Winnetou/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Winnetou |
Podtytuł | czerwonoskóry gentleman |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Aleksander Ripper |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Zachowanie się Keiowehów, pomimo że nie uważaliśmy ich za stanowczych nieprzyjaciół, budziło w nas pewne obawy. Dla tego zarządziliśmy, kładąc się na spoczynek, żeby czuwać naprzemian po godzinie do rana. Ten środek naszej ostrożności nie uszedł oczywiście uwagi czerwonoskórych, rozumie się też samo przez się, że go nam wzięli za złe. Przyjaźń ich zmniejszyła się jeszcze bardziej.
O świcie zbudził nas ten, który czuwał. Spostrzegliśmy, że Keiowehowie starali się odszukać ślady zbiegłych dowódców, czego w nocy zrobić nie mogli, a znalazłszy trop, poszli za nim. Prowadził on do miejsca, na którem Apacze ukryli byli konie przed napadem, naturalnie pod dozorem kilku strażników. Inczu-czuna i Winnetou odjechali z nimi, nie zabrawszy reszty koni z sobą. Dowiedziawszy się o tem Sam Hawkens, zrobił chytrą minę i zapytał mnie:
— Czy domyślacie się, sir, dlaczego tak postąpili obaj wodzowie?
— Nie trudno odgadnąć.
— Oho! Taki greenhorn jak wy niech sobie nie wyobraża, że dzięki prostemu przypadkowi wpadnie zawsze na dobry pomysł. Potrzeba na to doświadczenia, aby odpowiedzieć na moje pytanie.
— Wszakżeż je mam.
— Wy? Doświadczenie? Ciekawym, skądbyście je wzięli. Może mi to powiecie?
— Owszem. Doświadczenie, które posiadam, zaczerpnąłem z książek.
— Znowu te wasze książki! Zapewne przeczytaliście niejedno, co się tutaj przydać może, ale nie sądźcie zaraz, że łyżkami najedliście się mądrości. Zaraz wam udowodnię, że nic, ale to nic nie wiecie. A zatem, dlaczego obaj wodzowie zabrali tylko swoje konie z sobą, a zostawili konie jeńców?
— Właśnie z powodu tych jeńców.
— Ach! Jakto?
— Bo ci będą jeszcze bardzo potrzebowali koni.
— O ileż mogą jeńcy potrzebować koni?
Słowa jego nie zraniły mojej ambicyi, bo znałem już jego usposobienie.
— Dwie możliwości mogą tu zajść. — odpowiedziałem. — Albo obaj wodzowie powrócą z dostateczną liczbą wojowników, aby jeńców wydobyć z niewoli, a w takim razie poco mieliby zabierać konie i odprowadzać z powrotem. Albo Keiowehowie nie zaczekają na Apaczów i opuszczą te strony razem z jeńcami, a w tym wypadku konno łatwiej odbędą jeńcy drogę. Przeprowadzenie ich napotka na mniejsze trudności, a wobec tego jest nadzieja, że Keiowehowie zabiorą ich do swoich wsi, a po drodze będzie ich można uwolnić. Nie mając zaś koni, musieliby iść piechotą, a wtedy mogłoby Keiowehom przyjść na myśl uniknąć uciążliwego i nudnego transportu przez zabicie jeńców na miejscu.
— Hm! To nie jest wcale tak głupio pomyślane, jakby należało wnosić z wyrazu waszej twarzy. Ale zapomnieliście o trzeciej możliwości. Oto czy nie pozabijają Keiowehowie jeńców pomimo koni?
— Napewno nie.
— Nie? Sir, skąd wam to przychodzi na myśl przeczyć czemuś, co Sam Hawkens za możliwe uważa?
— Bo Sam Hawkens zapomniał widocznie, że ja tu jestem.
— Ach, wy tu jesteście! Wyobrażacie więc sobie, że wasza szanowna obecność jest jak wstrząsające światem zdarzenie?
— Nie. Chciałem tylko zaznaczyć, że dopóki tu jestem, dopóki choćby ręką ruszyć potrafię w obronie jeńców, to dotąd nie będą wymordowani.
— Naprawdę? O, to z was wielki człowiek, hi! hi hi! Keiowehowie mają dwustu ludzi, a wy jeden człowiek, greenhorn, chcecie nie dopuścić do zrobienia tego, co im się spodoba!
— Spodziewam się, że nie zostanę sam jeden.
— Nie? A na kogoż liczycie?
— Na was, oraz na Dicka Stone’a i Willa Parkera! Ufam niezachwianie, że sprzeciwilibyście się takiemu masowemu mordowaniu.
— Tak! A więc macie przecież do nas zaufanie! Bardzo jestem wam za to wdzięczny, a to rzeczywiście nie żart posiadać zaufanie takiego jak wy człowieka. Jestem zarozumiały z tego, jeśli się nie mylę!
— Słuchajcie, Samie, mówię poważnie i bynajmniej nie mam ochoty robić żartów z tej sprawy. Gdzie chodzi o życie tylu ludzi, tam żart ustaje po prostu!
Stary błysnął ku mnie ironicznie swemi małemi oczkami i rzekł:
— Thunder-storm! Więc naprawdę nie żartujcie? W takim razie muszę zrobić inną minę. Ale jak wy to sobie właściwie wyobrażacie, sir? Na resztę nie możemy liczyć, jest nas więc wszystkiego cztery osoby, które w danym wypadku staną do walki z dwustu Keiowehami. Czy sądzicie, że to się dla nas dobrze skończy?
— Ja nie pytam o koniec! Nie zniosę, żeby w mojej obecności dopuszczono się takiego mordu!
