To druga pani Bovary — powiedział sobie, a słowa te tłómaczyły mu wszystko.
A skoro choroba niewiary raz tylko wkradnie się do badawczego umysłu, już każdy drobny szczegół podsyca ją i wzmaga. Radosne wybuchy Heleny, zarówno jak i jej smutek, słowa jej lub milczenie — wszystko stawało się bronią przeciw niej. Jeżeli z zapałem serca wzruszonego do głębi, dawała się porwać wrażeniom miłosnym, on ją źle sądził: chciała wywrzeć efekt, przybierała pozy. Jeżeli rozpytywała go o niego, o sposób w jaki czas przepędza? Cóż za despotyzm!... Jeżeli milczała? Jakaż obłuda!... Przytem z pozorną niekonsekwencyą, cechującą łatwowierność serc obojętnych, które troskliwie unikają wszelkich przeszkód, Armand ulegał bez oporu wymaganiom rozkochanej Heleny. Chcąc oszczędzić sobie drobnych przykrości, wziął on rozbrat z wieloma dawnemi przyzwyczajeniami. Odmawiał zaproszeniom na obiady, odwlekał składanie zaległych wizyt, pokazywał się coraz rzadziej w klubie przy ulicy Królewskiej, gdzie dawniej bywał codziennym niemal gościem.
— Znikłeś zupełnie z horyzontu... Myśleliśmy, żeś wyjechał... Przyznaj się, zmienny motylu, jakież to szczęście ukrywasz teraz przed nami... Takiemi słowy witali go wszyscy prawie dawni znajomi, spotykani na ulicy, we drzwiach restauracyi lub w korytarzach teatralnych.
Posądzenia te z początku pobudzały go do śmiechu, z biegiem czasu jednak zaczęły wzbudzać w nim żal za dawnem życiem. W miarę jak wskutek przyzwyczajenia przyjemność posiadania Heleny słabła, stawała się chlebem powszednim, przypominał sobie z utęsknieniem światowe rozrywki z czasów swobody, rozrywki, które znów wydawałyby mu się śmiertelnie nudnemi, gdyby do nich powrócił. Suma różnorodnych odcieni tych wrażeń sprawiała, że stosunek z Heleną zaczynał mu już ciężyć nawet przed zajściem, którego okrutne wspomnienie prześladowało go obecnie. Tembardziej zaś po rozmowie z Alfredem, czyż mógł pozostać nadal w tym samym stosunku z kochanką? Nie, stokroć nie. To było niepodobieństwem. Przedewszystkiem dla niego samego:
— Na honor — mówił — gotów jestem pogardzać samym sobą do pewnego stopnia, ale wszystko ma swoje granice. Dopóki Alfred mi nic nie wspominał...
Zastanowił się chwilę nad tą myślą, poczem z szatańskim uśmiechem zawołał głośno:
— Ach! ach! to co on powiedział, zupełnie nie zmieniło postaci rzeczy... Zapewne, ale nie czułem tego tak jak teraz. Mam już dosyć wszystkich tych kłamstw... Pfe! pfe! — dodał jeszcze, a w ustach uczuł wstrętną, fizyczną gorycz, myśląc o oszukiwaniu nadal Alfreda po owej rozmowie, w której zdradzony mąż dał dowód takiego przywiązania do żony takiej prawości charakteru!
— Wreszcie — myślał dalej — w jej własnym interesie leży jaknajszybsze zakończenie stosunków. Raz rozbudzonej zazdrości niepodobna stłumić ani wyrwać z serca. Alfred domyśliłby się wreszcie wszystkiego. Zacznie sam śledzić żonę, albo postawi obok niej czujnego stróża jej kroków... Śliczna historya! pewnego pięknego poranku tajemnica się wydaje, doprowadza do głośnego skandalu i ta nieszczęśliwa Helena traci naraz dobre imię, dziecko, część majątku zapewne, po to jedynie, aby żyć ze mną, który jej nie kocham i którego ona nie kocha...
Ażeby utrwalić się w zamiarze zerwania, który zarysowywał się już w jego umyśle, roztrząsał z lubością ten ostatni punkt swoich rozmyślań. Nie, Helena go nie kocha. Wydaje jej się tylko, że go kocha, tak jak prawdopodobnie łudziła się co do swej miłości dla pana de Varades i innych; ponieważ i „inni“ tam być musieli na mocy aksyomatu, że mężczyzna nie jest nigdy przedmiotem pierwszej miłości kobiety.
— Jeżeli zerwę, będę musiał znieść atak spazmatycznego szlochania, Helena popadnie w głęboką melancholię na parę tygodni — a potem powie następnemu kochankowi wznosząc oczy do nieba:
Żebyś ty wiedział, mój drogi, ile ja cierpiałam w życiu! — albo też oświadczy najserdeczniejszej przyjaciółce:
— Ach! ci mężczyźni! ci mężczyźni!..
Roześmiał się szyderczo, poczem znów myślał dalej:
— Jakież to dziwne zwierzęta z tych kobiet! Oto człowiek, który — mówiąc ich językiem — ma dużo serca, wiary, naiwności, który umie kochać — to także czysto kobiecy frazes — a jednak własna żona zdradza go... i dla kogo? Dla takiego jak ja cynika, który posiada wprost przeciwne zalety. A w braku mnie, wybrałaby kogoś gorszego. Upokarzające to dla próżności, ale uspokaja sumienie. Tak, byłaby znalazła innego...
I znów po chwili:
— Bronię swojej sprawy znakomitemi argumentami. Gdyby tak zastosować je do zbrodni morderstwa? Jeżeli ja nie odbiorę ci dziś życia, wcześniej czy później zginiesz inną śmiercią. Prawdę powiedziawszy, cudzołóstwo — to stek wszelkich brudów. Pfe pfel...
Wrócił do siebie, przebiegając nieustannie myślą te wnioski bolesne. Znalazłszy się znowu w swoim saloniku, spojrzawszy na fotel, na którym Alfred siedział rano, odczuwał jeszcze wyraźniej niemożliwość pozostania nadal kochankiem Heleny.
Nie! ani dnia dłużej! Muszę raz skończyć, zerwać bez włócznie — zawołał głośno.
Usiadł przy biórku, zaczął pisać do Heleny; w liście tym jednak nie było nic prócz prośby o schadzkę, uważał bowiem za szaleństwo zerwanie listowne, które dawałoby jej w rękę broń przeciw niemu. Wyjechać nie widząc jej więcej, jak to uczynił z niejedną już kochanką? w tym wypadku było to niemożliwem: nie chciał zrywać stosunku z Alfredem. Musiał więc pogodzić się z myślą dramatycznej sceny rozstania. Chodziło tylko o wybór miejsca. U niej? A jeżeli dostanie ataku nerwowego i kto nadejdzie?... W mieszkanku przy ulicy Sztokholmskiej? A jeżeli padnie w jego objęcia a on wiedziony gorączką zmysłów raz jeszcze ją posiędzie, zanim ją rzuci na zawsze. Nie, tego nie chciał.
— Wobec tych wszystkich trudności zdaje mi się, że tu będzie najdogodniej; obecność służącego w drugim pokoju wystarczy, bym się jej oparł stanowczo. Gdyby dostała spazmów, mam pod ręką domową apteczkę!...
Uczyniwszy to postanowienie, napisał do kochanki słów kilka. Gdyby Alfred przejął powyższą korespondencyę, dowiedziałby się z niej tylko o — bardzo naturalnej ze względu na łączący ich stosunek zażyłości propozycyi pokazania Helenie albumów dla wybrania tualety na bal kostyumowy. Armand przepraszał panią Chazel, że ją prosi do siebie, tłómacząc się wielkością wspomnianych albumów. Po wysłaniu listu, młody baron pogrążył się w głębokiej zadumie. Wyobraźnia przedstawiała mu radość, z jaką Helena przyjmie list od niego. Podczas istnienia ich stosunku była ona dwa razy w mieszkaniu przy ulicy Lincoln, a zawsze śmiała i cieszyła się jak dziecko. Jakże bolesny zawód czeka ją tu nazajutrz!
— No! nie traćmy odwagi! — mówił Armand sam do siebie — za miesiąc niespełna będę już w Londynie, a zanim zdążę tu powrócić, oni wyjadą na wieś dla spędzenia lata. Ta fatalna historya skończy się jeszcze lepiej od innych... Biedny Alfred!... Nigdy nie jest zapóźno dać dowód, że się jest uczciwym człowiekiem...
Tak rozumował Armand a ułomna natura ludzka posiada taką zdolność łudzenia samej siebie, że w tej chwili wierzył on zupełnie w szczerość słów swoich.
Druga po południu biła nazajutrz na miejskim zegarze, gdy Helena wchodziła do mieszkania, w którem dnia poprzedniego mąż jej tyle skarg wylał a kochanek tyle przecierpiał. Skargi te i myśli pogrążyłyby w rozpaczy jej serce, gdyby o nich wiedziała; ale ona jednego tylko była świadomą; radości ujrzenia ukochanego po tak długiej rozłące. Upłynione dwie doby wydały się jej wiekiem całym. Wprawdzie przechodząc koło służącego doznała niemiłego nerwowego wstrząśnienia, chociaż gęsta woalka twarz jej osłaniała, chociaż człowiek ten nigdy prawdopodobnie nie dowie się jej nazwiska. Ale radość ujrzenia Armanda przemogła lekki niepokój. Odkąd utraciła bezwzględną wiarę pierwszych dni swojej miłości, przy każdem rozstaniu się z Armandem pytała w duchu:
— Jakim go zobaczę nazajutrz?...
I teraz oto, podczas gdy młody człowiek zdejmował z niej okrycie, czuła się szczęśliwą... i niespokojną. Prawdziwy odcień powitania zawierał się dla niej w pierwszym pocałunku. Podniosła woalkę i wtedy dopiero powiedziała mu „dzień dobry“, opierając głowę na ramieniu kochanka i spoglądając nań badawczym wzrokiem. Przelotne to spojrzenie wystarczyło, by w twarzy jego dostrzegła przedwstępne zwiastuny czekającej ją rozmowy. Armand nic jeszcze nie powiedział, a jednak Helena zrozumiała już, że nie dla obejrzenia albumów została tu wezwaną, że powód, którym Armand wymówił się od wczorajszej schadzki był przez niego zmyślonym, że coś ważnego zajść tu musiało. Ale co? Przecież od owego spaceru w ogrodzie des Plantes był on pieszczotliwszym, czulszym, mniej skrytym niż dotąd. Chwilami ośmielała się nawet otwarcie wyjawiać przed nim swoje uczucia. I oto znów na niebie ich miłości zjawiały się czarne, burzą brzemienne chmury... Cóż on jej chce powiedzieć? Dlaczego nie znalazł dla niej innej pieszczoty prócz pogłaskania ręką jej włosów? Po chwili milczenia Armand opowiadać jej zaczął szczegóły wczorajszej bytności Alfreda, powtórzył jej treść rozmowy, spowodowanej spotkaniem ich w ogrodzie des Plantes.
— Wyrzucałaś mi tyle razy, że jestem zanadto przezornym. Widzisz sama, czy nie miałem słuszności mówiąc, że Alfred zaczyna być zazdrosnym. Czy nie mówił ci co wieczorem?
— Nic — odparła Helena.
Jakkolwiek objawy rodzącej się zazdrości Alfreda, wykrycie kłamstw przez nią popełnionych mogły podkopać jej spokój i szczęście, ona przecież w tej chwili myślała o jednej tylko kwestyi: w jaki sposób kochanek stanął w obronie jej miłości — ich wspólnej miłości, spytała przeto:
— A ty? cóżeś mu powiedział?
— Pojmujesz, że gdyby tu o mnie tylko chodziło — odrzekł Armand — nie byłbym uciekał się do wykrętów wobec jego szczerości. Prawdę powiedziawszy, obraziłem go, ma on prawo domagać się wszelkiego zadosyćuczynienia, ja zaś, przystając na jego żądanie, doznałbym ulgi niemałej. Ale chodziło tu o ciebie, dla tego też zaręczyłem mu słowem honoru, że pomiędzy tobą a mną nie było nigdy nic, prócz węzłów czystej przyjaźni.
Zamilkł na chwilę, poczem z nietajonym gniewem mówił dalej.
— Ponieważ zarówno on jak i ja, przyzwyczailiśmy się wierzyć w honor mężczyzny, a zatem on mi uwierzył i — na teraz jest spokojny...
Helena słuchała, tonąc wzrokiem w twarzy Armanda, który, oparłszy głowę na łokciach, uporczywie przyglądał się płomieniom ognia. Pytała samą siebie:
— Gdybyśmy byli doprowadzeni do tej ostateczności, czy on kochałby mnie dosyć, by wywieźć mnie ztąd i resztę życia spędzić ze mną? Do czegóż mogą zmierzać jego słowa?...
Milczała, zatopiona w oczekiwaniu tego, co miało nastąpić, czego nie podejrzewała jeszcze w całej doniosłości. Armand zaś użył ostatniego zdania, by wysnuć dalszy wątek rozmowy, powtórzył:
— Alfred jest spokojny... na teraz... — kładąc znaczący nacisk na dwóch ostatnich wyrazach — ale fakt ten utrudnia wielce dalsze między nami stosunki.. Rozumiesz zapewne, że dla człowieka, który nic nie podejrzywa, wszystko co powinno świadczyć „przeciw “, świadczy „za“. Ale jak tylko zrodzi się nieufność, dzieje się wprost przeciwnie... Czy mam słuszność?...
Uporczywe milczenie Heleny drażniło go mimowoli. Oparta o poręcz jego fotela, z ustami nawpół otwartemi, jakby jej tchu w piersiach brakło, Helena śledziła na twarzy kochanka przelotnego choćby błysku miłosnego wzruszenia. Ale niestety! w twarzy tej nie dostrzegała nic prócz chłodnej rozwagi, z jaką ludzie obliczać zwykli stan interesów materyalnych. Głos jego szczególniej — głos, którego najsubtelniejsze odcienia znane mi jej były — głos, który przenikał zawsze do najtajniejszych zakątków jej serca — ach, głos ten brzmiał ostremi metalicznemi dźwięki. A zatem nowy epizod dołączonym być musi do długich dziejów jej męczeństwa, do wszystkich katuszy, jakie znosiła przykuta do bezdusznego trupa, który nie zadrżał nawet wtedy, gdy ona wiła się z boleści. Jednak na zapytanie: „Czy mam słuszność“? — odparła głosem od niepokoju drżącym:
— Być może... znasz się na tem lepiej odemnie. Radabym wiedzieć, jakie ztąd wnioski wyprowadzasz? — dodała z ciężkim wysiłkiem.
— Przyrzeknij mi najprzód, że postarasz się zrozumieć właściwie to, co ci chcę powiedzieć — odparł Armand — wierzaj, że pragnienie twojego szczęścia jest główną pobudką mych czynności. Wszak nie wątpisz o tem?...
Dlaczegóż Helena, słysząc te wyrazy, spuściła głowę, jakgdyby w twarzy kochanka wyczytała nieodwołalny wyrok stanowczego zerwania? W tej chwili pragnęła zawołać razem z ową skazaną:
— Okrutny kacie, daruj mi jedną jeszcze chwilę życia! Ach! czemuż serca kochające obdarzone są proroczym wzrokiem ducha, który potęguje nieszczęście, przewidując je zawczasu?
— Musimy koniecznie — mówił dalej młody człowiek — rozłączyć się czasowo, dopóki Alfred nie zapomni o swoich podejrzeniach... Potrwa to cztery albo pięć miesięcy może, pół roku... ale nie więcej... Chciałbym ułatwić ci wszystko, dlatego wyjadę z Paryża, chociaż w obecnej chwili jest mi to bardzo nie na rękę... Ale twój spokój przedewszystkiem, nieprawdaż?...
Armand długo jeszcze mówił, ale Helena nie słuchała go więcej. Nie widziała przed sobą niebezpieczeństwa, zresztą cóż ją ono obchodzić mogło? Dla niej istniało jedno tylko nieszczęście: przestać widywać Armanda. A on mówił o czterech, pięciu, sześciu może miesiącach rozstania tak obojętnie, jakgdyby mówił o pięknej pogodzie, o nowej sztuce lub oddaniu wizyty! Jemu wydawało się tak naturalnem wyjechać z miasta, w którem ona zostawała! Stracić słodki zwyczaj codziennych pieszczot i pogawędek serdecznych! Nie. nie, ten człowiek jej nie kocha!
— I ty możesz zwiastować mi tę wiadomość tak spokojnie — powiedziała wreszcie — a jeżeli zdala odemnie zapomnisz o naszej miłości, cóż się ze mną stanie? Co mi zostawisz na dalsze życie?
— Błagam cię — przerwał Armand zniecierpliwiony, widząc, że przestaje być głównym kierownikiem rozmowy — nie mieszajmy dwóch różnych kwestyj. W tej chwili powinniśmy głównie mieć na myśli zazdrość twego męża i twój spokój. Zechciej odpowiedzieć mi na pytanie: czy rozłączenie się na czas pewien jest potrzebnem czy nie?
— A gdybym zaproponowała ci inny punkt wyjścia? — zagadnęła Helena. Mój mąż jest zazdrosny, przyznaję. Spokój mój jest zagrożonym — nie przeczę. A zatem, zabierz mnie z sobą. Wszystko poświęcę, żeby ciebie nie stracić...
Mówiąc to, pożerała go oczyma. Z rozpaczliwym uporem chciała skłonić go, by odkrył przed nią głąb swego serca. Helena była w tej chwili w takim nastroju, w którym człowiek wszystko stawia na kartę, ażeby się wszystkiego dowiedzieć... ażeby poznać prawdę, ująć ją, dotknąć się jak ciała martwego... choćby mu przyszło świadomość tę życiem przypłacić!...
— Sądzę — odparł Armand — że lepiej odemnie wiesz, dlaczego tego uczynić nie mogę. Zapominasz o twojem dziecku, Mężczyzna może uwieść cudzą żonę, ale dziecku — zabrać matkę — nigdy!
