Strona:PL P Bourget Zbrodnia miłości.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z miejsca, chcąc udać się na spoczynek i podała mu czoło do pocałunku, mówiąc:
— Dobranoc, do jutra.
— Jakto? do jutra? — zawołał Alfred, szukając ustami oczu i szyi.
Helena drgnęła i odskoczyła pośpiesznie w głąb pokoju. W oczach męża bowiem dostrzegła też same namiętne, żądzy pełne blaski, które rano widziała odbite w zwierciadle, podczas gdy rozczesywała włosy z myślą, że ktoś inny pieścić je i całować będzie. Jakże boleśnie odczuła gorycz przebudzenia po marzeniach, w jakich tonęła cały wieczór. W całej ohydzie stanęła przed nią konieczność podziału fizycznego pomiędwóch mężczyzn, to też Alfred z uśmiechem na ustach zbliżył się do niej, mówiąc:
— Proszę cię, Helenko...
Nie dała mu skończyć, a cofnąwszy się w tył kilka kroków, odrzekła:
— Czyż nie widzisz, że jestem cierpiącą? — Istotnie bladość jej twarzy, sine obwódki pod oczyma, zdawały się świadczyć, że prawdę mówiła w tej chwili. To resztki mojej migreny — mówiła dalej, przykładając palce do skroni — położę się dziś wcześnie i jutro wstanę zdrowa. Dobranoc ci, Alfredzie.
Uśmiechnęła się raz jeszcze, przesłała mu ręką pocałunek i wybiegła z saloniku. Po chwili Alfred, zostawszy sam, słyszał, jak