— A jednak on dojdzie do skutku, tylko z tą małą różnicą, że i was razem zdmuchną. A może spodziewacie się czego po swojem nowem nazwisku: Old Shatterhand? Czy sądzicie, że powalicie dwustu wojowników pięściami?
— Głupstwo! Nie nazwałem się tak sam i wiem dobrze, że nie dalibyśmy rady dwustu wojownikom, ale czy przemoc tu konieczna? Podstępem więcej wskóramy.
— Tak? Czytaliście o tem?
— Tak.
— To też dzięki temu staliście się okropnie mądrym człowiekiem! Chciałbym was choć raz widzieć podstępnym. Ciekawym, jaką mielibyście przytem minę. Ja twierdzę, że cała wasza chytrość na nic się nie przyda. Czerwoni zrobią, co zechcą, nie troszcząc się oto, czy nasze miny będą groźne, czy chytre.
— Dobrze! Widzę, że na was liczyć nie mogę. Jeśli mnie zmuszą do tego, to będę sam działał.
— Na miłość Boga, sir, nie róbcie głupstw! Nie poczynajcie nic na własną rękę, musicie we wszystkiem do nas się stosować! Nie powiedziałem bynajmniej, że nie ujmę się za Apaczami, gdyby im groziło niebezpieczeństwo, ale nie było i nie jest moim zwyczajem walić głową o mur. Pamiętajcie, że mury zawsze twardsze od głowy.
— Niemniej ja nie powiedziałem, że chcę dokonać niemożliwości. Dotąd nie wiemy jeszcze, co Keiowehowie postanowili uczynić z jeńcami i nie mamy powodu dręczyć się obawami. Gdyby nam jednak potem wypadło działać, to znajdzie się do tego sposób najlepszy.
— Być może, ale człowiek ostrożny nie powinien się na tem ograniczać. Że coś się dopiero zdarzy, to mnie nic nie obchodzi. My mamy przed sobą całkiem określone pytanie: Co uczynimy, gdy Apaczów zechcą pozabijać?
— Nie dopuścimy do tego.
— To słowo nic jeszcze nie mówi, zupełnie nic. Nie dopuścimy? Wyrażajcie się jaśniej!
— Sprzeciwimy się temu.
— To nie odniesie skutku.
— W takim razie zmuszę dowódcę, by spełnił moją wolę.
— W jaki sposób?
— Jeśli się nie da inaczej, to wezmę w swoją moc jego osobę i przyłożę mu nóż do piersi.
— I zakłujecie go?
— Jeśli nie będzie posłuszny.
— All devils! A to z was gwałtownik — zawołał z przestrachem. — Po was można się tego spodziewać!
— Zapewniam was, że to uczynię.
— To jest... to jest... — Tu urwał. Jego z początku zatroskana twarz przybrała zwolna inny wyraz. — Słuchajcie, — ciągnął dalej — to jest myśl wcale nie zła. Przyłożenie dowódcy noża do gardła, to w tym wypadku jedyny sposób zmuszenia go, żeby zastosował się do naszych żądań. To istotnie prawda, że czasem nawet greenhorn miewa dobre pomysły. Trzymajmy się tego.
Chciał jeszcze mówić dalej, gdy wtem przystąpił do nas Bancroft i wezwał mnie do roboty, w czem miał najzupełniejszą słuszność. Musieliśmy się śpieszyć, aby skończyć nasze zadanie, zanim Inczu-czuna i Winnetou powrócą z wojownikami.
Aż do południa pracowaliśmy z wielkim wysiłkiem, o tej porze nadszedł Sam Hawkens i rzekł do mnie:
— Muszę wam niestety przeszkodzić, sir, gdyż zdaje mi się, że Keiowehowie zaczynają coś robić koło jeńców.
— Coś? To bardzo nieokreślone. Nie wiecie, co?
— Coś przypuszczam, jeśli się nie mylę. Prawdopodobnie chcą ich życia pozbawić przy palu męczeńskim.
— Kiedy? Później, czy zaraz?
— Naturalnie, że zaraz, bo nie byłbym teraz do was tu przyszedł. Porobili przygotowania, z których wnoszę, że postanowili zamęczyć Apaczów, a zdaje się, że wezmą się do dzieła niebawem.
— Wyprosimy to sobie! Gdzie dowódca?
— Między wojownikami.
— To musimy go stamtąd wywabić. Czy postaracie się o to, Samie?
— Owszem, lecz w jaki sposób?
Rzuciłem badawcze spojrzenie za siebie. Keiowehów także już nie było tam, gdzie obozowaliśmy dnia poprzedniego. Posuwali się za nami stopniowo i usadowili na skraju małego lasku preryowego. Z nimi był Rattler ze swymi ludźmi, Sam Hawkens włóczył się koło nich, żeby podpatrywać, co będą robili z jeńcami, a Parker i Stone siedzieli w mojem pobliżu. Pomiędzy czerwonoskórymi a nami ciągnęły się małe zarośla, które nadawały się bardzo do moich zamiarów, gdyż nie pozwalały Keiowehom widzieć tego, co się u nas działo. Odpowiedziałem na pytanie Sama:
— Oświadczcie mu po prostu, że mam mu coś oznajmić, że jednak nie mogę przerwać roboty, to przyjdzie.
— Spodziewam się, ale jeśli weźmie jeszcze innych z sobą?
— To ich pozostawię wam, Stone’owi i Parkerowi. Przygotujcie rzemienie do ich związania. Sprawa cała musi się odbyć prędko, ale pocichu.
— Well! Nie wiem, czy dobre będzie to, co zamierzacie, ale ponieważ nic lepszego nie przychodzi mi na myśl, to niech się dzieje wasza wola. Narażamy życie, ale ponieważ nie czuję ochoty do śmierci, więc sądzę, że wyjdziemy z jednem, lub kilku podbitemi oczami, hi! hi! hi!