— Ach! — wykrzyknęła Helena — dlaczego nie mówisz otwarcie, że mnie już nie kochasz. Po co te frazesy, te wykręty? Czy sądzisz, że nie znajdę odwagi spojrzeć w oczy najsmutniejszej nawet rzeczywistości? Przysięgam ci, Armandzie, że stokroć mniejszem okrucieństwem byłoby powiedzieć mi wszystko odrazu. Wyznaj, że mnie kochać przestałeś, ja cię zrozumiem, nie zachowam żalu do ciebie... odejdę sama ze swoją boleścią... Boleść przez ciebie zadana, będzie mi ostatnią po tobie spuścizną... Ale — jeżeli mnie kochasz — nie zostawiaj mnie w tej strasznej niepewności! nie mów tak chłodno, tak obojętnie o rozłączeniu się ze mną!... Boże mój! jak ja cierpię!
Wzruszenie wykrzywiało jej usta, tamowało oddech, z oczu jej trysnęły duże, ciężkie łzy i toczyły się po policzkach, zostawiając za sobą palące ślady.
— Dramat dochodzi do kulminacyjnego punktu — pomyślał Armand, którego łzy kochanki drażniły a nie rozrzewniały. Nie umiał on współczuć jej cierpieniu tak jak boleści Alfreda.. może w skutek różnicy płci, która sprawia, że cierpienie kobiety jest nam zawsze mniej zrozumiałem niż cierpienie podobnego nam mężczyzny... może też rozrzewnić się nie pozwala głos sumienia, wyrzucający nam podłość, jakiej się dopuszczamy, raniąc serce czułej kochanki.
Armand wstał z miejsca i przechadzając się po pokoju myślał: Możeby zaraz położyć temu koniec? A głośno dodał:
— Nie pojmuję doprawdy co jest przyczyną twoich łez? We wszystkiem, co powiedziałem przed chwilą, nie było ani słowa, któreby nie tchnęło najgłębszem przywiązaniem do ciebie...
Jakżeż Helena mogła nie zauważyć, że Armand zaniechał już używać wyrazu: „miłość“?
— Ale skoro żądasz, abym mówił zupełnie otwarcie, gotów jestem być ci posłusznym. Nie, nie dla ciebie jedynie proszę o to rozłączenie, ale i ze wzglądu na siebie samego... Od wczoraj, Heleno, stanęła między nami przeszkoda, której człowiek honoru bezkarnie pomijać nie może.
— Jaka? — zapytała Helena podnosząc ku niemu twarz łzami zalaną.
— Nieograniczone zaufanie drugiego człowieka — odrzekł szorstko. Przychodząc tu wczoraj, Alfred mówił mi nietylko o swojej zazdrości... okazał mi tyle szacunku, tyle przyjaźni, że się to słowy wyrazić nie da... Posądzał mnie a jednak przyszedł do mnie z otwartemi rękoma. W sercu jego niema cienia goryczy, cienia brudnej żądzy... zadziwia ono wzniosłością uczucia, szlachetnością, serdeczną przyjaźnią... Nie, Heleno, nie mogę dłużej oszukiwać tego człowieka, musiałbym zanadto sobą pogardzać...
— A ja? — wykrzyknęła Helena, zrywając się z fotela. Pochwały męża, głoszone przez kochanka, odebrały jej moc panowania nad sobą... wściekły gniew miotał jej sercem — czyż ja mało ofiar poniosłam dla pozyskania twej miłości? Czy sądzisz, że natura obdarzyła mnie wrodzoną umiejętnością kłamania i zdrady? Zastanowiłżeś się choć chwilę nad tem, czy godzi się namawiać mnie do oszukiwania tego uczciwego człowieka, tego ukochanego przyjaciela wtedy, gdy miałeś ochotę pobawić się ze mną?... Ach! nie wstydziłeś się niczego dla mnie, a teraz wstyd ci dla ciebie! Zabraniam ci mówić o honorze, o zdradzeniu zaufania, nie masz do tego prawa, bo cała wina ciąży na tobie, tak — na tobie tylko. Wszak sam błagałeś, abym ci się oddała? Tak? Czy nie?
— Przepraszani cię bardzo — odrzekł Armand — nie zmieniajmy postaci rzeczy. Kochaliśmy się oboje. Ty nie byłaś młodą panieneczką — o ile mi wiadomo; ja także nie byłem wyrostkiem. Nie stawialiśmy pierwszych dopiero kroków w życiu; każde z nas posiadało już pewne doświadczenie, nieprawdaż? Wiedzieliśmy oboje, co robimy. Moim obowiązkiem było nie narażać się na utratę opinii. Czy wspominałem o tobie komukolwiek. Obowiązkiem moim było również nie zamącać ci spokoju domowego pożycia. Spokój twój jest zagrożony, a zatem pragnę się usunąć. Co się zaś tyczy mego sumienia, zechciej pozwolić, bym ja tylko był sędzią tego, co mi ono nakazuje a czego zabrania.
— A za pół roku — przerwała Helena — łatwiej ci będzie wejść z sumieniem w układy? Proszę cię bądź logicznym i konsekwentnym. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Żądasz odemnie zupełnego zerwania a nie rozłączenia się na czas pewien... Niech usłyszę to z ust twoich, jeżeli pragniesz okazać się godnym szacunku.
— Tak — opryskliwie odparł młody. człowiek, oburzony jawną wojną, jaką mu wypowiedziała ta kobieta, dotychczas tak słodka, tak uległa.
— Sądzisz więc, że wywiązałeś się uczciwie ze wszelkich względem mnie zobowiązań — mówiła dalej Helena — chciałeś mnie tu samą porzucić... odjechać... napisać pięć lub sześć obojętnych listów... i koniec! Na swoje usprawiedliwienie masz przecież tak piękne frazesy jak: wiedzieliśmy, co robimy — ona nie jest młodziutką panienką... każde z nas posiada już pewne doświadczenie. Ciekawam bardzo — dodała z bolesną ironią, jaką wywołuje gniew niepomierny — co właściwie chciałeś powiedzieć przez to ostatnie zdanie?
— Po co? — zapytał.
— Żądani tego — zawołała gwałtownie — sądzę, że mam prawo dowiedzieć się, co przynajmniej myślisz o mnie?
— Zmuszasz mnie do powiedzenia ci tego, czego później gorzko żałować będziesz — odrzekł Armand — czy myślisz, że ja nie znam twego życia?
— Mego życia? — wykrzyknęła Helena, skamieniała z osłupienia, które wydało się młodemu człowiekowi przerażeniem, spowodowanem tak niespodziewanem odkryciem.
— Chcesz faktów? — zapytał z goryczą — dobrze więc: czy zapomniałaś o twoim stosunku z panem de Varades?
— Ach! — jęknęła Helena — jesteś nikczemny... z panem de Varades!... — przesunęła ręką po czole jakgdyby chciała odpędzić od siebie duszącą nocną zmorę — błagam cię, Armandzie, powiedz, że w to nie wierzysz... O! mój najdroższy, nie możesz przypuszczać, abym tak nisko upadła!... Powiedz to, powiedz, powiedz!
— Nie mogę — odrzekł, gdyż rozpaczliwa prośba kochanki nie znalazła oddźwięku w tem sercu, które — zrządzeniem dziwnej anomalii — dręczyło się zawsze szatańską zazdrością o przeszłość niekochanej kobiety.
— A zatem — spytała Helena, zmrożona nielitościwą odpowiedzią kochanka —jeżeliś w to uwierzył, dlaczego nie powiedziałeś mi tego nigdy? Jeżeli myśl ta trapiła cię już wtedy, gdy zapragnąłeś uczynić ze mnie swoją kochankę... jeżeli sądziłeś, że mój upadek czyni cię mniej odpowiedzialnym wobec mnie, dlaczego uwierzyłeś tak łatwo w moją hańbę? Miałżeś jakie dowody? Czy byłeś świadkiem naszych stosunków? Czyż nie miałam ani jednej szansy, aby podejrzenia twoje mogły być niesłusznemi? Och! Armandzie, to zbrodnia — stać się panem serca kobiety, żywiąc w swojem sercu takie względem niej uczucia!
— Ech! — przerwał, pogardliwie wzruszając ramionami — w twoich własnych oczach okryłbym się śmiesznością, gdybym nie był został twym kochankiem. Byłem nim i — raz jeszcze powtarzam — oboje nie mamy sobie nic do wyrzucenia. Przeszłość twoja do ciebie tylko należy, nie mam prawa żądać rachunku ani z niej, ani z przyszłości... O teraźniejszość zaś jestem spokojny, znam cię dosyć, by wiedzieć, że nie należysz do kobiet, które miewają dwóch kochanków jednocześnie.
— Przeświadczenie twoje zaszczyt mi przynosi — odrzekła zamarłym prawie głosem.
Bladą była jak trup. Egoizm i lodowaty chłód ukochanego, przejmowały ją takiem przerażeniem, że łzy nawet w oku nie miała. W tej chwili jednego tylko pragnęła: odejść raz na zawsze od tego człowieka, nigdy już więcej nie ujrzeć tych oczu, tych ust — ust, które tak kochała a które ciągle, zawsze kłaniały miłosne wyznania. Zawsze! bo Armand od pierwszego dnia uwierzył w jej hańbę, nie mając żadnych dowodów! Machinalnie włożyła okrycie, obwiązała kapelusz woalką.
— Żegnam cię — wyszeptała; oburzona, rozpaczą miotana, nie czuła się zdolną do przedłużania jeszcze tej rozmowy.
Armand nie pragnął również zatrzymywać jej dłużej, skłonił się w milczeniu i odprowadził ją do drzwi wchodowych. Żadne z nich nie odezwało się już ani słowem. Gdy drzwi zamknęły się za Heleną, Armand wrócił do saloniku, gdzie przewrócony fotel stanowił jedyny ślad pozostały po tragicznej scenie, jaka się tu odegrała.
— Wszystko odbyło się spokojniej, niż sądziłem — rzekł sam do siebie — dziwna rzecz, że kobiecie można usta lada czem zaniknąć. No! już skończone!... Raz jeszcze powtórzył: „już skończone“ — pod wpływem miłego wrażenia ulgi, jaką przynosi zawsze zerwanie uciążliwego stosunku. Ładniejszą była od innych... teraz strzeżmy się jej zemsty... Ale jakiej? Nie posiada ani jednego listu, w którymbym nazywał ją po imieniu... Muszę pochować wszystkie graciki, zostawione przez nią u pani Palmyry. Oddam je jej kiedyś, gdy dożyjemy takiej epoki, w której ona mi powie: „Cierpiałam bardzo przez ciebie“, ściskając po za stanikiem noszony na sercu list mego następcy...
Usiadł przed kominkiem i żelaznym haczykiem rozrzucał po ognisku tlejące węgielki.
— Ach! — zawołał po drwili — ileż goryczy pozostawia po sobie życie!...


VIII.

Zemsta! Oto jedyna myśl, która zajmowała umysł nieszczęśliwej Heleny, wracającej z ulicy Lincoln. Grom, który w nią tak niespodzianie uderzył, nie mógł na razie wzbudzić w sercu jej żadnego uczucia, prócz dojmującej, ustawicznej boleści. Przy stole obiadowym, wieczorem, podczas nocy, gdy zgasiwszy światło, leżała sama, nie mogąc zmrużyć oka, podczas następnego dnia, podczas nieskończenie długich dni i nocy, przez ciąg całych dwóch tygodni, Helena widziała ciągle przed sobą niezaprzeczalny fakt, którego okrutną doniosłość teraz dopiero pojmowała: Armand nie kochał jej nigdy!... Jakto? Ani godziny? Nie, ani chwili nawet, bo po raz pierwszy ściskając ją w swych objęciach, mniemał już, że bierze dawną kochankę pana de Varades... i wielu innych może? Teraz dopiero zrozumiała znaczenie jego uśmiechów i milczenia, jego obojętności i niewiary a cała jej istota podnosiła bunt wobec tak zbrodniczego okrucieństwa. Z rozpaczą porównywała to, co jemu złożyła w ofierze z tem, co on jej wzamian ofiarował. Tyle marzeń rozkosznych, szlachetny szał jej miłości, bałwochwalcza cześć dla ukochanego, tyle poświęceń, podjętych bez żalu, bez wyrzutu dla tego jedynie, aby jemu szczęście zapewnić — wszystko to poszło na marne, wszystko to okazało się tak bezcelowem, jak bezcelową była wędrówka liści podrzucanych wiatru podmuchem po długich alejach ogrodu, w którym przechadzali się razem, tak przelotnem jak drobinki kurzu, unoszone promieniami słońca, koło okna małego mieszkanka, które tak często bywało świadkiem ich miłości! Miłości? Tak, ona go kochała głęboko, szalenie, ale niestety! napróżno — po to jedynie, żeby zostać osądzoną jak kobieta, która, wyszedłszy z objęć jednego kochanka, rzuca się w objęcia drugiego, która każdemu mężczyźnie pozwala podziwiać wdzięki swego ciała, która bawi się zbieraniem miłostek, jak inna — zbieraniem wachlarzy lub cacek kosztownych. Nie! niepodobna znieść spokojnie takiej niesprawiedliwości! Brak towarzystwa Armanda — bo nazajutrz po tej rozmowne tak dla niej tragicznej, Alfred otrzymał od swego przyjaciela bilecik, w którym tenże donosił o konieczności natychmiastowego wyjazdu, spowodowanego sprawami majątkowemi — brak towarzystwa Armanda był dla niej wprawdzie wielkiem cierpieniem; ale przeciw tej boleści mogła się bronić pogardą, jaką czuła dla nicości serca kochanka, dla nieugiętego egoizmu człowieka, którego istotna wartość wyszła na jaw podczas ostatniej stanowczej, rozmowy. Ale trudno nauczyć serce, by uwierzyło w nikczemność tak gorąco ukochanej istoty! Gdyby Armand rozstał się był z nią szorstko, obojętnie, ale z uznaniem jej miłości dla siebie, nie byłaby tyle cierpiała. Najsroższą męczarnię zadawała jej myśl, że uczucie jej nietylko, że wzajemnością odpłaconem nie było, ale nawet nie uzyskało zrozumienia. Cierpiała jak skazaniec, który pogodził się już z myślą o wyroku śmierci, ale najbardziej boleje nad tem, że w ostatniej życia godzinie nie może zawołać: jestem niewinny! Jakże boleśnie dał jej uczuć, że stosunek ich przynosi ujmę jego honorowi, bo wszak ją poświęcił w imię tego honoru. Ach! gdyby ją kochał naprawdę, byłby zapomniał o swoim honorze tak, jak ona zapomniała o swojej czci niewieściej: ale czyż mógł kochać człowiek, który od pierwszej chwili posądzał ją o kłamstwo? Gdy wchodziła do niego, mówiąc: tylko do ciebie należę — on dodawał w myśli: po panu de Varades! Tyle niezliczonych dowodów jej miłości rozbiło się o to nieszczęsne przeświadczenie, a jednak uczucie to było tak prawdziweni, jak całe jej życie, które rozpoczęło się dla niej z chwilą, kiedy poznała Armanda. W uszach brzmiały jej nieustannie słowa:
— Każde z nas posiadało już pewne doświadczenie... Czy myślisz, że nie znam twego życia?...
O! okrutna, bezczelna niesprawiedliwości! Serce jej krwawiło się na tę myśl. Dnie całe i noce trawiła ją nieustająca gorączka, chwili spokoju znaleźć nie mogła ani dla rozpalonej głowy, ani dla biednego, zbolałego serca, w którem wrzało tysiące uczuć: rozpacz po szczęściu utraconem bezpowrotnie, straszliwa tęsknota za dawno niewidzianym kochankiem, a nadewszystko szalony gniew że najprawdziwsze, najszlachetniejsze jej uczucie zapoznanem zostało. A jednak teraz nawet, doznawszy tak okrutnego zawodu, nie żałowała oddaniasię Armandowi. Tylko gorąca, szlachetna miłość skłoniła ją do tego kroku. Szlachetna!
— O nie! — wołała teraz — szalona, ślepa miłość!
Godzinami całemi biegała wzdłuż i wszerz po pokoju; jak zwierz w klatce zamknięty — a zawsze rozum jej rozbijał się — jak o mur nieprzeparty o myśl.
Po co tak kochać, po co? O! kłamstwo, kłamstwo, po stokroć kłamstwo!
W niebezpiecznem przesileniu uczuć, jakie Helena przechodziła, do ostatecznego rozdrażnienia doprowadzała ją, okazywana przez męża, czuła, nigdy nienatrętna troskliwość. Nie podejrzewając dramatu, odgrywającego się w tej duszy zbolałej, chcąc nadać weselszy bieg jej myślom, Alfred mówił nieraz:
— Chciałbym, żebyśmy wyjechali ztąd, jak tylko ukończę moje zajęcia. Może Armand będzie mógł nam towarzyszyć...
Albo też:
— Dziwi mnie to, że nie miałem dotąd żadnych wiadomości od Armanda. Czy nie pisał do ciebie?
— Nie — odpowiadała lakonicznie.
Alfred wyrzucał sobie teraz rozmowę, jaką nieopatrznie wszczął z przyjacielem, przekonany, że tenże wyjechał dlatego jedynie, aby mu oszczędzić powodów do zazdrości. Zastanawiał się nad przyczyną melancholii Heleny, gniewał się na siebie za pozbawienie jej towarzystwa, które widocznie miłem jej być musiało. Ona zaś czuła się głęboko podrażnioną w uczuciu swej miłości własnej, widząc bezgraniczne zaufanie męża, stanowiące tak rażącą sprzeczność z okrutną niewiarą kochanka. Nadto, ileż to razy układała przedtem w myśli też same projekty podróży, o których teraz Alfred wspominał. Plany snute przez męża wykazywały jej byt dokładnie, czem mogły były być te letnie miesiące, których urokiem i szczęśliwością tyle razy cieszyła się zawczasu! Byliby zamieszkali razem w małej normandzkiej wioseczce nad morskiem wybrzeżem i przyglądali się olbrzymim drzewom odbijającym się w ciemno błękitnej wód głębinie. Może też zwiedziliby razem jedno z tych miast włoskich, który imię samo zdaje się tchnąć świetlaną szczęścia obietnicą... A oto nie zostało jej nic prócz opuszczenia... prócz chłodem przejmującej samotności!... Od chwili zerwania, Armand nie napisał do niej ani razu, nie odezwał się ani jednem słowem współczucia! Ale czyż miał jakikolwiek powód litowania się nad nią? Sądził zapewne, że znalazła już pociechę w objęciach innego kochanka. Cóż w tem nieprawdopodobnego? Wszak przypuszczał, że przed nim kochała pana de Varades. Dwóch... trzech... dziesięciu nawet kochanków — cóż znaczy ilość, jeżeli się ma więcej niż jednego?