Odszedł, śmiejąc się jak zwykle do siebie. Panowie koledzy znajdowali się nieopodal, ale nie mogli słyszeć naszej rozmowy. Nie uważałem też za stosowne podawać do ich wiadomości moich zamiarów, wiedziałem bowiem, że staraliby się mi w tem przeszkodzić. Oni cenili swoje życie wyżej, niż życie pojmanych Apaczów.
Byłem świadom, jak niebezpiecznego podejmowałem się zadania. Czy wolno mi było wciągać w to Dicka Stone’a i Willa Parkera bez poprzedniego zawiadomienia? Nie. Zapytałem więc ich, czy mogę na nich liczyć. Na to odrzekł Stone:
— Co z wami jest, sir! Czy uważacie nas za hultajów, którzy przyjaciela w potrzebie lubią opuścić? Wasz plan, to prawdziwy figiel westmański, w którym wezmę udział z całą rozkoszą. Prawda, stary Willu?
— Tak. — potwierdził Parker. — Chciałbym zobaczyć, czy nas czterech potrafi sobie dać radę z dwustu Indsmanami! Z góry cieszę się już tem, jak nadbiegną z rykiem, a jednak nic nam nie będą mogli zrobić.
Pracowałem dalej spokojnie i nie oglądałem się, gdy po pewnym czasie Stone zawołał:
— Przygotujcie się, sir, nadchodzą!
Obróciłem się. Sam zbliżał się z Tanguą i niestety z jeszcze trzema czerwonoskórymi.
— Każdy z nas weźmie jednego — rzekłem. — A chwyćcie ich za gardło, żeby nie mogli krzyczeć. Oczywiście zaczekacie, dopóki ja nie zacznę.
Puściłem się wolnym krokiem naprzeciw Tanguy, a Stone i Parker za mną. Na miejscu spotkania staliśmy tak, że Keiowehowie nie mogli nas widzieć z powodu wspomnianych krzaków. Wódz miał minę niechętną i rzekł równie niechętnie:
— Blada twarz, zwana Old Shatterhand, kazała mnie zawołać. Czy zapomniałeś, że jestem wodzem Keiowehów?
— Owszem, wiem, że nim jesteś. — odrzekłem.
— Więc ty powinieneś był przyjść do mnie, a nie ja do ciebie. Ponieważ jednak przebywasz dopiero od niedawna w tym kraju i musisz się dopiero nauczyć grzeczności, przeto wybaczam ci ten błąd. Co chciałeś mi powiedzieć? Mów krótko, bo nie mam czasu!
— Jakież to ważne czynności naglą cię do pośpiechu?
— Chcemy, żeby te psy Apacze zawyły.
— Kiedy?
— Teraz.
— Czemu tak rychło? Sądziłem, że zabierzecie ich do swoich wigwamów i że tam zadacie im śmierć na palu w obecności żon i dzieci waszych.
— Pierwotnie zamierzaliśmy tak postąpić, ale toby nam przeszkodziło w wyprawie wojennej. Dla tego już dziś muszą zginąć.
— Proszę cię, żebyś tego nie czynił!
— Nie wolno ci o nic prosić! — huknął na mnie.
— Możebyś mówił tak grzecznie, jak ja? Wypowiedziałem tylko prośbę; gdybym ci rozkazywał, to może prędzej miałbyś prawo grubiańsko się zachować.
— Nie przyjmuję od was ani prośby, ani rozkazu. Nie zmienię mego postanowienia dla żadnej bladej twarzy.
— A jednak, może! Czy przysługuje wam prawo zabijania jeńców? Nie chcę słyszeć twej odpowiedzi, bo znam ją i nie będę się o to z tobą sprzeczał, ale zachodzi pewna różnica między zabiciem człowieka prędkiem i bez bolu, a zamęczaniem go na śmierć. Nie pozwolimy na to, żeby się to stało w naszej obecności!
Na to wyprostował się Tangua i odrzekł pogardliwie:
— Nie pozwolicie? Za kogoż ty się uważasz! Jesteś wobec mnie żabą, stawiającą się do niedźwiedzia z Gór Skalistych. Jeńcy są moją własnością, zrobię z nimi, co mi się spodoba.
— Oni dostali się w wasze ręce tylko dzięki naszej pomocy, więc mamy do nich takie same prawo, jak wy. My życzymy sobie, żeby zostali przy życiu.
— Życz sobie, czego chcesz, biały psie; ja kpię sobie z twoich słów!
Splunął przedemnie i już chciał się odwrócić, ale wtem ja ugodziłem go pięścią tak, że runął na ziemię. Twardą jednak miał czaszkę, bo uderzenie nie ogłuszyło go całkiem; chciał się podnieść. Musiałem więc schylić się, aby mu powtórnie zadać cios i nie mogłem zważać na tamtych. Gdy potem się podniosłem, zobaczyłem Sama, klęczącego na jednym z czerwonych i trzymającego go za gardło, Dick i Will powalili drugiego, a trzeci umykał z krzykiem.
Przyszedłem Samowi z pomocą. Po związaniu Keioweha załatwili się także Stone i Parker ze swoimi.
— To źle z waszej strony — rzekłem — że pozwoliliście trzeciemu umknąć.
— Bo ja pochwyciłem właśnie tego samego, którego obrał Stone. — usprawiedliwiał się Parker. — Straciliśmy przez to tylko dwie sekundy, ale to wystarczyło temu drabowi do ucieczki.
— Nic nie szkodzi — pocieszał Sam Hawkens. — To nie pociągnie za sobą nic ponadto, że taniec prędzej się zacznie. Nie łammy sobie nad tem głowy. Za dwie lub trzy minuty czerwoni będą już tutaj. Postarajmy się o wolne pole między sobą a nimi.
Skrępowaliśmy wodza czemprędzej. Surveyorzy z przerażeniem patrzyli na nas. Starszy inżynier przyskoczył i krzyknął z trwogą:
— A wam co, ludzie? Co wam Indyanie zrobili? Zginiemy wszyscy!
— Tak będzie, sir, jeśli nie połączycie się z nami czemprędzej. — odrzekł Sam. — Zawołajcie tu swoich ludzi i chodźcie z nami! My was obronimy.
— Wy nas obronicie? To przecież...
— Milczeć! — przerwał mu Sam. — My wiemy dobrze, czego chcemy. Jeśli nie staniecie po naszej stronie, to będziecie zgubieni. A zatem prędzej!
Dźwignąwszy skrępowanych Indyan z ziemi, odnieśliśmy ich czemprędzej na otwartą preryę, gdzie zatrzymaliśmy się i położyliśmy ich na trawie. Bancroft poszedł za nami wraz z trzema surveyorami. Obraliśmy umyślnie to miejsce, ponieważ czuliśmy się bezpieczniejszymi na otwartem polu niż w terenie, którego nie można było objąć okiem.
— Kto będzie mówił z czerwonymi, skoro nadejdą? Może ja? — spytałem.
— Nie, sir. — odrzekł Sam. — Ja to uczynię, bo wy nie władacie jeszcze półindyańską mieszaniną. Ale pomagajcie mi, udając, że chcecie zakłuć dowódcę.
Ledwie Sam skończył, usłyszeliśmy wściekłe wycia Indyan, a w kilka chwil potem ujrzeliśmy ich wyskakujących z zarośli, które służyły nam dotąd niejako za firankę. Wypadali z poza nich i pędzili ku nam, ale że jeden biegł szybciej od drugiego, nie utworzyli zwartej gromady, lecz dość długi szereg. Było to dla nas korzystne, gdyż zwartej gromadzie nie oparlibyśmy się tak łatwo.
Odważny Sam wyszedł nieco naprzeciwko nich i dawał im obiema rękami znaki, żeby się zatrzymali. Wołał też coś do nich, ale tego nie rozumiałem z powodu zbytniego oddalenia. Nie poskutkowało to odrazu, dopiero gdy okrzyk kilkakrotnie powtórzył, zobaczyłem, że przedni Keiowehowie stanęli, a następni uczynili to samo. Sam przemówił do nich, wskazując przy tem na nas kilkakrotnie. Wezwałem Stone’a i Parkera, żeby wodza postawili na nogach i zamierzyłem się nań nożem. Czerwonoskórzy wydali okrzyk zgrozy.
Sam mówił do nich w dalszym ciągu, poczem odłączył się od gromady jeden z nich, prawdopodobnie drugi, niższy, dowódca i podszedł ku nam z Samem zwolna i krokiem pełnym godności. Gdy się do nas całkiem zbliżyli, wskazał Sam na trzech pojmanych i rzekł:
— Widzisz, że słyszałeś prawdę z ust moich. Są zupełnie w naszej mocy.
Dowódca, w którego twarzy przebijał się wyraźnie gniew, z trudnością hamowany, przypatrzył się wszystkim trzem i odpowiedział:
— Ci dwaj czerwoni wojownicy żyją jeszcze, ale wódz już nie, jak się zdaje.
— Nie umarł. Powaliła go pięść Old Shatterhanda i opuściła go przytomność, ale mu wróci niebawem. Zaczekaj na to, a tymczasem usiądź. Skoro wódz przyjdzie do siebie, odzyska mowę, a wtedy naradzimy się z wami. Ale gdyby który z was broń przeciwko nam podniósł, utonie nóż Shatterhanda w sercu Tanguy. Możesz być tego pewnym!
— Jak możecie podnosić rękę na swych przyjaciół?
— Przyjaciół? Sam nie wierzysz w to, co mówisz!
— Wierzę. Czyż nie paliliśmy z sobą fajki pokoju?
— Przyznaję, ale temu pokojowi nie można zbyt ufać.
— Dlaczego?
— Czy jest zwyczajem Keiowehów obrażać swoich przyjaciół i braci?
— Nie.
— No, a wasz wódz obraził Old Shatterhanda, nie możemy więc uważać was za przyjaciół. Popatrz, już zaczyna się ruszać!
Tangua, którego Stone i Parker znowu położyli na ziemi, poruszył się rzeczywiście. Niebawem otworzył oczy, popatrzył na każdego z nas po kolei, jak gdyby sobie chciał przypomnieć, co zaszło wreszcie odzyskał widocznie przytomność, bo zawołał:
— Uff, uff! Old Shatterhand mnie powalił. Kto mnie skrępował?
— Ja. — odpowiedziałem,
— Zdjąć mi rzemień! Rozkazuję!
— Przedtem ty nie chciałeś posłuchać mej prośby, a teraz ja nie wykonam twego rozkazu. Nie masz zresztą prawa rozkazywać.
Zwrócił na mnie wzrok wściekły i zgrzytnął:
— Milcz chłopcze, bo cię zmiażdżę!
— Milczenie byłoby lepszem dla ciebie, niż dla mnie. Obraziłeś mnie przedtem i dlatego cię powaliłem. Old Shatterhand nie pozwala bezkarnie nazywać siebie psem i ropuchą. Jeśli nie będziesz grzeczny, może być z tobą jeszcze gorzej.