Z dniem każdym odczuwała boleśnie niesprawiedliwość posądzeń kochanka, a boleść ta zdradzała ponure, szalone myśli, które jedne tylko mogły stłumić wściekłość rozpaczy, miotającej jej sercem. Podczas długich godzin rozpaczy i niepokoju w umyśle jej dojrzewać począł zbrodniczy zamiar hańbiącego czynu, o spełnienie którego ją podejrzewano, stania się tak płochą i lekkomyślną kobietą, jaką Armand widział w niej jako w swojej kochance. Zarówno moralne jak i fizyczne życie jednostek podległe jest paroksyzmom gorączkowej żądzy samobójstwa, bezpamiętnego pożądania upadku. Są chwile, w których człowiek pragnie za jakąbądź cenę zerwać ze swojem wewnętrznem ja, zgładzić się, stać się inną zupełnie istotą! Niesprawiedliwość — oto główny czynnik, zdradzający te paroksyzmy tajemnicze, a jednak tak nieuniknione, tak z naturą zgodne, że małe dzieci, zwierzęta nawet, padają niejednokrotnie ich ofiarą. Kara cielesna, wymierzona niesprawiedliwie, zdolną jest spaczyć najlepszy, najzacniejszy charakter. Im dłużej zastanawiała się Helena nad wyrządzoną sobie zniewagą, tem potężniej jakaś siła wewnętrzna popychała ją do postępowania wprost przeciwnie niż dotąd. Doznawała zawrotów głowy pod wpływem tej szatańskiej żądzy hańby i poniżenia.
— Mieć serce — to najwyższy szczyt głupoty — mówiła nieraz w duchu.
To pragnienie zniszczenia, które u wszystkich istot budzi się do życia jednocześnie ze zmysłową miłością zwracało się ku niej samej. Pracowała systematycznie nad unicestwieniem swej moralnej wartości, podobnie jak mężczyźni upijają się spełniając mimo wstrętu kieliszek po kieliszku, ulegając fikcyjnemu poczuciu obowiązku. W codziennym trybie życia Heleny, objawiały się coraz częściej dziwaczne oznaki nerwowo podniecanej wesołości. Ona, która dotąd unikała zbyt swobodnych rozmów, siliła się teraz na dowcipy, pełne dwuznacznych aluzyj do stosunków miłosnych. Sprowadzała z zagranicy i rozrzucała po wszystkich stołach książki, najbardziej gorszącej i skandalicznej treści. Z gorączkowym szałem ubiegała się za rozrywkami, zniewalając Alfreda, by co wieczór towarzyszył jej do teatru; mówiła ciągle o zamiarze wrócenia do życia światowego; z zadziwiającą gorliwością obmyślała szczegóły tualety na bal kostyumowy do pp. Malhoure, tej samej tualety, w wyborze której Armand miał jej pomagać. Głos jej był jakby o ton wyższy, śmiech rozlegał się ostremi, metalicznemi dźwięki, a przy Każdym wybuchu tej bolesnej wesołości, Alfred doznawał mimowoli niewymownego niepokoju. Gorączkowy blask jej oczu, nerwowy charakter ruchów, ostre dźwięki głosu mimowoli zdradzały w nim obawę, by kobieta zdolna do takich spojrzeń, ruchów i rozmów nie uległa nagle umysłowemu obłędowi i nie dopuściła się zbyt ekscentrycznego kroku.
W dziwaczniejszem jeszcze usposobieniu znajdowała się Helena podczas rannych godzin dnia, w którym czekał ją bal u państwa Malhoure. Od czasu sprzeczki z Armandem po raz pierwszy dopiero miała być na liczniejszem zebraniu. Nie pokazała się wcale przy śniadaniu. Alfred siedząc u stołu obok syna, naprzeciwko nakrycia, próżno na Helenę czekającego, jadł w milczeniu, trawiony wzmagającym się niepokojem, jaki wzbudzało w nim dziwaczne postępowanie żony. Zdawało się, że od niejakiego czasu Helena zapomniała zupełnie o istnieniu syna.
— Dobrej nocy, Henrysiu... jak się masz dziecko — oto jedyne słowa, z jakiem! zwracała się do niego.
W tej matce, tak czułej zazwyczaj, zamarł na pozór instynkt macierzyński — tak też było w istocie. Ustawiczne oddanie się jednej myśli jest dla serca tem, czem błyszczący a nieruchomy punkt dla oczu: hypnotyzuje podległą mu istotę, ograniczając zdolność odczuwania do nader ciasnego zakresu wrażeń. W takim stanie świadomego obłędu, w jakim znajdowała się teraz nieszczęśliwa kobieta, niepodobnem jej było zdać sobie sprawę z uczuć dla syna, ponieważ nie miała nawet jasnego przeświadczenia o rzeczywistości istnienia dziecka, które cierpi, nie pojmując co jest przyczyną jego zmartwienia. W oczach jego widniała bezbrzeżna głębia nieświadomej boleści. Ojciec spostrzegłszy, że dziecko je niechętnie, zrozumiał, że jakieś tajemne cierpienie niepokoi tę złotowłosą główkę, zapytał przeto:
— Dlaczego jesteś tak smutny, Henrysiu? Czy zrobiłeś co złego?
— Nie, byłem bardzo grzeczny — odrzekł Henryś i umilkł, ale po chwili zapytał nagle:
— Ojczulku, co to znaczy potwarz?
— Potwarz, moje dziecko, jest to krzywda, wyrządzona komuś niesłusznie. Ale dlaczego pytasz mnie o to?
— Bo Rozalia mówiła wczoraj, że rzucono potwarz na jej brata przed ich wujem:
Wyraz ten, po raz pierwszy usłyszany, zastanowił wyobraźnię dziecka, które po chwili spytało jeszcze:
— Czy kto mógłby rzucić potwarz na mnie przed mamą albo przed tobą, ojczulku?
— Cóż za szalone myśli miewa mój pieszczoszek? — drżącym głosem rzekł ojciec.
Zrozumiał on, że dziecko zdawało już sobie sprawę ze zmiany usposobienia matki. Łzy gwałtem cisnęły mu się do oczu; spojrzał na syna tak, jak samotny wdowiec spogląda na dziecko-sierotę, które po utracie najdroższego skarbu na ziemi nie zdolne rozumować, przeczuwa jednak, odgaduje nieskończony ogrom swego nieszczęścia! Ojciec i syn długo siedzieli w milczeniu, gdy nagle po za drzwiami rozległ się głos Heleny, wydającej rozkazy modniarce:
— Punkt na dziewiątą, proszę się nie spóźnić.
— Mówiła o wykończeniu balowej tualety... zamiast przyjść tu, gdzie jej uśmiech, jej spojrzenie mogły sprowadzić taki promień szczęścia... Alfred zadumał się głęboko nad niezwalczonem nieszczęściem, które dotknęło ich wszystkich: jego, dziecko i ją... ją przedewszystkiem.
— O Boże! co się z nią stało? Co się z nią stało? — powtarzał w duchu Alfred w wiele godzin później, gdy jechali oboje powozem, unoszącym ich ku ulicy du Bac, na której mieszkali Państwo Malhoure.
Helena siedziała zasunięta w głąb powozu: włosy jej przysypane były pudrem, dwie czarne muszki ozdabiały wychudłe, blade jej policzki; piękność jej — podniesiona w tej chwili pudrem, muszkami, oraz wązką czarną obwódką pod oczyma, pałającemi ogniem gorączki — miała w sobie coś niebezpiecznego, wzbudzającego niepokój, czyniącego ją stokroć jeszcze więcej nieprzystępną dla mężczyzny, który tonął w niej wzrokiem, nie śmiejąc przemówić. Wysmukła, ruchoma jej szyja wychylała się z pod futra, osłaniającego wykwintny kostyum kwiaciarki z czasów Ludwika XV. Ubrana w suknię, kwiatami przybraną, obuta w różowe atłasowe buciki i tegoż koloru jedwabne pończochy, żywiła w duszy to nieokreślone uczucie uporczywej rozpaczy kobiety, która shańbiłaby się z rozkoszą po to jedynie, aby czuć się upadłą — na zawsze! Spuściła szybę, żeby odetchnąć świeżością nocnego powietrza, wychylona w oknie powozu przyglądała się przesuwającym się domom i obrazowi Paryża, odpoczywającego po całodziennych trudach. Otwarte sklepy jaśniały tysiącem świateł, wesoła młodzież roiła się w salach kawiarń i cukierni. Płomienie gazu drżały, poruszane wiatrem, rysując czarne, ruchome cienie na afiszach teatralnych. Wzdłuż bulwarów, na placu opery, w ulicy Tuilleries tłum płynął falą, goniąc za czem?... za przyjemnością, za zabawą, za niczem więcej. Ona jedna tylko goniła za ideałem, który w końcu okazał się tak zwodniczym! Czas już zacząć żyć tak jak inni. Kokieterya, intrygi miłosne — oto stosowna dla kobiet rozrywka. I ona stanie się kokietką... i ona znajdzie kochanków. Tak jest, kochanków. Z dziwnem rozdrażnieniem powtarzała w myśli ten wyraz, bo przed oczyma jej znów stanął obraz ukochanego niegdyś człowieka, a serce jej ściskał gwałtowny, dojmujący ból. O nie! pomiędzy sobą a tą twarzą, pomiędzy swojem sercem a wspomnieniem ukochanego, potrafi ona położyć inne twarze, inne wspomnienia! Jak on śmiał tak ją oszukać!... Zdawało jej się chwilami, że nienawidzi go z całego serca. Wszystkie jej żale, wszystkie urazy do dawnego kochanka potęgowały się w rozgorączkowanym umyśle, złorzeczyła jego pamięci, przeklinała chwilę, w której stanął na drodze jej życia. Czyż całe postępowanie Armanda w ich stosunku nie nosiło cechy równie wstrętnego jak powszedniego wyrachowania? Gdy błagał, aby mu się oddała pod pozorem, że nie uwierzy w jej miłość, dokąd odmawiać mu będzie tego ostatecznego dowodu — czynił to dlatego jedynie, żeby nie doznać niepowodzenia tam, gdzie inny cel osiągnął! A może i zazdrość Alfreda była także kłamstwem, zmyślonem przez niego dla usprawiedliwienia zerwania? Przez tyle czasu ukrywał swe posądzenia o panu de Varades, by bryzgnąć jej w twarz tem nazwiskiem w ostatniej chwili, nie dając jej czasu do usprawiedliwienia się! Powinna była stanąć w obronie swego honoru, pokazać dawne listy, wykazać swą niewinność zeznaniem świadków... I po co? Czyżby uwierzył jej choć na chwilę? Pocisk, jadem niesprawiedliwości zatruty, coraz boleśniej zagłębiał się w jej serce; nienawiść swą dla Armanda przelewała na wszystkich mężczyzn; zazdrościła kobietom, umiejącym szydzić z tego nikczemnego gatunku ludzi, wszetecznicom, które przez zdradę odnoszą zwycięztwo w walce z niewiarą. O ileżby wołała być jedną z nich! módz powiedzieć Armandowi, że miała przed nim dziesięciu kochanków i upaść! upaść! shańbić wszystko w sobie i naokoło siebie! ciało i duszę pokalać błotem, którego żadne wody zmyćby nie mogły!...
Powóz toczył się szybko po ulicy a w sercu Heleny huczała burza uczuć, burza powstająca tyle razy co dzień, co noc... bo w przeciągu minionych trzech tygodni sypiała zaledwie dwie godzin na dobę. Fale goryczy zalewały jej serce; myśli te tak szybko krążyły w jej umyśle, że chwilami traciła świadomość o istnieniu świata zewnętrznego, budząc się ze snów bolesnych wtedy tylko, gdy nieunikniona konieczność zniewalała ją do działania. I teraz oto wyraz nieprzytomnego osłupienia malował się w jej oczach, gdy uczuła na swem ramieniu dotknięcie ręki Alfreda, gdy usłyszała głos jego, mówiący:
— Wysiadamy.
Dom, przed którym zatrzymał się ich powóz, był to jeden ze staroświeckich pałaców, jakie dotąd jeszcze widzieć można na przedmieściu Saint-Germain, wychodzący od tyłu na rozległe obszary ogrodów, od frontu zaś na wązką — hałaśliwą i ludną ulicę. Mieszkanie, zajmowane przez państwa Malhoure, znajdowało się na drugiem piętrze. Wysokie okna gorzały światłem, na jasnych szybach rysowały się ruchome, ciemne cienie przechadzających się par. Ojciec Malhoure — jak go poufale nazywano — był członkiem akademii umiejętności i profesorem szkoły politechnicznej. Mając trzy dorosłe córki w domu, przyjmował u siebie we środy a dwa razy do roku wydawał bale kostyumowe. Wieczory te sprawiały ogólne zamieszanie w całym domu. Na usługi gości oddawano wszystkie pokoje, nie wyjmując nawet gabinetu, w którym uczony mąż pracował a jakkolwiek pokoje były wysokie i obszerne, zaledwie wystarczyć mogły na pomieszczenie wszystkich zaproszonych. Dom państwa Malhoure bywał licznie nawiedzanym: tu zgromadzali się dawni uczniowie znakomitego profesora; dla podtrzymania stosunków, rozluźnionych po ukończeniu szkół; tu przybywano dla zawiązania znajomości z ludźmi głośnymi w świecie nauki, tu wreszcie bawiono się serdecznie kosztem naiwności młodych panien i dobroduszności ojca, którego powierzchowność stała się legendową w szkole. W samej rzeczy, niepomiernie śmiesznie wyglądał ten człowiek: olbrzymiej tuszy, nizkiego wzrostu, z oczyma ukrytemi po za niebieskiemi okularami, z twarzą okoloną brodą o zielonawej siwiźnie, zawsze dziwacznie ubrany. W dwudziestym drugim roku życia wynalazł on twierdzenie geometryczne, które nosiło jego imię i w kierunku tym ciągle pracował bez przerwy. Ale gdy zmęczony dwunastogodzinną pracą, wychodził wieczorem na przechadzkę, poważny ten myśliciel znajdował przyjemność w zaczepianiu młodych pracownic, wracających z fabryki. Ale napróżno czynił tysiące propozycyj: dziewczęta śmiały się bezwstydnie z brzydoty uczonego, który oglądał się naokoło, czy go kto nie podsłuchuje i jako ostateczny argument szeptał im do ucha:
— Jestem Malhoure, autor nowego twierdzenia geometrycznego:
Ożeniwszy się, popadł nieco w dewocyę, co mu nie przeszkadzało jednak zachować dawniej wesołości, szczególniej, jeżeli w ciągu dnia udało mu się ułożyć jaką zręczną formułę... W takim widocznie nastroju musiał być tego wieczoru, gdy z uprzejmym uśmiechem na ustach, stojąc u drzwi wchodowych, witał przybywających gości, chociaż na dziesięć osób jednę zaledwie poznawał, tak słabą miał pamięć rysów twarzy. Obok niego kręcił się serdeczny jego przyjaciel, długi i cienki profesor Moreau, którego pesymistyczny charakter równoważył optymizm ojca Malhoure. W chwili gdy pani Chazel weszła do przedpokoju i oddawała lokajowi futro, obaj uczeni zajęci byli czynieniem spostrzeżeń nad silnie wyciętą suknią jednej z pań, przekwitłej, zwiędłej piękności. Ojciec Malhoure mówił do swego przyjaciela:
— Geometrya nie starzeje się nigdy... kwadrat naprzeciwprostokątny posiada dar wiecznej młodości...
— Co do mnie — odrzekł Moreau — znam się o tyle tylko na kobietach, że umiem odróżnić prostą od ułomnej, chodzącą dobrze od kulawej. Nigdy jednak nie miałem jasnego pojęcia o różnicy zachodzącej między pięknością a brzydotą...
W salonie rozlegały się dźwięki kadryla, pomieszane z gwarem śmiechu i głośnych rozmów. Malhoure ściskał serdecznie dłoń Alfreda, biorąc go za kogo innego, nazywał go swoim drogim, ukochanym przyjacielem. Helena patrzyła uważnie na uczonych, których powyżej przytoczona rozmowa, budziła w niej dziwną zazdrość. Ludzie ci przynajmniej nie zaznają nigdy tej ciągłej nieprzerwanej męczarni, która nie dopuszcza przystępu innych myśli, czyniąc człowieka niezdolnym do czytania, nauki lub rozmowy! Po chwili znalazła się w objęciach pani Malhoure i trzech jej córek, nierozsądnych, ograniczonych, które w ubieganiu się za rozrywkami widziały jedyny cel życia. Matka miała na sobie kostyum Katarzyny Medycejskiej; jedna z córek była przebrana za cygankę, druga za mleczarkę, trzecia zaś za wieśniaczkę normandzką. W ubraniach tych, z nieodpowiedniego materyału, czuć było domową robotę, wykonaną podług rycin, znalezionych w ilustrowanych dziennikach. Tenże charakter nosiły stroje wszystkich innych pań. Mężczyźni wyglądali dziwnie skrępowani we frakach i w białych rękawiczkach. Większość z nich miała pozór ludzi, którzy zmuszeni wstać nazajutrz o wczesnej godzinie myślą o tem tylko, że każdy dźwięk muzyki kradnie im nową snu chwilę. Dziwnie sprzeczne rozmowy krążyły wśród dusznej, gorącej atmosfery salonu, dochodziły urywki banalnej, salonowej rozmowy, pomieszane ze zdaniami, zdradzającemi myśl poważniejszą:
— Sensu nie mają te dowodzenia o czwartym wymiarze przestrzeni... Czy pani dużo tańczyła tego karnawału? Cauchy — to genialny umysł! Cóż to za umiejętność analizy!... Mateczko, zostańmy jeszcze chwilę, chciałabym przetańczyć tego kotyliona!...
Alfred Chazeł spotkał jednego z dawnych kolegów i opowiadał mu o szczegółach dawno żywionego zamiaru stworzenia nowej gałęzi algebry — „algebry porządku“; Helena zaś zmęczona czułością okazywaną jej przez panią i panny Malhoure, żałowała w duchu, że napróżno poniosła koszta sporządzenia nowej tualety. Dzięki wychowaniu, otrzymanemu od macochy i rozmowom pana de Querne, nabyła ona dokładnych pojęć o życiu towarzyskiem. Od pierwszego rzutu oka umiała ona odróżnić istotnie światowe zebranie od karnawałowego zgromadzenia mieszczan podobnych tym, w gronie których znajdowała się obecnie. A jednak, ponieważ śliczną była w blado-niebieskim i różowym kostyumie, ponieważ w zazdrosnych spojrzeniach kobiet, w pełnym uwielbienia wzroku mężczyzn czytała tryumf swej piękności — cieszyła się szczerze z tego powodzenia, które zawsze przyjemnie łechce uczucie próżności kobiecej wtedy nawet, gdy się niem w duchu pogardza. Tańczyła ciągle, nie odmawiając nikomu, sądząc, że ruchem fizycznym zagłuszy wewnętrzną serca męczarnię. W przerwach między tańcami biegała do bufetu, by szumiącym szampanem orzeźwić biedną głowę, tak skołataną nadmiarem myśli.
W godzinę potem, Helena stała przy bufecie, trzymając w jednej ręce wachlarz, w drugiej zaś kieliszek napoju, który podniecał ją tak rozkosznie; towarzyszący jej mężczyzna, młody lecz niepozornie wyglądający, dumny z zaszczytu prowadzenia jej pod rękę, usiłował zawiązać rozmowę; opowiadał o przedstawieniu nowej komedyi, którą pan de Querne wyśmiewał niegdyś bez litości. Helena odpowiadała, chwaląc ten sam utwór, który niegdyś — na mocy słów kochanka — znajdowała ohydnym. Na sam dźwięk nazwiska aktorów i tytułu sztuki zdawało jej się, że widzi się w loży obok Armanda; ogień gorączki płonął w jej żyłach, gdy nagle po za sobą usłyszała głos, który silnem przejął ją wzruszeniem... głos pana de Varades, człowieka, który wywarł tak złowrogi wpływ na losy jej miłości... głos tego, czyje nazwisko w chwili bezpowrotnego zerwania Armand cisnął jej w twarz jak obelgę. Jakąż okrutną tajemnicą losu młody oficer znajdował się tu, prawie o dwa kroki od niej i rozmawiał, zdając się jej nie widzieć? Gdyby Helena była zdolną zastanowić się spokojnie choć na chwilę, obecność dawnego ucznia ojca Malhoure byłaby wydała jej równie naturalną jak i jej własna. Wszak ona także przybyła na ten bal, jako żona dawnego kolegi pana de Varades? Byłaby pomyślała jeszcze, że żyjąc od tylu miesięcy zdała od świata, w którym mąż jej uczęszczał, mogła nie wiedzieć o losach dawnych towarzyszów Alfreda. Teraz jednak — może z powodu gorączkowego podniecenia nerwów — to niespodziewane spotkanie przejęło ją pełnem przerażenia osłupieniem, które niezwłocznie ustąpiło miejsca atakowi tak gwałtownego, tak bolesnego cierpienia, że pragnęła wołać głośno o pomstę wyrządzonej sobie niesprawiedliwości — tak jak ludzie wzywają ratunku, zagrożeni pożarem lub napadem morderców! Nie słuchała już rozmowy, towarzyszącego jej mężczyzny, patrzyła na pana de Varades z tak nietajoną ciekawością, jakgdyby nie był znanym jej oddawna. Był to przystojny chłopiec, wysoki i muskularny. Sprzeczność barwy pomiędzy włosami, siwizną przypruszonemi, a czarnym zupełnie wąsem nadawała dziwny charakter wyrazistej twarzy. Niskie czoło, nos orli, oczy małe i za blisko siebie obsadzone, blask spojrzenia, zdradzającego odwagę i wiarę w swoje siły — czyniły go podobnym do drapieżnego ptaka. Sztywne nieco ruchy, zdradzające — pomimo balowego stroju — człowieka przywykłego do służby wojskowej, wyróżniały go od tego zgromadzenia, w którem przeważała zmęczona rasa ludzi pióra i nauki zniewalały do zwrócenia na niego uwagi. Od czasu owej ohydnej sceny w Bourges, ilekroć młody oficer zbliżał się do Heleny, doznawała ona zawsze uczucia tajemnej obawy i niepokoju, odgadując w nim wroga, który postanowił nie cofnąć się przed niczem. Teraz jednak rzucona na pastwę głębokiej, straszliwej boleści, pragnęła gorąco, żeby ten człowiek zbliżył się do niej, żeby raz jeszcze powtórzył dawne wyznania miłosne. O tak! niech rozpocznie swe starania, ona nie okaże się tak naiwną, tak niedorzeczną! Nieszczęśliwa, zrozpaczona kobieta, żałowała swego dawniejszego postępowania. Dotąd nie zbaczała nigdy z drogi uczciwości... i do czegóż ją to doprowadziło? Do tego jedynie, że dożyła chwili, w której nie zostało jej nic w życiu prócz krwawiącej się nieuleczalnej rany, tam... w najskrytszych głębinach serca... Podniosła do ust kieliszek, chcąc odurzyć się kilkoma jeszcze kroplami wina, gdy pan de Varades, z którego nie spuszczała oczu, obejrzał się nagle w jej stronę. Czy spostrzegł ją teraz dopiero, czy też udawał dotąd, że jej nie widzi? Skłonił się nizko i podszedł ku niej z tym samym ironicznym a chłodnym uśmiechem, z jakim witał ją niegdyś w Bourges. Ale Helena nie odpowiedziała jak wówczas poważnym lecz sztywnym ukłonem: spojrzała na niego z zalotnym na ustach uśmiechem, pełnym wdzięku ruchem podała mu dłoń do uścisku i po zamianie zwykłych słów powitania, spytała:
— Czy pan w przejeździe bawi w Paryżu?
— Nie, pani, mieszkam tu od czterech miesięcy, zostałem bowiem mianowany nauczycielem szkoły wojskowej.
— I od czterech miesięcy nie znalazłeś pan czasu na odwiedzenie starych znajomych? — spytała znów Helena z pełnym zalotności wyrzutem.
— Ale pytałem się nieraz o panią... — odrzekł młody człowiek, w duchu zaś dodał:
— Jak ona się zmieniła w Paryżu!...
Całem sercem nienawidził on tej kobiety, względem której postąpił tak nikczemnie, a która wzamian zadała tak srogi cios jego miłości własnej. Napróżno głosił przed ludźmi, że był niegdyś jej kochankiem, napróżno licznemi szczegółami starał się poprzeć swe twierdzenie! czuł, że dopuszcza się kłamstwa... i nie mógł przebaczyć Helenie krzywdy, którą sam jej wyrządził. Ach! gdyby potwarz, rzucona na sławę kobiety wypowiadaną była głośno, gdyby ją ująć, uchwycić można! Ale nie, potwarz ta przebiega z ust do ust, z uszu do uszu, aż wreszcie wkrada się w serce człowieka, pragnącego poślubić znieważoną kobietę... i człowiek ten staje nagle, obezwładniony tą okrutną niepewnością:
Więc taką jest jej przeszłość?
Na usprawiedliwienie młodego oficera to tylko powiedzieć należy, że nie sięgał on wzrokiem w tak odległą przyszłość. Pragnął jedynie znaleźć zadosyćuczynienie za porażkę, jaką próżność jego dotkniętą została i teraz także uniesiony tą samą próżnością wobec niespodziewanie serdecznego obejścia Heleny, postanowił wznowić natychmiast odegrywaną niegdyś komedyę miłości. Z salonu dochodziły dźwięki walca z Fausta; bo siedząca przy fortepianie najstarsza z panien Malhoure — artystka rodziny — lubiła, by tańczono po muzyce mistrzów, podczas gdy młodsze jej siostry — pozujące na paryżanki czystej krwi — lubowały się w lekkiej muzyczce operetek i ogródkowych teatrów.
— Czy uczyni mi pani ten zaszczyt przetańczenia ze mną tego walca? — zapytał de Varades.
— Nie pamiętam, czy nie jestem zamówioną — odrzekła Helena — zresztą tem gorzej!... Zwracam panu swobodę — dodała zwracając się do pierwszego towarzysza, który oddalił się, nie śmiejąc przypomnieć jej obietnicy tańczenia z nim następnego walca.
Po chwili, Helena rzuciła się w wir tańca w objęciach pana de Varades.
Piękną była nad wyraz w tej chwili, gdy rumieniec gorączki krasił jej lica, nadając im odcień zbliżony do barwy sukni, stanika i jedwabnych pończoszek. Muszki na policzkach przylepione, czarne oczy i do białości doprowadzone włosy przyoblekały ją majestatycznym wdziękiem, który łechtał uczucie miłości własnej młodego człowieka i budził żądze oddawna w sercu jego uśpione.
Pan de Varades rozmawiał ciągle, tańcząc. Helena słuchała, lecz — o dziwna sprzeczności! — z myśli jej nic schodził ani na chwilę obraz Armanda.
— Gdyby on zobaczył mnie teraz — mówiła w duchu — posądzenia jego zamieniłyby się w pewność tryumfu... ho! cóż mnie to obchodzić może?...
Ta niepojęta potrzeba działania sprzecznie z głosem własnego serca, potrzeba, którą powierzchownie sądzący ludzie zowią „rozpaczą zawodu“, potęgowała się w tej chorej duszy do istotnego obłędu. Z uprzejmym uśmiechem Helena słuchała tego, co mówił de Varades. Ten dostatni, dość zręczny, by odgadnąć, że coś niezwykłego dzieje się w umyśle pani Chazel, a zarazem zanadto zemsty żądny, by nie korzystać ze sprzyjających okoliczności — zaczął rozwodzić się nad niewygasłemi w sercu jego uczuciami. W wyrazach, namiętnością tchnących, odmalował jej swoją rozpacz, gdy odrzuciła jego miłość... przysięgał, że dla niej jedynie nie ożenił się dotąd... dał jej do zrozumienia, że ona jest pierwszą i ostatnią jego miłością... że postarał się o zajęcie w Paryżu dla tego jedynie, aby ją odszukać. Za czasów poprzedniej znajomości Heleny, przed swoim grubiańskim napadem nigdy nie ośmielał się mówić otwarcie. Ale na wszystkie te kłamstwa, do których Varades wracał podczas pierwszego walca, następnych kadryli i tańczonego z Heleną kotyliona, młoda kobieta odpowiadała wymijającemi półsłówkami, które upoważniają mężczyznę do dalszych wyznań. Była — że tak powiem — w malignie kokieteryi, bo trawiąca ją gorączka podniecała sztuczną, wymuszoną zalotność. Nie dziw więc, że młody człowiek, wróciwszy na parę godzin później na ulicę św. Dominika do małego mieszkanka — złożonego z kilku pokoi, z których dwa tylko były umeblowane, pozostałe zaś służyły jako skład mundurów, broni i wysokich butów — przysięgał sobie, że przeprowadzi tę sprawę w jak najkrótszym czasie. Po dziadku swoim, starym wojaku z epoki cesarstwa, Varades przejął w spuściźnie zasadę, że z kobietami należy próbować wszystkiego, bez względu na zbieg okoliczności. To też, układając się do snu na miękkiej poduszce, uczynił nieodwołalne postanowienie posiadania pani Chazel gdziebądź, choćby na kanapie w jej własnym salonie, pomimo możliwości wejścia służącego.
— Tym razem ptaszek nie ujdzie moich szponów!... Mówiła mi, że zastać ją można codzień między drugą a czwartą. Do jutra — i zamknął powieki, żywiąc w sercu błogą nadzieję pomszczenia doznanej niegdyś zniewagi. A podczas, gdy ten człowiek — ku któremu popychała Helenę chęć stłumienia boleści swego serca nad okrutną niesprawiedliwością losu — usypiał, rojąc groźne dla niej plany, ona czuwała noc całą, dręczona wspomnieniami, z których każde rzucało ją na drogę występnych zamiarów!
Gdy wrócili z balu od państwa Malhoure, Alfred — z właściwą sobie niezręcznością, zagadnął żonę:
— Zdawało mi się, że byłaś zawziętą nieprzyjaciółką pana de Varades, a jednak z nim tylko tańczyłaś cały wieczór...
— Czy jesteś o niego zazdrosnym? — opryskliwie zapytała Helena.
— Nie — odpowiedział — ale jak można zmieniać tak łatwo zdanie swoje o ludziach?
— Jestem taką, jaką mi się być podoba — odparła.
— Gdyby jej kto w tej chwili zabronił rzucić się w nurty rzeki, to przez szaloną chęć sprzeciwienia się, dla ulżenia rozdrażnionym nerwom byłaby niechybnie pobiegła nad brzeg Sekwany.
Wróciwszy do swego pokoju, czuła się tak nieszczęśliwą, że zapomniała nawet o rozebraniu się. Ranek już świtał, a ona chodziła po pokoju w zmiętym, balowym stroju; działanie wina, oszołomienie tańcem a nadewszystko bezgraniczna rozpacz, miotająca jej sercem od tylu godzin — wprowadziły jej myśli w stan chaotycznego nieładu.
— Tak — powtarzała chwilami — jego to a nie innego wybrać powinnam... tymczasowo — dodawała posuwając do ostateczności obrazy występku, przynoszące nieraz ulgę sercu w czarnych życia godzinach — a kiedy to zrobię, kiedy upadnę w błoto, wtedy... zapomnę może, a potem wszystko... wszystko się skończy...
A kiedy umysł jej wzdragał się przed ohydą tych planów potwornych, wtedy chcąc rozbudzić pragnienie hańby, ku której coś ją ciągnęło nieprzepartą siłą, starała się odtworzyć w myśli postać Armanda, raz jeszcze ujrzeć jego oczy, jego uśmiech pełen pogardy, raz jeszcze usłyszeć głos, mówiący szyderczo:
— Czy myślisz, że nie znam twego życia?
— Ach! — wołała, rzucając się na łóżko z dzikim krzykiem zranionego zwierzęcia i drżącemi rękoma ściskała rozpalone czoło.
Nad rankiem usnęła niespokojnym, kamiennym snem. Wstawszy koło dziewiątej, zajęła się leniwie codzienną domową robotą, podczas gdy umysł jej błąkał się w innych krainach. Czuła się niewymownie znużoną, doznawała takiego wrażenia, jakgdyby wszystkie jej członki obumierały powoli. Gdy po śniadaniu wróciła do swego pokoju, ręce jej machinalnie niemal sięgnęły do szkatułki, w której chowała zwykle listy Armanda. Przerachowała wszystkie... było ich zaledwie piętnaście... najdłuższe z nich zajmowały dwie stronice. Zaczęła odczytywać je po kolei, jak to czynić zwykła codzień prawie, lecz oschłość ich wydała jej się teraz widoczniejszą niż dotąd. Można było wymienić wszystkie zdania w listach tych zawarte, nie wystawiając na szwank imienia kobiety, do której były pisane; ani jedno zatem nie było kreślonem w chwili uniesienia, pod wrażeniem potrzeby wylania na papier uczuć, przepełniających serce. Ach! niegdyś w naiwności ducha wierzyła, że pisał tak, szanując jej spokój i całem sercem wdzięczną mu była za to — o! ślepa naiwności! on tak pisał, bo jej nigdy nie kochał... i czyż mógł kochać kobietę, na której ciężyło takie podejrzenie? Czemże była w jego oczach? Kobietą podobną do wszystkich innych? Jak on śmiał rzucić na nią taką potwarz? A gdyby listów tych użyła jako narzędzie zemsty?... Na tę myśl rana jej serca znów krwią się broczyć poczęła. Ach jakiego... jakiego szukać lekarstwa?... W chwili gdy poraz setny powtarzała w myśli to pytanie, wszedł lokaj z zapytaniem, czy przyjmie pana de Varades.
— Proś do salonu — odrzekła i nagle wspomnienie niesprawiedliwości Armanda dotknęło ją jeszcze boleśniej, atak cierpienia powrócił z taką siłą, że nie wiedziała już prawie co czyni.
Poszła do sypialnego pokoju, obmyła twarz wodą, żeby usunąć ślady łez, bo bezwiednie niemal płakała, ilekroć przebiegała myślą każdy szczegół swej niedoli. Po chwili powolnym i chwiejnym krokiem udała się do saloniku.
— Jakiś pan dobry, żeś przyszedł dotrzymać mi towarzystwa! — ozwała się podając rękę młodemu oficerowi.
Rozmyślnie prosiła go, by usiadł na stojącym naprzeciw niej fotelu, tam gdzie pan de Querne zwykle siadywał Ileż kłamstw tu na tem miejscu wyszło z ust jego! Zdawało jej się w tej chwili, że osiągnęła zemstę przez to znieważenie ich wspólnych wspomnień. Usiadła na szezlongu umieszczonym w pobliżu kominka, na którym dogasający ogień tlił się słabem zarzewiem. Patrzyła na pana de Varades wzrokiem błędnym, nie widząc go wcale; młody człowiek zaś, wszczynając rozmowę, przyglądał jej się z niezwykłą uwagą. Widocznie okazywane przez nią roztargnienie, szalona szybkość z jaką słowa z ust jej płynęły, jakiś nieuchwytny charakter nerwowości, ujawniający się w jej uśmiechu, w ruchach i niespokojnem spojrzeniu — wszystko to znamionowało, że kobieta ta nie była w tej chwili panią swej woli. W przeddzień dnia tego Varades mówił sobie, chcąc wytłómaczyć kokieteryę jej podczas balu:
— Chce w kimś zazdrość obudzić.