— Żądam uwolnienia! W przeciwnym razie zniszczą was moi wojownicy!
— Wtedy byłbyś ty pierwszy zgubiony. Zastanów się nad tem, co ci powiem: Tam stoją twoi ludzie. Jeśli któryś z nich nogą z miejsca ruszy, aby zbliżyć się do nas bez pozwolenia, zatopię ci w sercu to ostrze noża. Howgh!
Przyłożyłem mu koniec noża do piersi. Musiał uznać, że był w mej mocy i nie wątpił, że w danym razie spełnię mą groźbę. Nastąpiła pauza, podczas której zdawało się, że nas połknie swojemi dziko przewracającemi się oczyma, starał się jednak swój gniew stłumić i zapytał spokojniej:
— Czegóż chcesz odemnie?
— Tego, o co cię przedtem prosiłem, żeby Apacze nie zginęli na palu męczeńskim.
— Żądacie, żeby ich wogóle nie zabito?
— Zróbcie z nimi potem, co się wam będzie podobało, ale dopóki my jesteśmy z wami i z nimi, nic im się stać nie powinno.
Znowu minęła chwila ciszy. Mimo barw wojennych na jego twarzy widać było przemykające po niej wyrazy rozmaitych uczuć: gniewu, nienawiści i podstępnej radości. Przypuszałem, że się utarczka słowna między nami przedłuży. Zdziwiłem się więc niemało, kiedy się wódz tak odezwał:
— Niechaj się stanie według twojego życzenia, zrobię nawet więcej, jeśli się zgodzisz na to, czego ja zechcę.
— Cóż to takiego?
— Najpierw oświadczam ci, że nie obawiam się twojego noża. Nie ośmielisz się mnie zabić, gdyby bowiem do tego doszło, rozdarliby was moi wojownicy na kawałki. Choćbyście byli najwaleczniejsi, to jednak dwustu wojowników nie zwyciężycie. Śmieję się więc z twej pogróżki. Mógłbym spokojnie powiedzieć, że nie spełnię twej prośby, ale ty nie zrobiłbyś mi nic złego. Mimo to nie zginą te psy Apacze na palach. Przyrzekam ci nawet, że wcale ich nie zabijemy, jeśli zgodzisz się walczyć o nich na śmierć i życie.
— Z kim?
— Z jednym z moich wojowników, wyznaczonym przezemnie.
— Jaką bronią?
— Tylko nożem. Jeśli on ciebie przebije, to zginą także Apacze, jeśli ty jego, będą żyli.
— I odzyskają wolność?
— Tak.
Przypuszczałem, że ma w tem jakąś myśl ukrytą. Uważał mnie prawdopodobnie za najniebezpieczniejszego wśród białych i chciał mnie uczynić nieszkodliwym, należało bowiem być pewnym, że wybór jego padnie na mistrza w walce na noże. Mimoto odrzekłem, nie namyślając się długo:
— Zgadzam się. Omówimy warunki i zapalimy fajkę pokoju, oraz fajkę przysięgi, a potem walka będzie mogła się zacząć.
— Co poczynacie, sir? — zawołał Sam Hawkens. — Ja nie pozwolę na to, żebyście popełnili to głupstwo i przystali na walkę!
— To nie jest głupstwo, kochany Samie!
— Głupstwo, jakie tylko być może. W słusznej i rzetelnej walce szanse muszą być równe, ale tu tak nie jest.
— Właśnie, że tak jest!
— Ja sądzę inaczej. Czy walczyliście już z kim nożem na życie i śmierć?
— Nie.
— A więc macie! Dostaniecie oczywiście na przeciwnika mistrza w tej walce. A rozważcie też różne skutki zwycięstwa! Gdy was przebiją, zginą także Apacze, a jeśli wy przebijecie Keioweha, kto wówczas da głowę? Nikt!
— Ale Apacze zostaną przy życiu w wolności.
— Czy wierzycie w to istotnie?
— Tak, ponieważ zapalimy na to kalumet, co oznacza przysięgę.
— Niech dyabeł wierzy przysiędze, za którą kryje się sto różnych myśli! A nawet jeżeli ją biorą uczciwie, to mimoto jesteście greenhorn i...
— Bądźcie cicho z waszym greenhornem, kochany Samie! — wtrąciłem. — Doświadczyliście już nieraz, że ten greenhorn wie, co czyni!
Sprzeczał się jednak jeszcze przez pewien czas a Dick Stone i Will Parker odradzali mi także. Zostałem jednak wierny postanowieniu, na co Sam zawołał w końcu z niechęcią:
— Dobrze! Walcie swoją grubą głową w dziesięć, dwadzieścia murów, jeżeli się wam tak podoba, nie sprzeciwiam się już temu, ale będę uważał, żeby podczas walki wszystko się uczciwie odbyło i biada temu, ktoby was lub wogóle nas usiłował oszukać! Wystrzelę go moją Liddy w powietrze, że w tysiącach kawałków zawiśnie na chmurach, jeśli się nie mylę!
Następnie ułożono warunki. Na miejscu, nieporosłem trawą, miano nakreślić na piasku ósemkę, czyli znak, złożony z dwu stykających się z sobą zer. Każdy z przeciwników miał stanąć w jednem z tych zer i nie opuścić go podczas walki. Wzajemne oszczędzanie się wykluczono; jeden musiał zginąć, ale stronnikom zabitego nie wolno było mścić się na zwycięzcy. Resztę warunków i skutki walki ustanowiono już przedtem.
Gdyśmy się pod tym względem zgodzili, kazałem zdjąć wodzowi pęta i wypaliłem z nim kalumet. Następnie wypuściliśmy także tamtych dwu jeńców i czerwonoskórzy udali się do swoich wojowników, aby ich zawiadomić o czekającem ich widowisku.