Ale przez ciąg całego wieczoru nie zauważył nikogo, ktoby spoglądał na nią wzrokiem obrażonego kochanka. Teraz zaś w półcieniu panującym w saloniku myślał:
— To ona jest zazdrosną i zemsty pragnie...
I nieznacznie nawiązał rozmowę, przerwaną wczoraj po ukończeniu balu, opowiadał znów o swej rozpaczy i o swoich smutkach. Helena słuchała w milczeniu myśląc, że pomimo wszystkiego co zaszło, Armand uczułby się przecież oburzonym, gdyby ją ujrzał w tej chwili. Tymczasem Varades tak rozumował w duchu.
— Co ryzykuję? Że mnie raz jeszcze tak jak w Bourges za drzwi wyrzucić każę? Do dzieła!...
Wstał z miejsca, przeszedł się po pokoju i usiadł tuż obok niej na szezlongu, mówiąc:
— Ach! kochani cię od tak dawna!
Helena zwróciła ku niemu rozgorączkowane oblicze, on zaś — sądząc, że w oczach jej czyta rozpacz doznanego zawodu — schwycił ją w swoje objęcia. Czy młoda kobieta uległa w tej chwili przejściowemu obłędowi, w przystępie którego popełniamy czyny, w których później sami siebie nie poznajemy? Czy było to zwycięztwo, jakie silna, żelazna wola odniosła nad wolą istoty chorej fizycznie i moralnie? Czy istotnie głównym czynnikiem jej upadku była ta gorączka poniżenia, ta szalona żądza własnej hańby, która wczoraj jeszcze dręczyła biedne jej serce? Dość, że Helena nie broniła się wcale uściskom młodego oficera. Tak, w salonie, w którym nie śmiała niegdyś oddać się ukochanemu człowiekowi, przyjmowała teraz pieszczoty innego, którego nie kochała wcale, a ten ostatni był oszołomiony zarówno łatwością, z jaką odniósł zwycięztwo, jak i bezduszną obojętnością kochanki, o której nie marzył nawet na dobę przedtem.
...Varades odszedł oddawna, zmrok zapadał. Helena siedziała nieruchomie na tem samem miejscu, jak trup martwa. Poczucie rzeczywistości tego co zaszło przed chwilą, rozproszyło nagle halucynacye, tworzące się w jej umyśle podczas kilku ostatnich tygodni. Jakto? Ona, Helena Chazel została kochanką pana de Varades!... Nie! to niepodobna, ponieważ nie przestała kochać Armanda! Gdzie jest?... Co zrobiła?... Jakiemu szaleństwu uległa?... A w straszliwem przerażeniu, jakie ogarnęło ją na widok, że żyje jeszcze po tem, co się stało, w umyśle jej powstała nieprzeparta chęć ujrzenie raz jeszcze Armanda. W jakim celu? Nie umiałaby tego powiedzieć, ale teraz... natychmiast. Musi z nim mówić, choćby jej przyszło uciekać z domu męża, by odnaleźć kochanka. Ale za jakąbądź cenę zobaczy go jaknajśpieszniej. Czy tylko wrócił do Paryża? O tem się zaraz dowie. W przeciągu dziesięciu minut przebrała się włożyła kapelusz, kazała sprowadzić dorożkę i trzęsąc się od febry, kazała jechać natychmiast na ulicę Linkoln.

IX.

Podczas gdy dorożka zwolna toczyła się po ulicach, Helena pytała sama siebie:
— Czy go zobaczę?
Śmiało już teraz, bez trwogi zastanawiała się nad myślą, której błysk pierwszy rozbudził w sercu jej niepohamowaną chęć ujrzenia Armanda natychmiast po chwili popełnionego szału. Potrzebowała znaleźć sposobność powiedzenia temu człowiekowi, że on ją zgubił. Tak! niech raz wreszcie uwierzy, niech zrozumie całą nikczemność swego postępowania. Powie dawnemu kochankowi.
— Jestem kochanką pana de Varades dzięki tobie, dzięki twojej niesprawiedliwości...
On zaś będzie musiał uwierzyć, gdy doda następnie:
— Do chwili, w której cię poznałam, byłam czystą...
Teraz oto trzyma w ręku nieprzeparty dowód prawdziwości swych uczuć, dowód tak przez nią pożądany i skorzystać zeń potrafi. Czyż szczerość jej obecna nie będzie rękojmią szczerości słów, niegdyś wyrzeczonych? Jeżeli wyzna błąd dziś popełniony, jakież względy skromności, obłudy lub wyrachowania mogłyby ją skłonić do ukrywania win dawnych. Zawiłe to rozumowanie wydawało jej się tak prostem, tak przekonywającem, że nie wątpiła iż Armand wreszcie pokonanym rozstanie. Uwierzy — a ona będzie pomszczoną.
— Jak też on mnie przyjmie? Mniejsza o to. Plunę mu w twarz moją hańbą i upadkiem, obwinię go o rzucenie mnie w błoto.
Zamiar ten przynosił niejaką ulgę schorzałemu jej sercu. W tej chwili nienawidziła Armanda, drżała na myśl, że go nie zastanie, że on ujdzie bezkarnie.
— Śpiesz się — nagliła kilkakrotnie woźnicę.
Czy zdąży na czas? Poznawała najdrobniejsze szczegóły tej drogi, którą tak niedawno przebiegała wesoło, dążąc do niego — po raz ostatni niestety! W oczach jej stanęła żywo, wyraźnie zarysowana, okropna ostatnia rozmowa! Przez cały ciąg tej sceny nie odpowiadała ani słowa. Oburzenie tamowało jej mowę. Wtedy nie byłby jej uwierzył, dziś jednak uwierzyć musi. Wyjawi mu jak ciężkiem było jej życie podczas tylu miesięcy. Każę mu dotknąć palcom wszystkich tajemnych ran jej serca. Pokaże mu całą doniosłość moralnej śmierci, której on był sprawcą i odejdzie zatruwszy mu sumienie jadem wyrzutu, jeżeli nie jest jeszcze ze czci wyzuty!... Potem znów myślała.
— Jakim go zastanę? Co się z nim działo od czasu naszego zerwania?
Powóz stanął wreszcie na rogu ulicy Linkoln i Pól Elizejskich. Po chwili Helena wchodziła w bramę domu, w którym Armand mieszkał. Stłumionym i drżącym głosem, spytała stróża.
— Czy pan de de Querne w domu?
Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, zawahała się chwilę, pomimo stanowczości swego postanowienia, wreszcie pewnym już krokiem wbiegła na schody. Śmiało, spokojnie przycisnęła palcem guzik od dzwonka. Po chwili dał się słyszeć odgłos kroków lokaja. Drzwi otworzone. Cofnąć się było niepodobna.
Co robił Armand przez ciąg tych dni, podczas których ona konała z rozpaczy? Ach! gdyby Helena wiedziała o tem, może — nawet wobec tych drzwi otwartych — wstręt oburzenia byłby ją wstrzymał i skłonił do cofnięcia się. Byłaby uciekła przerażona z progu tego mieszkania, do którego wchodziła, żeby stanąć w obronie nie swojej godności, nie swego szczęścia, lecz w obronie szczerości dawnego uczucia, pogrzebanego już na wieki...
Pan de Querne nie skłamał, pisząc Alfredowi o projekcie wyjechania z Paryża. Udał się on istotnie do swego majątku w pobliżu Nantes i zabawił tam dni dziesięć, odnawiając kontrakty z dzierżawcami. Następnie zaś wrócił do Paryża, przeświadczony o stanowczem zerwaniu stosunków z Heleną, ponieważ ta ostatnia nie uczyniła żadnego kroku w celu ponownego zbliżenia się. Wskutek niepojętej sprzeczności jego charakteru, czuł się niezwykle smutnym podczas tych pierwszych dni. Należał on do rzędu ludzi, którzy rozczulają się nad wspomnieniem, a płaczą z tęsknoty za miejscowością, w której marli z nudów. Niespokojny to gatunek ludzi: w chwili obecnej widzą oni tylko strony ujemne, a przeszłość — dlatego jedynie, że już teraźniejszością być przestała — owianą jest w ich oczach czarem niewymownego, rozrzewniającego uroku. Armand nie kochał nigdy nieszczęśliwej Heleny; cieszył się ze stanowczego zerwania, uważając je jako postępek bardzo rozsądny, ze względu na jego własny interes i wysoce szlachetny, ponieważ wspaniałomyślnością odpłacał wspaniałomyślność Alfreda; ale ani względy własnej korzyści, ani szlachetności nie mogły sprawić, by z bolesnem wzruszeniem nie myślał o tej łagodnej i tkliwej kochance, która kłaniała dlatego jedynie, by sobie miłość jego zaskarbić. Wprawdzie więcej niż kiedykolwiek wierzył w dawny stosunek Heleny z tym panem de Varades, o którym opowiadał mu Lucyan Rieume. Najoczywistszym dowodem prawdziwości jego posądzeń wydawał mu się sposób, w jaki Helena przyjęła to oskarżenie. Spuściła oczy zarumieniona, cios ten jak grom w serce jej uderzył. Ale gdyby nawet Helena miała dawniej dwóch, trzech, kochanków, jakież on miał prawo oburzać się na nią? Czyż przez cały czas trwania ich stosunku postępowanie jej nie było nacechowane najwyższą prawością, do jakiej są zdolne podobne uczucia? Czyż dostrzegł w niej kiedykolwiek najlżejszy choćby cień zalotności dla innych! Czyż dała mu choć na chwilę powód do zazdrości, jaką kobiety światowe — wybredniejsze od ulicznic pod tym względem — nie wahają się wzbudzić w kochanku dla błahych pobudek próżności, dla podobania się ludziom głośnego imienia i sławy? Nie, postępowanie Heleny z nim wolnem było od podobnych zarzutów. Skonstatowanie tego faktu było mu rozkoszą i boleścią zarazem: bo łechcąc mile uczucie miłości własnej, uprzytomniało mu dokładniej urok tej utraconej miłości, którą nie umiał cieszyć się wtenczas, gdy uląkł się wynikających zeń zobowiązań. Ale więcej niż pełnej wdzięku czułości Heleny, żałował on fizycznej jej istoty. Wbrew wszystkim swoim zasadom, pozostał on jej wiernym przez cały czas trwania ich stosunku, a okoliczność ta potęgowała w nim pamięć doznanych rozkoszy zmysłowych. Ustawicznie powracał myślą do wytwornie urządzonego saloniku przy ulicy Sztokholmskiej, do pięknej twarzyczki leżącej na poduszce, do oczu pałających ogniem tajonej namiętności. Najdrobniejsze szczegóły, które dawniej uchodziły jego uwagi, stawały mu teraz w pamięci: właściwy jej sposób opierania głowy na jego ramieniu, aromatyczna woń, owiewająca całą jej postać; niewymowna czułość jej pocałunków. W chwilach takich ogarniała go szalona tęsknota, której przeciwdziałać postanowił lekarstwem, niejednokrotnie już używanem a dotychczas zawsze skutecznem. Niezwłocznie po powrocie do Paryża począł on systematycznie nurzać się w ustawicznej rozpuście. Pomiędzy Heleną a sobą zapragnął postawić kobiety o kształtach ciała, któreby zmysły jego napawały wrażeniem piękna, o szyi łabędziej, o ramionach godnych dłuta rzeźbiarza, o wysmukłych biodrach i małych nóżkach. Wykwintnie urządzone domy rozpusty w Paryżu dostarczyć mogą dosyta podobnych narzędzi zapomnienia. Młody człowiek używał ich tym razem — jak zwykle — nadmiernie, nie dziw więc, że gdy Helena dzwoniła do jego mieszkania była mu ona tak prawie obcą, jakgdyby jej nigdy nie znał. Leżąc na szezlongu przerzucał książkę, czekając na chwilę, w której miał się zejść w klubie z kilkoma towarzyszami zabawy. Znajdował się on w stanie błogiego, moralnego uśpienia, w stanie, w którym przyjemność, udziału serca pozbawiona, zadawalniać zwykła mężczyzn dość rozsądnych, by w kobiecie szukać li tylko ideału piękna cielesnego. Obraz Heleny, wspomnienie wypadków zaszłych w ciągu ostatnich miesięcy zapadały się dla niego w ciemną otchłań, która z dniem każdym głębszą się stawała. Ot! był to tylko jeden więcej epizod, dołączony do tylu innych, tworzących smutny romans miłostek, w których uczuciowość jego została zużytą lecz nie wydatkowaną. Teraz już spokojnie myślał o dawnej kochance. Bolał wprawdzie nad tem, że tak dalece zapoznał Alfreda, lecz pewne zadowolenie sumienia łagodziło nieco to cierpienie. Czyż na ołtarzu przyjaźni i zaufania, jakiem go darzono, nie złożył bez wahania niezliczonych przyjemności, którychby jeszcze stosunek ten mógł dostarczyć? To też wielkiem było jego zdziwienie, gdy lokaj wszedł z oznajmieniem, że jakaś pani pragnie z nim pomówić a po chwili ujrzał, przed sobą wychudłą twarz Heleny, oczy jej sinemi obwódkami podkrążone, wzrok stanowczością błyszczący, uśmiech goryczy na ustach. Machinalnie podsunął ku niej fotel, ale przecząco kiwnęła głową.
— Nie zadawaj sobie trudu — ozwała się — nie wiele mam ci do powiedzenia, skończę prędko. Nie chcę ci zabierać dużo czasu.
— Aha! — szepnął do siebie Armand — jeszcze jedna scena... Ale ta już będzie ostatnią...
Zupełna nieobecność żądzy cielesnej — wynik rozpusty — czyniła go nadzwyczaj twardym i suchym. Wyrzucał sobie w duchu, że dał dowód nieostrożności, nie przewidując tej nowej sceny. Postanowił więc nie wdawać się w żadne wyjaśnienia i zbyć ją najbanalniejszą grzecznością; odparł więc tonem człowieka, którego z kobietami nic nigdy nie łączyło, prócz czysto oficyalnych stosunków:
— Zawstydzasz mnie, pani, obowiązkiem moim było odwiedzić państwa natychmiast po powrocie, ale tysiące drobnych kłopotów stanęło na przeszkodzie... I teraz czeka mnie nowa podróż... W końcu tego miesiąca muszę być w Londynie...
— Próżno się pan usprawiedliwiasz — przerwała Helena. — I pocóż byś pan przyszedł do nas? Żeby mnie nie kompromitować? Uwalniam pana od tej delikatności... Żeby raz jeszcze powtórzyć, że mnie nie kochasz, że nie kochałeś nigdy... żeby wiedzieć, ile cierpię? Nie jesteś potworem... Wszystko, co było do powiedzenia między nami, powiedziałeś pan już. Nie obawiaj się — dodała z nerwowym uśmiechem — nie przyszłam tu po to, aby raz jeszcze rozpocząć ostatnią naszą rozmowę...
Umilkła, jakgdyby słowa, które teraz powiedzieć miała paliły usta jej, spalone gorączką, trawiącą ją przez tyle nocy. Mówiła w sposób tak ostry i surowy zarazem, że młody człowiek uczuł się zaniepokojony. Widząc ją wchodzącą do pokoju, przygotował się na scenę gorących próśb opuszczonej kochanki, która przychodzi błagać o jedną choćby godzinę dawnego szczęścia — a oto spokojny, uroczysty niemal głos Heleny, głos, w którym nie dźwięczała ani prośba, ani nadzieja, zwiastował oznajmienie wiadomości, która — dla niej przynajmniej — musiała byś wysoce tragiczną. Czyż przyszła powiedzieć mu, że zostanie matką? A może w przystępie skruchy wyznała wszystko mężowi?... Zniecierpliwiony przerwał wreszcie panujące oddawna milczenie:
— Niech pani mówi dalej — ja słucham uważnie.
— Podczas ostatniej naszej rozmowy, do której — raz jeszcze powtarzani — wracać nie chcę, powiedziałeś mi pan, że znasz moje życie. Wymieniłeś pan nazwisko pana de Varades. Ośmieliłeś się twierdzić, że ten człowiek był moim kochankiem.
— Powiedziałem pani, że tak mi mówiono — odparł z naciskiem.
— I pan w to wierzysz? — spytała.
— O tyle, o ile podobnym pogłoskom wierzyć się godzi — dorzucił Armand — widocznie źle mnie pani zrozumiałaś, albo ja źle się wyraziłem.
W duchu zaś myślał:
— Pewien jestem, że wyjmie z kieszeni list pana de Varades, utrzymany w tonie głębokiego szacunku.
Pamiętał, że sam pisywał niegdyś do dawnych kochanek podobne listy, które służyły jako dowód niewinności wobec jego następców.
— Głupie położenie — szepnął z westchnieniem — jak tu wyjść z niego?
— A zatem — zawołała Helena z niezwykłą u niej energią — jeżeli teraz usłyszysz podobną pogłoskę, możesz jej wierzyć i odrzec, że jesteś o tem uwiadomiony z pewnego źródła...
I patrząc mu w oczy wzrokiem tryumfu i rozpaczy dodała:
— Jestem kochanką pana de Varades, czy słyszysz?
Raz jeszcze powtórzyła:
— Tak! jestem kochanką pana de Varades....
Słuchając jak Helena mówiła i powtarzała wyrok swego potępienia, Armand doznawał więcej przykrego, niż bolesnego wrażenia. Wydawało mu się niepojętem i niedorzecznem, aby ona wracała tu opowiadać mu o odnowieniu swych miłostek z dawnym kochankiem. Jakaż chorobliwa żądza tragicznych wzruszeń mogła ją przywieść do tego kroku? Przytem, w epoce pierwszych podejrzeń nie miał on głębokiego, niezłomnego przeświadczenia o charakterze stosunku Heleny z panem de Varades. Teraz dopiero prawda rzucała mu się w oczy z taką brutalnością, że nie mógł oprzeć się przelotnemu uczuciu zazdrości, odparł więc szorstko:
— Jesteś pani zupełnie wolną, cóż mnie to obchodzić może?... chyba — dodał z okrucieństwem — mogę być pani użytecznym?
— Nie sil się pan na dowcip — przerwała Helena z oburzeniem — obowiązkiem pana jest wysłuchać mnie... Niewielki to dług zaciągnięty względem kobiety, która, dzięki panu upadła na zawsze... Tak! dzięki tobie upadlam... Ty mnie zgubiłeś, chcę, żebyś wiedział o tom. Ach! myślałeś, że udawałam niewinną, aby się tobie podobać, że kłamałam mówiąc, iż ty byłeś pierwszym moim kochankiem: czy uwierzysz teraz, gdy ci powiem, że jestem kochanką pana de Varades, choć pierwej nie byłam nią nigdy?... Odnalazłam go, dobrowolnie rzuciłam się w jego objęcia... Nie pytaj dlaczego... ale tak się stało... Widzisz, że nie mam zamiaru grać komedyi, że nie lękam się twojej pogardy, że nie przychodzę odnowić stosunku z tobą... ale powiadam ci, że o ile teraz jestem shańbioną i podłą, o tyle byłam czystą, oddając się tobie!... Żadna, żadna wina nie ciążyła na mojem sumieniu!... Zachowałam swe serce dla ciebie jedynie, jakgdybym przeczuwała, że muszę cię poznać kiedyś! Ach! oto wszystko co chciałam ci powiedzieć... Kobieta, która się tak oskarża, w niczem już siebie oszczędzać nie potrzebuje, nieprawdaż? Jakiżbym miała cel kłamać ci teraz? Odpowiedz. Teraz już musisz mi uwierzyć, musisz wyznać przed swojem sumieniem: Byłem pierwszą miłością jej serca, uległa mi bez oporu, bo mnie kochała... kochała miłością, o jakiej marzyć tylko można... kochała całem sercem, całą swoją istotą... kochała mnie przeczuciem wtedy jeszcze, gdy jej nie znałem; a z tej kobiety oto co uczyniłem: istotę, która już w nic nie wierzy, nic nie szanuje, kobietę, która dla kaprysu wzięła jednego kochanka, a potem weźmie drugiego i trzeciego... Tak, raz jeszcze powtarzam, ty mnie zgubiłeś i chcę, chcę koniecznie, żebyś o tem wiedział, żebyś ani na chwilę wątpić o tem nie mógł... Oto moja zemsta! Zgubiłeś mnie! zgubiłeś! to twoja wina! twoja! twoja!...
Słowa te wyrywały się z jej ust w chaotycznym nieładzie, podchodziła coraz bliżej do Armanda z twarzą wzburzoną od gniewu a w dźwiękach jej głosu, w spojrzeniu, w całej postaci tchnęła ta nieprzeparta siła prawdy, wobec której zwątpienie upada pokonane. Okrutny, hańbiący dowód, jakim stwierdzała dawną swą niewinność, dowód polegający na cynicznem wyznaniu obecnego upadku, nabierał siły, dzięki rozdrażnieniu, które nie pozwalało jej zataić żadnej myśli. Ale dla człowieka słuchającego tej spowiedzi z pełnem osłupienia przerażeniem, wiarygodniejszem od tego rozumowania była nagła zmiana, jaka zaszła w Helenie z chwilą, gdy mówić przestała. Gniew, uśmierzony tą frenetyczną przemową, ustąpił nagle miejsca rozpaczy. Spojrzała na Armanda wzrokiem, w którym błyskawice gniewu w łzach tonęły i z głośnym krzykiem osunęła się na podłogę. Pierś jej podnosiła się długiem, przeciągiem szlochaniem, podobnem do monotonnego, głuchego jęku, konającego zwierzęcia. Ostatnia ta skarga dźwięczała echem wszystkich stłumionych niegdyś westchnień, którym z piersi wyrwać się nie dała. Krzyk ten wypowiadał męczarnie, jakie znosiła, konając przez tyle dni i nocy. Jeżeli na widok cierpienia Alfreda, Armand poczuł w sercu uczucie litości nad cierpieniem bliźniego, o ileż silniej uczucie to ogarnęło go teraz, wobec boleści tej kobiety, u stóp jego leżącej! Kruche a jednak potężne więzy, łączące go z tą zwyciężoną istotą, więzy cielesnego pożądania, przykuły go do niej z nową siłą. Pewien był, że zupełnie już o niej zapomniał a jednak pod wpływem bezwiednej niemal zazdrości i fizycznego współczucia, serce jego zadrgało znów dla niej uczuciem, do którego nie sądził się już zdolnym. Uniesiony namiętnością, rzucił się na kolana, podnosząc ją z taką czułością, jakgdyby była jeszcze jego kochanką.
— Helenko — prosił — uspokój się... przez litość nademną, nie płacz tak rzewnie... podnieś się...
Helena usłuchała i wstawszy z trudnością, podniosła ku niemu łzami zamglone oczy. Wyraz niewymownej wdzięczności przemknął po jej twarzy, wzruszeniami zmęczony Armand posadził ją na fotelu, poczem ukląkł przed nią. Ona zaś, obtarłszy łzy, znów mówić zaczęła:
— Ach! wszystko już skończone na zawsze. Tak, nigdy już!... Ty nie wiesz, Armandzie, jak bardzo ja ciebie kochałam, jak kochani cię dotąd... Ach! dlaczego pozwoliłam na to, co się stało? Widzisz, byłam jak obłąkana... Nie wiedziałam o niczem, pamiętałam o tem tylko, że cię kochani... Ty byłeś mojem życiem, moją wiarą, wszystko co było we mnie dobrego i szlachetnego pochodziło od ciebie. I oto nagle zabrakło mi wszystkiego! Cierpiałam strasznie! W uszach dźwięczały mi ciągle te okropne słowa, które od ciebie słyszałam. Zdawało mi się, że w sercu mojem tkwi miecz zagłębiający się co chwila... Chciałam zapomnieć o tobie, o sobie... chciałam zniweczyć wszystko... Nieszczęsna! cóżem uczyniła?.. Dlaczego nie wróciłam tu... nie błagałam cię, abyś mnie nie rzucał, abyś mi uwierzył? Byłabym znalazła dowody, któreby przekonać cię zdołały... Teraz, wszystko już skończone... nie dotykaj się mnie, brzydzę się sama sobą...
Wyrywała się, odpychając go od siebie. Po chwili znów z gniewem wołać poczęła:
— Nie! ty jesteś moim katem! To twoja wina... Tak, to ty stałeś się przyczyną mego upadku. Odpowiadaj: jakie miałeś prawo tak się ze mną obchodzić? Co zawiniłam względem ciebie? Czy skłamałam kiedykolwiek? Dlaczego zwątpiłeś o mej miłości?... Nie, mój najdroższy. Jesteś tak dobrym, tak łagodnym, kocham cię nad życie... Przebacz mi! przebacz... boleść mnie zabija!...
Tak płakała, zdradzając w słowach bez związku, to przeklinających, to znów czułych, różnorodność uczuć, które szaloną burzą wrzały w jej sercu. Wreszcie fizyczne zmęczenie przemogło, złamanym głosem szepnęła:
— Pozwól mi popłakać trochę... to mi ulgę przyniesie... Nie mów nic do mnie...
Armand oddalił się od jej fotela. Jakże bezsilnym czuć się musiał wobec szalonego wybuchu tej rozpaczy! Przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju, w którym ponury zmrok zapadać zaczynał... Szlochanie Heleny stało się teraz pokornem, cichem, podobnem do płaczu małego dziecięcia. Frenetyczny bunt ustąpił teraz miejsca westchnieniom, które poruszyły do głębi serce młodego człowieka. Nie usiłował on już pocieszać jej, nie usiłował wszczynać walki z okrutnem przeświadczeniem, które narzuconem zostało jego sercu. Litość nad tą boleścią, dreszcz przerażenia wobec upadku dawnej kochanki, poczucie niesprawiedliwości, której stał się winnym — wszystko dręczyło go boleśnie. Ale co go przygnębiało najsrożej, co tłoczyło mu serce ciężkiem — nie dającem się zrzucić brzemieniem, to poczucie strasznej odpowiedzialności, jaka ciążyła na nim za upadek tej kobiety. Oto jej nagroda za miłość, jaką pałała ku niemu! Instynkt Heleny okazał się nieomylnym. Niepodobna było wątpić nadal. Uwierzył jej teraz i uwierzył we wszystko. Uwierzył, że kochała go prawdziwie. Uwierzył, że do chwili poznania go była niewinną. Uwierzył, że szalejąc z boleści po nikczemnem zerwaniu, rzuciła się w objęcia innego i że on, on tylko jest główną jedyną tego przyczyną.
Chodził wciąż po pokoju, a ilekroć odwracał się przy ścianie, dostrzegał w zagłębieniu okna tę pochyloną postać, te twarz, która blado odbijała od tła ciemności! Gdzież owa obojętność, ów chłód serca, któremi szczycił się przed przybyciem Heleny? Gdzież wrodzona mu zdolność przeczenia i niewiary? Niepodobna wątpić, widząc konającego człowieka, a on właśnie był świadkiem konania serca ludzkiego. Ach! stokroć prawdą było, że ona niczego nie żądała, nic nie pragnęła dla siebie; chciała tylko odkryć przed nim swe serce i on je ujrzał wreszcie, widział krew, broczącą z rany przez niego zadanej. Żadne z nich nie wiedziało, ile czasu spędzili tak w milczeniu: on chodząc nieustannie, ona płacząc cichemi łzami. Armand pierwszy zbliżył się, ujął jej rękę, miękką wilgotną, chłodną i do ust ją poniósł. Z oczu jego stoczyły się dwie wielkie łzy — pierwsze od lat wielu — a Helena, pogrążona w czarnej otchłani rozpaczy, znalazła jeszcze w sercu litość dla swego kata.
— Nie płacz — zawołała i przyciągnąwszy go do siebie okryła twarz jego namiętnemi pocałunkami.
Armand czuł gorący jej oddech na oczach, ustach i czole. Nadie odepchnęła go od siebie. Podniosła się z miejsca. Przed oczyma jej wyobraźni stanęła postać nowego kochanka.
— Ach! — zawołała rozpaczliwie — nie mam już nawet prawa być ci pociechą... Żegnam cię, żegnam Armandzie... a tym razem żegnam na wieki...
Przesunęła ręką po włosach Armanda, po jego twarzy, jakby pragnęła przekonać się o rzeczywistości istnienia człowieka, którego tak gorąco ukochała i wyrywając mu się, szybko ku drzwiom pobiegła.
— Dokąd idziesz? — zapytał.
— Uciekam od ciebie — odrzekła z roztargnieniem i wybiegła z pokoju.
Drzwi mieszkania zamknęły się już za odchodzącą. a Armand nie miał odwagi pójść za nią. Stał osłupiały, jak paraliżem tknięty, nie śmiejąc ruszyć się z miejsca. Lodowaty dreszcz przerażenia przebiegł go od stóp do głowy... A jeżeli Helena, rozpaczą obłąkana, wybiegła od niego z zamiarem odebrania sobie życia? Przez chwilę stanęła mu przed oczyma straszliwa halucynacya: ciemne wybrzeże, przezroczysta, ruchoma głębia wody i ciało kobiety pływające na powierzchni rzeki. Jak szalony wybiegł z pokoju i w jednej chwili już był na ulicy. Nieopodal od niego szła chodnikiem jakaś kobieta, dążąca w stronę Pól Elizejskich. Dogonił ją. Nie była to Helena.
Doszedł do alei, rojącej się tłumem przechodniów i powozów. Jakże ją znaleźć wśród tłumu? Jak odgadnąć, w którą stronę udała się nieszczęśliwa kobieta?
Drobny deszcz padał. Napróżno kilkakrotnie przywoływał dorożkę, dopiero po za skwerem udało mu się dostać powóz. Rozkazał woźnicy jechać na ulicę de la Rochefoucauld. Przez całą drogę miotał nim niepokój, do szaleństwa niemal dochodzący. Wreszcie znalazł się przed pałacykiem, zamieszkiwanym przez państwa Chazel. Serce młotem biło mu w piersiach, gdy pociągnął za sznurek od dzwonka i spytał służącego, czy pani Chazel wróciła. Usłyszawszy twierdzącą odpowiedź lokaja, zachwiał się na nogach; nadmiar wzruszenia zmęczył go moralnie i fizycznie. A jednak natychmiast — bo gra namiętności każę nam potykać się co chwila o tysiączne przeciwności codziennego życia — ogarnął go wstyd, wobec tego człowieka, który stał u drzwi w pełnej pokory postawie. Jakże znieść w tej chwili obecność Heleny a szczególniej Alfreda? Wybąknął słów parę o zapomnianym a koniecznym sprawunku i oświadczył, że wróci wieczorem. Z lżejszem sercem zasunął się w głąb powozu:
— Miłość dla syna ocaliła ją!... — rzekł sam do siebie — przynajmniej nie będę mordercą!


X.

W kilka dni po opisanych wypadkach, Chazel odebrał od barona de Querne list z Londynu, w którym tenże usprawiedliwiał się, że nie mógł osobiście pożegnać przyjaciela przed stanowczym wyjazdem.
Przestąpić raz jeszcze progi pałacyku przy ulicy de la Rochefoucauld, spojrzeć w oczy, tym dwojgu ludziom, którym życie zatruł, a którzy nie znaleźli dla niego innych słów prócz zapewnień ufności i przebaczenia, być świadkiem ich strasznej boleści, usłyszeć westchnienia, których odgłos serce mu do głębi rozdzierał — nie! na tę odwagę Armand nie miał siły się zdobyć. Myśląc o przypuszczalnym smutku Alfreda, o życiu, jakie wieść musiała Helena po bankructwie jej uczuć i niewinności powiedział sobie:
— To okropne położenie... ale cóż ja na to poradzić mogę?... Trzeba zapomnieć...
I wierny ulubionej swej maksymie, przyśpieszył termin wyjazdu do Anglii, ażeby różnorodnością wrażeń podróży zagłuszyć dręczący go niepokój.
Za czasów swej młodości — tak czczej i bezczynnej — niejednokrotnie leczył się od znudzenia wędrówką po różnych krańcach świata. W całej niemal Europie miał znajomych i przyjaciół. W Londynie szczególniej czuł się jak u siebie; znajdował gotowy już tryb życia; mieszkanko w pobliżu Piccadilly, dwa kluby, których gościnnego przyjęcia był pewien, około dwudziestu domów, w których go witano jak starego przyjaciela...
Ale teraz, osiadłszy — jak zwykle — w trzech umeblowanych pokojach, które dawniej zajmował, nie czuł się na siłach do rzucenia się natychmiast w wir zabaw. Powiedział sobie.
— Poczekam parę dni, potem dopiero pooddaję wizyty.
Ale po upływie tych kilku dni, z niemniejszym myślał wstrętem o ujrzeniu dawnych znajomych. Tak minął jeden, potem dwa i trzy tygodnie a on wciąż doznawał niezwalczonego wstrętu do rozmowy, do zabaw światowych, do wszystkiego i wszystkich. Mizantropia jego doszła do takiego stopnia, że wychodził wieczorami tylko, aby ujść bezpieczniej wzroku ludzkiego. Ilekroć wychodził wśród dnia, wsiadał zazwyczaj do londyńskich dwukołowych dorożek, których konie tak szybkim biegną kłusem. Bez celu kazał się wozić po nieskończenie długich ulicach stolicy. Małe, czarne domki snuły się zwartym szeregiem, gdzieniegdzie wzrok jego spotykał skwery sztachetami otoczone, place z pomnikami o zakurzonych barwach, łub parki, których trawniki dostarczały owcom pożywienia. Nad tem olbrzymiem mrowiskiem rozciągało się sklepienie ołowianego nieba; czasami żółtawe chmury zasłaniały widnokrąg, albo mgła tonęła w potokach ulewnego deszczu lub też mroźne, wilgotne powietrze przesiąknięte było wyziewami węgla. Tłumy ludzi płynęły na ulicach, ale Armand nie poznawał żadnej twarzy — wtedy, gdy przez długie godziny błądził po ulicach, gdy się budził, jadł lub ubierał — nie opuszczała go ani na chwilę, myśl pełna boleści, zawsze obecna, zawsze prawie niezmienna.
Jakąż więc była treść tej uporczywej a dręczącej myśli? Ciągle i zawsze wspomnienie Heleny, a okropne wyznanie, uczynione przez nią podczas ostatniej ich rozmowy, dźwięczało mu w uszach nieustannie; odtwarzał w swojej pamięci postępek, który ona wyznała słowy tak jasnemi, tak okrutnie dokładnemi. Widział ją ciągle w objęciach pana de Varades; bo pewien był, że po przejściu pierwszego paroksyzmu rozpaczy, Helena powróci do nowego kochanka. Widzenie to przejmowało go uczuciem, które porównywał go ciężaru, tłoczącego mu serce bezgraniczną boleścią. Po raz pierwszy poczuł on ten sam ciężar na sercu wtedy, gdy Helena skarżyła się tak żałośnie nazajutrz po jego rozmowie z Alfredem. Najgorszą jednak męczarnią była mu świadomość, że on to stał się przyczyną upadku tej kobiety. Bezwątpienia, zerwawszy z panem de Varades, znajdzie innych wielu. Czyż kobieta potrafi kiedykolwiek zatrzymać się na ślizkiej drodze, wiodącej od drugiego do dziesiątego kochanka? Raz utraciwszy jedyną podstawę godności osobistej, to jest przyzwyczajenie i siłę szacunku dla samej siebie, jakąż tamę położyć może przeciw burzliwym falom pokusy i ciekawości?... Helena jest piękną, z łatwością znajdzie wielbicieli. Upadać będzie raz po raz przed jego oczyma... a on nie będzie mógł jej powstrzymać i — jak sama wśród łez wyznała — on sam ją zgubił. Wobec obrazu życia tej kobiety stał jak przed istotą, której własną ręką nalał był trucizny. Jakże przeszkodzić śmiertelnemu rozkładowi twarzy, kroplom zimnego potu, konwulsyjnym drganiom, kiedy zabójczy płyn już we krwi krąży? Jad cudzołóztwa, którym on zaraził tę istotę, musi również dokonać dzieła zniszczenia. Jakąż pobudką mógł usprawiedliwić swoje postępowanie? Żadną, ponieważ shańbił ją, nie kochając jej nigdy. Ach! gdyby przynajmniej ją był kochał!... gdyby dał jej choć chwilę szczęścia, wzamian za posiadanie jej ciała!... ale on prócz nieuniknionej hańby upadku — stał się winnym moralnego rozczarowania, które stanowi drugi pierwiastek poniżenia. Z dziecka, bogatego nadzieją, z dziecka goniącego za wzniosłem, idealnie pojętem uczuciem, cóż on uczynił? Istotę zawiedzioną, pragnącą tylko zapomnienia, Cóż się z nią stać może za rok, za dwa lub za trzy lata? Z rozpaczą powtarzał to znakomite zdanie:
— „All the perfumes of Arabia will not sweeten this little hand“...