Starszy inżynier i surveyorzy robili mi wyrzuty, lecz ja nie zważałem na to. Sam, Dick i Will byli także innego zdania niż ja, lecz nie sprzeczali się przynajmniej. Hawkens rzekł z niepokojem:
— Mogliście zrobić coś lepszego, jak przystać na to szelmostwo, sir! Zawsze mówiłem i teraz powtarzam: jesteście człowiekiem lekkomyślnym, nadzwyczaj lekkomyślnym! Co wam właściwie z tego przyjdzie, że was zakłują? Powiedzcie mi!
— Śmierć. Nic więcej.
— Nic więcej? Nie róbcież w dodatku lichych dowcipów! Śmierć to jest wszystko, bo skoro się raz umrze, to nie może się już nic więcej zdarzyć.
— Przeciwnie.
— Tak? Co naprzykład?
— Można być pochowanym.
— Zamknijcie dziób, zacny sir! Jeżeli już nic nie potraficie, tylko złościć mnie w mojem strapieniu, to szkoda, że nie ofiarowałem swej przyjaźni godniejszemu osobnikowi.
— Czy martwicie się istotnie, kochany Samie?
— Rozumie się. Nie pytajcie tak głupio! To prawie pewne, że was zdmuchną, zupełnie zdmuchną. Co ja pocznę potem na świecie na stare lata? He, co ja pocznę? Ja muszę mieć greenhorna, z którym mógłbym się sprzeczać. A z kim będę się sprzeczał, gdy was zakłują?
— Z innym greenhornem.
— To łatwiej powiedzieć, niż zrobić, bo takiego skończonego i niepoprawnego greenhorna nie znajdę już nigdy w życiu. Ale zapowiadam wam, sir, że gdy wam się co stanie, to mnie ci czerwoni popamiętają. Wpadnę między nich jak szalony Uhland i...
— Roland, Roland, kochany Samie, — przerwałem.
— Wszystko mi jedno, czy będę szalonym Rolandem, czy Uhlandem. Nie pozwolę na to, żeby was zakłuto. A jakże tam, sir, z waszą humanitarnością? Wiem, że macie dobre serce i niechętnie zabijacie człowieka. Nie żywicie chyba ukrytego zamiaru oszczędzania tego draba, z którym będziecie walczyć?
— Hm, hm!
— Hm, hm! Tu nie czas hmkać! To chodzi o życie i śmierć!
— A jeśli go tylko zranię?
— Wszak słyszeliście, że to niema znaczenia.
— Myślę o takiej ranie, wskutek jakiej nie będzie mógł dalej walczyć.
— To także nic nie znaczy. Nie uznają was w takim razie zwycięzcą i będziecie musieli walczyć z drugim. Słyszeliście, że zwyciężony musi umrzeć, musi! Gdyby więc wam się udało pozbawić przeciwnika zdolności do walki, to obowiązani jesteście na śmierć go zakłuć, pchnąć go poraz ostatni z łaski. Nie róbcie sobie z tego powodu wyrzutów. Jeśli chcecie zostać dzielnym westmanem, to nóż wasz jeszcze nieraz skosztuje ludzkiego mięsa. Pamiętajcie, że ci Keiowehowie to zbóje i że oni winni wszystkiemu, co teraz się dzieje, bo chcieli ukraść konie Apaczów. Przez zabicie jednego takiego łotra ocalicie żywot wielu Apaczom, a jeśli go będziecie oszczędzać, to ci zginą. Musicie na to zważać, jeśli się nie mylę. No, powiedzcie mi szczerze, czy pójdziecie śmiało, jak prawdziwy westman, nie mdlejący na widok kropli krwi. Uspokójcie mnie!
— Jeśli to was uspokoi, to bądźcie pewni, że pobłażliwym nie będę, gdyż i jemu przez myśl nie przejdzie mnie oszczędzać. Ocalę tem życie tylu ludziom. To pojedynek. Tam w starym kraju godzą na siebie najbardziej poważani szlachcice i to o głupstwo, a ja nie mam do czynienia z rycerzem, lecz z czerwonym opryszkiem i mordercą. Przyrzekam zatem, że nie będę się kierował delikatnością, ani żadnemi innemi wątpliwościami.
— Pięknie! To godne słowo. Czekam teraz na to z większym spokojem, mimoto mam uczucie, jakby mi syna na rzeź prowadzono. Wolałbym ja walczyć na waszem miejscu. Czy pozwolicie?
— Nie, mój Samie. Po pierwsze sądzę, szczerze mówiąc, że lepiej, iżby zginął greenhorn, niż tak dzielny westman, jak wy, a powtóre...
— Zamknijcie dziób znowu! Na mnie nie wiele zależy, gdy umrę jako taki stary dziad, ale jeśli taki młody, pełen na...
— Wy usta zamknijcie! — przerwałem mu tak samo, jak on mnie przedtem. — Powtóre zaś byłoby to brakiem honoru i dowodem tchórzostwa z mej strony, gdybym pozwolił komu innemu walczyć za siebie. Zresztą wódz nie zgodziłby się na to, bo o mnie mu chodzi.
— To właśnie nie może mi się w głowie pomieścić! On na was zagiął parol, na was. Mam nadzieję, że jego kanoe inaczej popłynie, niż on zamierza sterować. Oto nadchodzą!