(Wszystkie perfumy Arabii nie odmyją tej małej rączki)...
Uginał się pod brzemieniem wyrzutów sumienia — brzemieniem tak ciężkiem, tak okrutnie ciężkiem, że zagłuszało wszelkie w sercu jego uczucia, prócz ustawicznego, bolesnego przygnębienia na myśl popełnionej zbrodni.
— Człowiek jest bezmyślną machiną — mówił w duchu — a podobny memu niepokój jest godną pogardy słabością. Wyrzuty, które sobie czynię, byłyby usprawiedliwione w takim tylko razie gdybym ja był winnym, t. j. odpowiedzialnym za swe postępki i wolnym. A czyż wolność nie jest czczem słowem podobnie jak dobro i zło, cnota i występek?...
W młodości swej zastanawiał się wiele nad temi kwestyami i uznał zupełną słuszność przyjętych w ostatnich czasach rozumowań, zbijających teoryę wolnej woli. Zastosowując ją do samego siebie, pracował nad wyrwaniem z serca moralnego niepokoju, który go dręczył obecnie.
— Czemże jestem? — myślał dalej — zlepkiem pewnych cech dziedzicznych, postawionym w pewnych warunkach. Zważywszy dane okoliczności, musiałem czuć tak jak czułem, myśleć tak jak myślałem, chcieć wreszcie tak jak chciałem...
I drogą analizy rozbierał swoją istotę na czynniki składowe, co zwykł czynić nader nader często w przystępach „hamletyzmu“ — tem bowiem mianem oznaczał dręczące go ataki paraliżu. Pierwotną genezę swego egoizmu wyprowadzał on z braku życia rodzinnego, uznawał, że pobyt w liceum skalał przedwcześnie jego wyobraźnię a widok rzezi z czasów komuny rozniecił w nim mizantropię. Wiarę utracił wskutek wpływu nieodpowiednich książek, ambicyj wszelkich wyrzec się musiał z powodu braku sprawy, w którąby uwierzył; dość znaczny majątek, uwalniał go od konieczności pracy zarobkowej. Następnie wysnuwał w myśli długi, daremny i fatalny szereg licznych miłostek, którym oddawał się do chwili poznania pani Chazel.
— Jakże mogłem osądzić ją inaczej, niż to uczyniłem? — twierdził jeszcze. — Sama rzuciła mi się na szyję. Czyż mogłem odgadnąć, że to bezrozumny, lecz szczery szał romantycznej natury? Myślałem, że ona jest podobną do innych kobiet. Tak myślałem, bo tak a nie inaczej myśleć musiałem...
Powtarzał uporczywie ten wyraz „musiałem“... zagłębiał go we własne serce, jak dźwignię, któraby podniosła kamień wyrzutów sumienia, ale kamień pozostawał ciągle na miejscu, niewzruszony. Daremną była ta walka; jakiś głos wewnętrzny, silniejszy od argumentów rozumu, zniewalał go do przypisania sobie winy za upadek tej kobiety. Wtedy więc usiłował wynaleźć inny sposób ulżenia własnemu sercu. Przebiegał myślą wszystkie fazy swego stosunku z Heleną i krocząc tą drogą dusznej zaguby, przystawał — jakby na rozdrożach — na wszystkich chwilach, w których możebnem było ją i siebie w inną stronę skierować. W jakim celu, ilekroć znajdował się wobec Heleny, podczas pierwszych tygodni pobytu państwa Chazel w Paryżu, starał się usilnie o przybieranie sentymentalnej pozy? W celu przemówienia do jej marzycielstwa i rozbudzenia właściwej kobietom ciekawości. Czy możebnem było postąpić inaczej?
— Nie — odpowiadał z gniewem — uwodzenie leży w moim charakterze, tak jak polowanie na łup leży w naturze lwa...
Nadeszła chwila kiedy zauważył, że serce Heleny skłaniać się zaczyna ku niemu. Czy mógł wtedy usunąć się z drogi jej życia? Tak, gdyby był wierzył, że jest jej pierwszą miłością. Ale czy podobna nakazać sobie wiarę w to lub owo, narzucić myśli swojej taki lub inny kierunek? Czegóżby nie dał dzisiaj, aby mógł sądzić Helenę tak, jak wówczas! ale to było równie niepodobnem jak to, by mógł wówczas sądzić ją, tak jak w obecnej chwili! Wspominał swoje wahanie, gdy w przeddzień pierwszej schadzki zamierzał odezwać się do niej słowem prawdy i zerwać przed chwilą stanowczą. Ale czyż mógł przeszkodzić temu, że takie a nie inne obrazy stanęły w jego myśli i przemocą niemal pióro mu z ręki wyrwały? Podczas kilkomiesięcznego ich stosunku nie kochał jej, wiedział, że oschłością swego serca na męki ją skazuje, ale ani wzruszenia, ani czułości nakazać sobie niepodobna. Jeżeli zerwał z nią w sposób brutalny, nowy to jeszcze dowód przeważnego wpływu wyobraźni na wolę człowieka. Widok boleści przyjaciela oddziałał silniej na niego, niż widok boleści kochanki. Dostrzegał, jakby przez szkło powiększające, wewnętrzny mechanizm, którego czyny jego były widocznym objawem, ostatecznym wynikiem; pogrążał się w drobiazgowem rozpatrywaniu swej przeszłości... Napróżno! kamień wyrzutów trwał niewzruszony! Potrafił wreszcie przekonać swój rozum, ale to przeświadczenie nie przynosiło ulgi sercu. Tak zwane pospolicie „sumienie“ było powodem jego męczarni. Czemże jest sumienie? Urojonem złudzeniem... Rzucony kamień, który odczuwa zmianę swego położenia nie wiedząc, że go ludzka pchnęła ręka, mógłby równie mniemać, że własną siłą w ruch wprawiony został. A gdyby sumienie wyrzucać mu poczęło, że idąc łąką depce źdźbła trawy pod stopami...
— Przypuśćmy, że pod wpływem halucynacyi ujrzałbym upiora przed sobą, czyżbym dlatego uwierzył w duchy? — rozumował Armand. — Powiedziałbym sobie, że widzę upiora, bezduszny cień, że złudzenie to wynika z chorobliwego stanu mego organizmu i oto wszystko. Cierpmy z powodu tego upiora — skoro inaczej być nie może — ale nie przywiązujmy doń wiary...
Zgoda — dobro, zło, zgryzota, sumienie, wolna wola — to cienie bez ducha, to mrzonki, którym rzeczywistość kłam zadaje! Ale rzeczywistością nie dającą się zaprzeczyć, była tu zaguba duszy, oraz fakt, że okrutnem losu zrządzeniem, on stał się narzędziem tej zaguby. Zaguba duszy?... A więc prawdą jest życie i śmierć ducha, istnienie czegoś, co go podtrzymuje i czegoś, co go zniweczą... istnienie zbawienia i potępienia duchowego. Rozmyślał nad stanem duszy Heleny przed jej ostatecznym upadkiem; wszystkie epizody wspólnej ich przeszłości jasno i zrozumiale stawały mu przed oczyma. Teraz, gdy poznał istotną treść jej charakteru, gdy zrozumiał jak krzywdzącemi były jego sądy, najdrobniejsze szczegóły tej przeszłości nabierały dla niego doniosłego znaczenia! Długie chwile jej milczenia, bolesne jej zadumy i wylewy czułości stawały mu kolejno w pamięci, a każde to wspomnienie uprzytomniało mu niesprawiedliwość, jakiej się dopuścił i siłę uczucia, jakie wzbudził w jej sercu. Ileż życia drgało wtedy w sercu tej kobiety. Jakże szlachetną pozostała nawet w chwili upadku! Ileż bogactwa kryło się w jej uczuciu, w jej wzruszeniach! Jak niezmierzoną była głębia jej boleści! jak wzniosłą żądza ujęcia niedoścignionego szczęścia! A dzisiaj... jakaż niezmazana plama kala duszę tej kobiety!... Myśli jego skierowały się ku osobie Alfreda, przypominał sobie ostatnią rozmowę z tym człowiekiem, którego tak nikczemnie oszukał. Ten także posiadał duszę żywą, z której — jak źródło dobroczynne — tryskało uczucie i prawość, zdolność kochania i wierzenia. Armand wracał wtedy myślą do siebie samego:
— Ach! to ja, ja tylko mam duszę obumarłą! — wołał z rozpaczą.
Przebiegał myślą dzieje swojej młodości. Widział się młodym, niezdolnym do poświęcenia swej działalności jakimś idealnym wierzeniom, rozpustnym i niezdolnym do ustalenia w sercu swem jednego choćby uczucia, nie umiejącym poświęcać się, wierzyć, kochać!... Zastanawiał się nad długą listą nazwisk kobiet, które zdobył wiedziony próżnością uwodziciela i ciekawością, wynikającą z rozpusty. Odtwarzał w pamięci twarze wszystkich kobiet, które niegdyś posiadał, począwszy od tych, które mu się oddawały w mieszkaniach, gdzie lustra osłaniające ściany i sufit dodają blasku nagości ciała, aż do tych, które zachowywały pozory wstydliwości i udzielały pieszczot w półcieniu zapuszczonych firanek. Cóż uczynił z jednych i z drugich, z namiętnych i z wstydliwych, z kochających i ze sprzedajnych, z małej Aliny i z Julietty, z pani de Rugle i z Heleny. Narzędzia zaspokojenia żądzy zmysłowej, nic więcej. Czy pamiętał choć jednę, dla którejby okazał się dobrym, chętnym do pomocy, którąby obcowanie z nim podniosło moralnie? Prostytutki zyskały tylko nowy epizod licznych swych upadków. Żony wiarołomne raz jeszcze sprzeniewierzyły się swym obowiązkom. Dusza jego była umarłą i nadto szerzyła naokół zarazę tej śmierci wewnętrznej. Obdarzony niezwykłą inteligencyą, bogatą wyobraźnią, posiadając tyle narzędzi wyższości, złożonych mu w darze przez fortunę, czegóż dokonał od czasów swej młodości? I dzieło swoje uwieńczył moralnem zabójstwem kobiety, która mu uwierzyła!... Wewnętrzne brzemię stawało się jeszcze cięższem, podejmował znów zaniechaną chwilowo walkę.
— Życie i śmierć ducha! Frazesy! frazesy! Przy małej zmianie kory mózgowej, stan duszy również zmianie ulega. Z mikroskopem w ręku możnaby wyśledzić układ komórek, sprawiający, że nigdy kochać nie mogłem... Ale dlaczegóż — myślał dalej — niektóre pojęcia podtrzymują życie duszy a inne śmierć jej zadają? Dlaczego? Nie wiem... tyle rzeczy wydaje mi się niepojętemi. Mówię o mózgu. Cóż to jest materya? Człowiek nic nie wie, niczego nie rozumie. Po co zastanawiać się, dlaczego to lub owo się stało? Jedno tylko zachodzi pytanie? Po co wszystko istnieje? A jedyna rzecz, którą wiemy z pewnością, jest to, że nigdy nie znajdziemy odpowiedzi na powyższe pytanie!...
Dostrzegał niezmierzoną przepaść tajemnic, które nauka spotykać musi u źródeł każdej idei i każdego istnienia. Po przez zagadkę osobistego bytu swego ducha doszedł tego stopnia natężenia, że brała go pokusa tłómaczyć sobie pocieszająco ową tajemnicę, w której nurtach tonął. Dlaczegóż słowo tej zagadki życia, nie dające się rozumem odgadnąć, nie miało być — za zgodą tego samego rozumu — słowem zbawczem, słowem, któreby powetowało ogólną tego świata niedolę, któreby powróciło życie duszom, jak jego zmiartwiałym i głęboki spokój sumieniom, jak jego sumienie wzburzonym? Serce podobne naszemu sercu i zdolne użalić się nad nami, dlaczegóż nie miałoby istnieć wpośród tej natury, której płodem przecie jesteśmy my, gorzko lub tkliwie czujący, my, z właściwą nam żądzą ideału i omdlewaniem duszy, my, z wielkością i małością naszą razem?...
— A więc — myślał Armand — istnienie Boga jest możliwem!... Mógłbym paść na kolana w chwili wielkiego cierpienia i wołać: Ojcze Nasz!... Ojcze Nasz, któryś jest w niebiesiech!...
Gdy młody człowiek doszedł do tego punktu swoich rozumowań, łzy zabłysły mu w oczach. Jedno to zdanie wyjęte ze wzniosłej modlitwy przejmowało niewymowneni wzruszeniem jego, który nie znał ani ojca, ani matki swojej... Niebawem jednak otrząsnąć się usiłował. Umysł jego wytwarzał nowe argumenta, silniejsze od tego mistycznego uniesienia. Bronią umysłu walczył z sercem własnem i umysł odniósł zwycięztwo. Argumenta przeczące istnieniu Boga, czerpał on z faktu istnienia złego na tym świecie. Jakże pogodzić ojcowską dobroć Stwórcy z prawem przeciwieństwa, które sprawia, że błędy jednych stanowią niedolę życia drugich?... W jego stosunku z Heleną kto był winnym?... On... Które z nich popełniło zbrodnię miłości? On — uwodząc kobietę, której nie kochał, dlatego jedynie, by zaspokoić przelotny kaprys miłości własnej i żądzy zmysłowej... Kto został ukaranym? Helena... W stosunku tej ostatniej z Alfredem kto zawinił? — Helena. Kto cierpiał? Alfred. A zatem grzech jednego — jeżeli grzech istnieje — składa swój owoc zatruty w sercu współbraci... a zatem podobna solidarność rządzi we wszystkich ludzkich stosunkach. Synowie pokutują za winy ojców, sprawiedliwi cierpią za złych, niewinni za winowajców! Ach! wobec tego nieprzerwanego spadkobierstwa nędzy, czy podobna uwierzyć w istnienie pierwiastku sprawiedliwości któryby czuwał nad tajemniczem pozagrobowym istnieniem?
— Nie — nie mówił Armand — podobnie jak błędy ludzkie wynikają z zawikłania okoliczności życiowych i wrodzonego temperamentu tak — i następstwa naszych czynów są wynikiem ślepego przypadku... w tem życiu przynajmniej.
Mistyczne porywy chwilowo znów przemagały.
— W tem życiu? Czyżby istniał świat inny, którego ten nasz był tylko postacią? Ale dlaczegóż nie istnieją żadne więzy pomiędzy tym a tamtym? Dlaczegóż w chwilach niedoli pozbawieni jesteśmy wszelkiej pomocy? Ach! gdybyśmy mieli Ojca w Niebiesiech, czyż każde nasze cierpienie nie byłoby modlitwą, zasłaną ku niemu?...
I wśród chaosu tylu sprzecznych myśli, nieszczęśliwy ten człowiek dostrzegał wielkie. jedyne życia ludzkiego zagadnienie; czy po za krótkim zakresem dni naszych, po za przelotnemi wrażeniami, po za znikomą pracą człowieka istnieje coś takiego, co nigdy nie przemija i zadowolnić jest w stanie naszą żądzą i pragnienie nieskończoności. W innych postawiony okolicznościach, Armand byłby może głęboko religijnym; w danych warunkach takim być nie mógł, odpowiadał więc samemu sobie:
— Jeżeli nic niema, po co te straszne wyrzuty? Jeżeli zaś coś istnieje, dlaczegóż nie mogę tego pojąć rozumem, ani odczuć sercem? Jak stłumić ten dręczący niepokój? Jak ulżyć brzemieniu, pod ciężarem którego upadam?...
Głównemi wypadkami, jakie zaszły podczas tych dni posępnych było kilka listów od Alfreda, listów pełnych przyjaznych zapewnień, ubolewań nad stanem zdrowia żony, smutkiem domowego pożycia i niepokojem o przyszłość. Tak więc Helena istotnie była nieszczęśliwą.
— Ach! — myślał Armand — być może, że pojęcia dobrego i złego, duszy i Boga nie mają istotnej racyi bytu. Od wielu tysięcy lat filozofowie napróżno spierają się o te kwestye, różne religie powstają i upadają kolejno. Poznałem nieudolność rozumu ludzkiego, straciłem wiarę. Ale ani rozum, ani wiara niepotrzebne są, by wiedzieć, że ludzkie cierpienie istnieje, że powinniśmy starać się usilnie, aby nie stać się przyczyną cierpienia drugich!... Że powinniśmy!... Alboż człowiek posiada wolną wolę! Ale mając wolną wolę, czy też nie mając jej, niechże umie odczuć to cierpienie i użalić się nad niem!
Raz zwróciwszy się ku tej, tak obcej mu dotąd, drodze współczucia, młody człowiek doznawać począł nie stanowczej ulgi w cierpienu, lecz pewnego rozczulenia, które rozrzewniło wreszcie oschłe jego serce. Przedstawiał sobie przeszłość Heleny, znaną mu ze zwierzeń młodej kobiety i litował się nad jej smutnem i opuszczonem dzieciństwem. Litował się nad jej pożyciem małżeńskiem, nad moralnym rozdźwiękiem, jaki zachodził między nią a Alfredem. Żałował że poznała jego, Armanda, że wierzyła w to wszystko, co jej niegdyś powiedział, że żądała pocałunków, któremi on ją obsypywał. Ale najwięcej litował się nad gorączkowym szałem, który rzucił ją w objęcia pana de Varades, nad wszystkiemi błędami, które z tego upadku wyniknąć mogą. Litował się nad nią, że świat ten ujrzała, że oddycha, że ulegać musi nieuniknionej konieczności. Stokroć więcej rozumiał jej życie dzisiaj, niż wtedy, gdy należała do niego, gdy na jego ramieniu opierała rozmarzoną swą główkę. Cierpiał obecnie nad boleścią kochanki, której radości niegdyś podzielać nie umiał. Zagłębiał się myślą w tajniki tego serca chorego, a przejmujące go uczucie litości stawało się tak silnem, tak pełnem, że ogarniać poczęło wszystkich i wszystko. Wieczorami, gdy błądząc bez celu po ulicach zatrzymywał się na zakręcie Regent’s Street i Haymarket widok dziewcząt różnych narodowości wzruszał go do głębi serca. Przechadzały się one w jaskrawem ubraniu, zaczepiając przechodniów różnemi narzeczami. Były tam niemki, wysokie i tłuste, wysmukłe francuzki i angielki wyróżniające się dziewiczo skromnym wyrazem twarzy. Wszystkie prawie niemłode już były, oczy ich dzikim pałały blaskiem. Jakież tajemne, zbrodnicze może dzieje rzuciły te biedne dziewczęta zdala od ojczystego kraju, pod mgliste niebo północy, na bruk ulic zapełnionych ruchem i gwarem świata handlowego? Żal ściskał mu serce patrząc, jak młode o angielskim profilu istoty otwierały drzwi od szynku i wypijały jednym tchem duże kieliszki wódki. Z rozpalonemu policzki wracały na ulicę i rozpoczynały swą hańbiącą wędrówkę, rozgrzane alkoholem przeciw ostremu klimatowi, gęstej mgle i podmuchom zimnego wiatru. Armand przyglądał się jak chodziły, wracały, zaczepiały jednych, obrzucały zniewagami innych, rozmawiały między sobą: patrzył na te tłumy potępionych, rojące się na ulicach. Tak — potępionych! bo żadna z nich zbawioną nie będzie, ani żądna rozkoszy prostytutka, polująca na mężczyzn, którzyby składali jej w dani klejnoty i powozy, ani wiarołomna żona, padająca ofiarą pokusy i ciekawości nowych wrażeń. Nic ich nie zbawi, bo nic zbawczego nie istnieje!... Armand przechodził nieraz przed świątyniami i myślał wtedy, że miliony ludzi wierzy w boskiego zbawcę.
— Czyż to moja wina, że ja w niego nie wierzę? — dodawał w duchu. — Prawdziwym zbawcą byłby ten tylko, ktoby zbawił niewiernych, odstępców, zbuntowanych, tych nawet, którzy nie żałują za winy popełnione — bo ci najwięcej godni litości!... Nie! niema zbawienia a Chrystus krew swą wylał napróżno...
I ujrzał wtedy życie jako wytwór niszczącej i ślepej konieczności — siły złoczynniej, która pcha istoty do wzajemnej zatraty. Prostytucya — wśród warstw najniższych, cudzołóztwo — u szczytu drabiny społecznej, oto wynik najwznioślejszego z uczuć ludzkich, miłości! Cywilizacya jest niby olbrzymią orgią, przy której najśliczniejsze są dania, najkosztowniejsze wina, najtłumniejsi biesiadnicy; ale gdzież znajdą mistyczny chleb odkupienia ci, którzy przebaczenia łakną?... A orgia szumi i huczy, kobiety podają owoc purpurowych ust swoich, olbrzymi hymn wesela unosi się nad urojeniem, co chwila jeden z biesiadników stacza się pod stół, spiorunowany przez śmierć, która na los szczęścia ofiary swoje wybiera; na jego miejsce staje inny a staje tak prędko, że nie można zauważyć nawet zniknięcia poprzednika i radość ulatuje nad czołami, uśmiecha się w oczach wszystkich. Radość? Byle tylko nie myśleć o własnej swojej niedoli, a jeszcze mając trochę odwagi, znieść można jako-tako nędzę własnego życia, ale nędza innych... gdzie znaleźć odwagę na zniesienie jej, kiedy się jest samemu jej przyczyną?... I oto nagle zniknęły widzenia, teorye, mary, ustępując miejsca obrazowi Heleny konającej lub do głębi zepsutej i Armand nie wiedział, który z tych dwóch obrazów boleśniej myśli jego udręcza.
— Czyż ja ją kocham? — zapytywał sam siebie, wstając pewnego ranka — czyż to, co mi się wydaje wyrzutem sumienia, być by mogło głosem miłości?
Nie umiał odpowiedzieć sobie na to pytanie. Kochając, znajduje się szczęście w myśli o ukochanej kobiecie, a czyż w obecnnem położeniu mógł on znaleźć choć chwilę szczęścia myśląc o Helenie? Mógł powrócić do Paryża, postarać się nawiązać dawny stosunek, wykraść ją, wywieźć do krajów, gdzie wszystko byłoby obcem, gdzieby oboje zapomnieli! Czuł jednak, że największe szaleństwo dla niej popełni nie, nie ukoi w niczem obecnego niepokoju. Nie kochał jej zatem. Co więc znaczy to gwałtowne bicie serca na samą myśl o uczynku, do którego rozpacz doprowadziła Helenę? Co znaczy ten ustawiczny niepokój, pod wpływem którego w drżących rękach trzymał listy Alfreda nie śmiejąc ich otworzyć, jakgdyby obawiał się wyczytać w nich oznajmienie jakiej nowej tragedyi, wyśledzonej wreszcie przez tego nieszczęśliwego człowieka? Dlaczego ilekroć brał książkę do ręki, siadał do stołu, wychodził lub wracał do domu, cień tej kobiety towarzyszył mu nieustannie? Nie odebrał jej przecie życia, nie miał rąk we krwi jej zbroczonych... Dlaczegóż wracał ustawicznie myślą do ich stosunku, a na dnie jego rozmyślań ukrywał się wiecznie ten okrzyk pełen rozpaczy:
— Gdybym był wiedział?!
Ach! gdyby był znał cenę tego, co mu tak chętnie oddała, gdyby był czuł tak jak teraz, wtedy, gdy tak czule, tak szczerze tuliła się do jego piersi, gdyby serce jego pałało dawniej ku niej tem co dzisiaj uczuciem wtedy... wtedy, on byłby ją kochał... Tak, kochałby ją sercem całem!... Nieudolność odczucia całej pełni doznawanych wrażeń, katuszę egoizmu, którego padł ofiarą, oschłość serca, jałowe rozumowania, w jakich ćwiczył swój umysł w chwilach samotności i niedoli — wszystkie te nędze moralne byłyby zniknęły bez śladu, gdyby on umiał był zrozumieć i uwierzyć! Teraz dopiero wierzył Helenie, ale już było zapóźno. Zrozumiał ją wtedy, gdy przestała być czystą. Pokochał ją, gdy została pokalaną w uściskach innego. Spostrzegł, iż szczęście mogło być jego udziałem wtedy, gdy zamknęły się na wieki wrota zaklętego pałacu, około którego przeszedł obojętnie. Kochał ją teraz jak umarłą, której głosu nigdy już usłyszeć nie będzie mu danem. Ale pamięć istoty zmarłej jest wolną od wszelkiej zmazy, a Helena?
— Wszystkie perfumy Arabii... — powtarzał, zacierając ręce jak krwawa szekspirowska królowa.
Ciężar znów przygniatał mu serce... Czy znajdzie ulgę kiedykolwiek?... A jeżeli te wyrzuty są tylko mrzonką, zrodzoną przez rozłączenie! Jeżeli dziecko boi się w nocy, widząc przed sobą niejasną jakąś postać, jakiegoż lekarstwa używa rozsądny ojciec? Prowadzi syna do przedmiotu, który strach wzbudził, a poznanie rzeczywistości usuwa obawę. Gdyby on także spróbował tego lekarstwa? Gdyby wrócił do Heleny i poznał własnemi oczyma doniosłość krzywdy, którą jej wyrządził?
— Jedyny to środek, jaki mi jeszcze pozostaje — powiedział sobie pewnego dnia i postanowił natychmiast wrócić do Paryża.
Choroba ta od sześciu przeszło tygodni gryzła mu serce.


XI.

Jakże uroczo i zalotnie przedstawiał się Paryż, gdy Armand nazajutrz po swoim powrocie dążył na ulicę de la Rochefoucauld. Druga po południu biła na zegarze; leciuchny wietrzyk kołysał gałęzie drzew na Polach Elizejskich; powozy toczyły się szybko; jasne powietrze podnosiło urodę przechadzających się kobiet. Ale w duszy Armanda głębokie panowały ciemności. Zdawało mu się, że dawne wspomnienia powstają z bruków ulicznych i towarzyszą mu posępnym orszakiem, szczególniej zaś wspomnienie mroźnej, zimowej nocy, gdy szedł pieszo tą samą aleją, w przeddzień pierwszej schadzki z Heleną. Niecały rok upłynął od owej pory. Czas mknie szybko, unosząc z sobą rękojmię szczęścia ludzkiego! Zapewne smutnoby mu było umrzeć owej nocy, ale smutek ów byłby innym od tego, który dziś serce mu przygniatał; ale uznawał, że dzisiejszy smutek czystszym był, lepszym od dawnego. Dziś już nie śmiał postąpić tak jak wówczas. Czyż dręczące go wyrzuty sumienia uczyniły go czystszym? Czy w boleści kryje się źródło uszlachetnienia? Ale jakiż jest cel szlachetności, jeżeli służy jedynie do wykazania nam, jak zbrodniczy użytek uczyniliśmy z naszych zdolności? Gdy przechodził placem de la Madelaine ciepły powiew wietrzyka przyniósł mu aromatyczną woń kwiatów. Przypomniał sobie, że ubiegłej zimy, przynosił kochance swej bukieciki fiołków. Za każdym razem Helena wsuwała jeden kwiatek do książki, czytanej w danej chwili. Jedna z jej książek pełną była tych drogich pamiątek, a gdy raz na wyraźną jego prośbę pożyczyła mu jej, znalazł na pierwszej stronnicy te wyrazy:
— Ostrożnie z mojemi kwiateczkami...
Dziecinny to, lecz wymowny dowód miłości, jaką otaczała najdrobniejsze szczegóły ich stosunku! Cóż uczynił z tego namiętnego uczucia, jakie w sercu jej wzbudzić potrafił? Narzędzie zaguby... nic więcej!... Stanął wreszcie u bramy małego pałacyku. Zadzwonił i zaledwie wszedł do niedużej sieni, gdy usłyszał po za sobą radosne wołanie:
— Pan de Querne!... Pan de Querne!.. i mały Henryś Chazel, który w tej chwili właśnie wychodził z boną na spacer, podbiegł ku niemu z niekłamaną radością.
To powitanie dziecka spotęgowało jeszcze smutek jego powrotu. Z boleścią w sercu Armand dostrzegł wyraz przyjaźni w oczach syna kobiety, która tyle przez niego cierpiała i mężczyzny, którego zaufanie zawiódł. Po chwili milczenia zapytał:
— Czy ojciec twój jest w domu, Henrysiu?
— Tatuś wyszedł — odpowiedział chłopczyk, ale mamę pan zastanie. Mama chorowała ciężko, podczas naszej podróży?...
— A teraz?...
— Teraz jest zdrowsza — zawołał jeszcze malec, którego bona pociągnęła dalej.
Armand, zostawszy sam, szedł zwolna po schodach, wysłanych czerwonym dywanem a prowadzących do saloniku Heleny. Wszystko pozostało tu jak dawniej, nie zmieniła się żadna z tych rzeczy, które patrzyły, jak lekkomyślnie projektował on i spełnił tę zbrodnię miłości, za którą od dwóch miesięcy pokutował tak ciężko. Jakże lekkim krokiem biegł niegdyś po tych samych schodach, gdy szedł zatruć życie dawnemu przyjacielowi lat dziecinnych! Lokaj wprowadził go do salonu, w którym niegdyś jak złodziej, czekający wyjścia pana domu, obsypywał pieszczotami żonę Alfreda. Dlaczegóż w owym czasie obojętnie zapatrywał się na swoje postępowanie, a dzisiaj serce jego krwawiło się bólem nieznośnym? Lokaj wymówił jego nazwisko, otwierając drzwi, Helena siedziała z robotą przy oknie... podniosła głowę i spokojnie położyła robotę na kolanach. Ujrzał twarz jej chudszą jeszcze aniżeli wtedy, gdy widział ją po raz ostatni, zauważył odrazu dzieło zniszczenia, dokonane przez zmartwienie: oczy jej zacisnęły się boleśnie i — szczegół ten rozrzewnił go najwięcej — popielata suknia, którą znał był dawniej, tworzyła koło ramion głębokie fałdy, świadczące o wychudnięciu całego ciała.
Nie odezwała się ani słowem, on także stał chwilę w milczeniu. Machinalnie oglądał się po pokoju, szukając wzrokiem nizkiego fotelu, który dawniej przysuwał zwykle do niej. Ale fotel ten zniknął zarówno jak i szezlong, stojący niegdyś w rogu kominka. Tyle wieczorów spędzili na poufnej gawędce, gdy ona siedziała na szezlongu, a on na tym fotelu!... Widocznie w celu zatarcia śladów tej poufałości, opuszczona kochanka kazała usunąć te sprzęty ze swego pokoju. Gdyby był wiedział istotny powód tej zmiany! Usiadł na krześle obok niej i biorąc ją za rękę, rzekł:
— Przyszedłem tu prosić o przebaczenie...
Usunęła wychudłą rękę, która drżała konwulsyjnie prawie. Patrzyła na niego wzrokiem niezwykle przenikliwym, rozszerzone jej źrenice pałały dziwnym ogniem. Po chwili, stłumionym, zagasłym prawie głosem, odrzekła:
— Nic panu nie mam do przebaczenia. Jeżeli uczyniłeś mnie pan nieszczęśliwą, nie winiłam pana nigdy o to... Ach! — mówiła dalej — zmieniłam się bardzo... chorowałam... ale chciałam żyć, dla mego syna... i dla pana także, żebyś nie miał tego na sumieniu... Podczas tylu nocy w gorączce myślałam ciągle o panu!... Nie, nie jesteś pan winien, jeżeli nie mogłeś mi uwierzyć... Bóg wie, jak szczerze pana żałowałam!...
Z niewymowną wdzięcznością słuchał tych słów przebaczenia, wychodzących z ust kobiety, która łez tyle wylała nad jego niesprawiedliwością. Przebaczenie to, pochodzące od jego ofiary, zmniejszało na chwilę ciężar wyrzutów, które mu taką męczarnię sprawiały i z akcentem głębokiego wzruszenia odrzekł:
— Pani tyle wycierpiała z mego powodu!
— Nie wyrzucaj pan sobie tego — odparła z tą anielską słodyczą, która wywierała na nim tak smutne a zarazem pocieszające wrażenie — smutne, bo słodycz ta była oznaką moralnego złamania; pocieszające, bo ten balsam litości orzeźwiał najtajniejsze zakątki zbolałego jego serca — tak — mówiła dalej — cierpienie to ocaliło mi życie, oto skłoniło mię do zastanowienia się nad sobą. Kiedyśmy się rozstali po raz ostatni, wróciłam tu jak szalona, leżałam chora przez wiele dni a ciągle widziałam przed sobą człowieka, którego oszukałam, patrzącego na mnie tak smutnym a tak przywiązanym wzrokiem! To, co cierpiałam, nauczyło mnie rozumieć cudze cierpienie i zło, jakie szerzyłam naokół siebie. Zrozumiałam hańbę, jaką się okryłam, a wobec śmierci zaprzysięgłam, że wszystko uczynię, aby stać się napowrót uczciwą kobietą...
Urwała; widział dokładnie, że na ustach zawisło jej nazwisko tamtego, że chciała mu powiedzieć, że on nigdy już progu jej domu nie przestąpił; ale milczenie jej po tem ostatniem czyż nie dość już było wymownem! Po chwili mówiła dalej:
— A i to chciałam dla pana uczynić... Nie chciałam, żebyś pan sobie wyrzucał, że mnie zgubiłeś... Ach rozpacz tylko mogła mnie popchnąć do tak nikczemnej zemsty. Ale widziałam łzy w oczach pana... Myślałam: wróci do mnie kiedyś, jeżeli cierpi, jeżeli zaś nie cierpi, po co mam być przyczyną jego boleści?... Ale nie, on wróci i powiem mu, niech żyje spokojny... W życiu mojem niema już nic, prócz obowiązków względem mego syna i jego ojca i — chcę żebyś pan o tem wiedział — siłę do uczynienia tego postanowienia zaczerpnęłam w uczuciu mojem dla pana... Ale mam może prawo zanieść do pana prośbę wzamian za to, co panu dałam... Przez pamięć o mnie — dodała z drżącym od wzruszenia głosem — przez pamięć o mnie, bo odtąd nigdy się już widywać nie będziemy, musisz mi pan przyrzec, że uszanujesz zawsze uczucie, gdziekolwiek je spotkasz...
Armand milczał. Ostatnie te słowa, objawiając mu przemianę, jaką w duszy tej dokonało męczeństwo, uciszyły w nim straszliwy niepokój okrutnych tygodni w Londynie spędzonych. Ujrzawszy ilu zwalisk przyczyną stać się może samolubna i niedowierzająca niesprawiedliwość, czuł teraz dobroczynne działanie litości. Przez litość nad boleścią kochanka, przez litość nad mężem, przez litość nad przyszłością syna zatrzymała się Helena na tej fatalnej drodze. Przez litość to zacierała całą ich przeszłość posępną i smutną. I przez litość nad mężem i synem znajdzie może jeszcze środek zadośćuczynienia, pokutę życia, byle tylko sam Armand zlitował się nad nią i do tego jej pomógł. Tak więc pierwiastek zbawczy, którego nie mógł znaleźć w bezsilności rozumu, którego mu dać nie mogły dogmaty, wiary w nim nie wzbudzające, znajdował w tej potędze zmiłowania, która obywa się bez wszystkich dowodów i objawień — sama bowiem jest może wiecznotrwałem i najwyższem objawieniem — i uczuł, że w nim samym zbudziło się do życia coś, w czem znajdzie zawsze pobudkę do życia i działania — cześć dla cierpienia ludzkiego.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.