Indyanie przymaszerowali powoli. Nie było ich dwustu, gdyż część pozostała na straży przy pojmanych Apaczach. Tangua przeprowadził ich obok nas na wspomniane powyżej miejsce. Tam utworzyli trzy czwarte koła, a czwartą część mieliśmy my biali wypełnić. Gdyśmy to zrobili, wódz dał znak. Z szeregu czerwonoskórych wystąpił wojownik o istotnie herkulicznych kształtach i odłożył wszelką broń oprócz noża. Następnie obnażył górną połowę ciała. Kto spojrzał na te nagie mięśnie, musiał się o mnie zatrwożyć. Wódz wyprowadził go na środek i oznajmił głosem, w którym brzmiała pewność zwycięstwa:
— Oto stoi Metan-akwa[1], najsilniejszy wojownik Keiowehów, którego nożowi jeszcze nikt się nie oparł; wróg pada pod jego pchnięciem, jakby rażony piorunem. Blada twarz, Old Shatterhand, będzie z nim walczyła.
— All devils! — szepnął Sam do mnie. — To prawdziwy Goliat! Słuchajcie, kochany sir, już po was!
— Pshaw!
— Nonsens! Nie rójcie sobie niczego! Jest tylko jeden sposób pokonania tego draba.
— Jaki?
— Nie wdawajcie się w długą walkę, lecz przyjcie do końca, bo was zmęczy i będziecie zgubieni. Jak tam z waszem tętnem?
Wziął mnie za przegub i nadsłuchiwał, poczem rzekł:
— Chwała Bogu nie więcej jak sześćdziesiąt uderzeń, a więc całkiem prawidłowo. Nie jesteście rozdrażnieni? Nie boicie się wcale?
— Jeszcze tego brakowało! Rozdrażnienie i obawa w położeniu, w którem życie od krwi zimnej zawisło! Nazwa tego olbrzyma mówi tak wiele, jak jego postać. Ponieważ jest najsilniejszym i włada nożem niechybnie, zaproponował mi wódz walkę na noże. Zobaczymy, czy rzeczywiście jest niezwyciężony.
Podczas tej krótkiej, cicho przeprowadzonej rozmowy, rozebrałem się ja także. Wprawdzie nie było to objęte warunkami, ale chciałem uniknąć podejrzenia, że w ubraniu szukam osłony przed nożem przeciwnika. Rusznicę i rewolwery oddałem Samowi i wstąpiłem w środek koła. Poczciwemu Samowi serce głośno pukało, ale ja trwogi nie czułem. Być dobrej myśli to pierwszy warunek w każdem niebezpieczeństwie.
Wyryto na piasku trzonkiem tomahawka dość wielką ósemkę, poczem wódz nas wezwał, żebyśmy zajęli miejsca. „Nóż-piorun“ zmierzył mnie wysoce pogardliwem spojrzeniem i rzekł donośnie:
— Ciało tej słabej bladej twarzy trzęsie się ze strachu. Czy odważy się wejść w tę figurę?
Ledwie wymówił to słowa, wstąpiłem w zwrócone ku południowi kółko ósemki. W ten sposób miałem słońce za plecyma, gdy tymczasem czerwonoskóry musiał się do niego twarzą obrócić i to go musiało oślepiać. Możnaby to nazwać wyzyskaniem położenia, ale on szydził ze mnie i skłamał, mówiąc, że się ciało moje trzęsie ze strachu. To więc zrobiłem mu za karę. Pozwolić mu wejść w moje kółko byłoby delikatnością, wcale w tym wypadku nie wskazaną. Powtarzam jeszcze raz, że straszną była dla mnie ta walka na śmierć i życie. Być zmuszonym zabić człowieka, to rzecz okropna, ale wszelkie oszczędzanie byłbym przypłacił życiem, postanowiłem więc bezwarunkowo przebić tego Samsona. Zachowałem zimną krew pomimo jego postaci i niezwykłego imienia. Nie widziałem powodu uważać siebie za lichego szermierza, choć po raz pierwszy stałem przed przeciwnikiem z nożem w ręku.
— On się odważa naprawdę! — zaśmiał się szyderczo. — Nóż mój go pożre. Wielki Duch oddaje go w moje ręce, odebrawszy mu rozum.
U Indyan są w zwyczaju takie wstępne przedmowy. Byłbym uszedł za tchórza, gdybym był milczał. Odrzekłem przeto:
— Ty walczysz gębą, a ja stoję z nożem. Wejdź na twe miejsce, jeżeli się nie boisz!
Na to on jednym skokiem stanął w drugiem kółku ósemki i krzyknął gniewnie:
— Bać się? Metan-akwa miałby się bać? Czy słyszeliście, wojownicy Keiowehów? Pozbawię życia tego białego psa za pierwszem pchnięciem!
— Pierwsze me pchnięcie ciebie go pozbawi. A teraz milcz! Powinienbyś właściwie nazywać się nie Metan-akwa lecz Awat-ya[2].
— Awat-ya, Awat-ya! Ten smrodliwy kujot ośmielił się mnie zelżyć! Dobrze, niechaj sępy pożrą twoje wnętrzności!
Ta pogróżka była wielką nierozwagą, wprost głupotą z jego strony, gdyż zwróciła moją uwagę na sposób, w jaki użyć chce broni. Moje wnętrzności! Nie zamierzał więc pchnąć mnie w serce od góry, lecz ciąć od dołu, aby mi brzuch rozpruć.
Byliśmy od siebie tak daleko, że wystarczało schylić się, aby przeciwnika nożem dosięgnąć. Indyanin utkwił wzrok w moich oczach. Prawą rękę opuścił prosto na dół, trzymając nóż w ten sposób, że koniec trzonka opierał się o mały palec, a klinga sterczała ostrzem do góry pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. Domyśliłem się, że będzie się starał zadać mi cios od dołu do góry, gdyż przy uderzeniu z góry trzyma się nóż odwrotnie: trzonkiem opartym o kciuk, a ostrzem wystającem z garści przy małym palcu.
Kierunek ataku był mi już wiadomy, a teraz szło głównie o czas, a to musiał mi wzrok powiedzieć. Znałem ten szczególny błysk oka, poprzedzający zawsze taką chwilę. Opuściłem powieki, by przeciwnika co do siebie upewnić, śledziłem jednak ruchy jego tem ostrzej przez rzęsy.
— Pchnij, psie! — zawezwał mnie.
— Nie mów już więcej, lecz działaj, czerwony chłopcze! — odparłem.
Po tej, zbyt wielkiej, obeldze musiała nastąpić albo gniewna odpowiedź, albo uderzenie i tak też się stało. Błyskawiczne roszerzenie źrenicy Indyanina było mi zapowiedzią, bo rzeczywiście już w następnej chwili wyrzucił silnie naprzód prawę rękę pod górę, aby mi rozciąć brzuch. Gdybym się był ciosu z góry spodziewał, byłoby po mnie, tak jednak odparowałem cięcie i pchnąwszy z błyskawiczną szybkością nożem wstecz, rozprułem mu przedramię.
— Ty psie parszywy! — ryknął, cofając rękę i wypuszczając nóż ze strachu i z bolu.
— Nie gadać, lecz walczyć — odrzekłem, podrzuciłem rękę w górę, a w następnej chwili... utkwił mój nóż w jego sercu aż po rękojeść. Wyrwałem go natychmiast, a z rany trysnął na mnie gruby na palec, czerwony, ciepły strumień krwi. Olbrzym zachwiał się tylko raz w jedną i w drugą stronę, chciał krzyknąć, ale wydobył tylko jękliwe westchnienie i runął martwy na ziemię.
Indyanie zawyli wściekle, tylko jeden z nich nie zawtórował im, a mianowicie wódz Tangua. Podszedł, schylił się nad mym przeciwnikiem, obmacał brzegi rany, podniósł się znowu i przypatrzył się na mnie wzrokiem, którego długo nie mogłem zapomnieć. Przebijała się w nim mieszanina wściekłości, zgrozy, strachu, podziwu i uznania. Potem wódz odwrócił się, by się oddalić. Wobec tego rzekłem:
— Czy widzisz, że stoję jeszcze na miejscu, a Metan-akwa opuścił swoje i leży poza figurą. Kto z nas zwyciężył?
— Ty! — odrzekł wściekle i odszedł, ale zaledwie zrobił kilka kroków, wrócił i syknął do mnie: — Jesteś białym synem złego czarnego Ducha. Nasz lekarz zdejmie z ciebie czary, a wtedy oddasz nam życie!
— Rób sobie ze swoim lekarzem, co ci się podoba, ale dotrzymaj danego nam słowa!
— Jakiego słowa? — zapytał szyderczo.
— Że Apacze nie zginą.
— My ich nie zabijemy. Przyrzekłem to i dotrzymam.
— I będą wolni?
— Odzyskają wolność. Co powie wódz Keiowehów, Tangua, to spełni się zawsze!
— W takim razie pójdę, teraz z moimi przyjaciółmi i zdejmę im więzy.
— Ja to sam zrobię, skoro czas przyjdzie.
— Już przyszedł, już jest, bo zwyciężyłem.
— Milcz! Czy mówiliśmy przedtem o czasie?
— Nie wspomnieliśmy o tem osobno, ale rozumie się samo przez się, że...
— Milcz! — huknął na mnie ponownie. — Czas ja oznaczę. Nie zabijemy tych psów Apaczów, ale co na to poradzimy, jeżeli pomrą, gdy nie dostaną jadła, ani napoju? Czy ja będę temu winien, jeżeli umrą prędzej z głodu i pragnienia, zanim ich będę mógł puścić wolno?
— Łajdaku! — rzuciłem mu w twarz.
— Psie, powiedz jeszcze słowo, a...
Chciał groźby dokończyć, lecz powstrzymał się i wpatrzył mi się w twarz z trwogą, bo zaniepokoił go widocznie jej wyraz. Ja zaś dokończyłem za niego:
— ...a powalę cię tą pięścią na ziemię, ciebie, najpodlejszego ze wszystkich kłamców!
Odskoczył czemprędzej o kilka kroków wydobył nóż i zawołał:
— Z pięścią już się do mnie zanadto nie zbliżysz, bo w takim razie przebiłbym ciebie natychmiast.
— Nóż-piorun chełpił się także, że to zrobi, a teraz tutaj leży. Ciebie spotkałby ten sam los. O tem, co się ma stać z Apaczami, pomówię z moimi białymi braćmi. Gdybyś im włos zerwał z głowy, już byłoby po tobie i twoich. Wiesz, że możemy was wysadzić w powietrze.
Dopiero po tych słowach wystąpiłem z ósemki i poszedłem do Sama, który z powodu wrzasku czerwonoskórych nie mógł słyszeć mojej rozmowy z wodzem. Poskoczył ku mnie, objął mnie oburącz i zawołał w zachwycie:
— Wiwat, wiwat, sir! Pozdrawiam was tak, gdyż wracacie z krainy śmierci, w którą wpadliście byli bezwarunkowo. Człowiecze, przyjacielu, skarbie, młodzieńcze, greenhornie, co z was za stworzenie: Nie widział bawołów, a strzela najsilniejsze! Nie widział szarego niedźwiedzia, a bierze się z nożem do niego jak do jabłka! Nie widział nigdy mustanga, a złapał mi moją Mary! A tu staje przed najsilniejszym i najsłynniejszym czerwonym nożowcem i uderza go pierwszem pchnięciem w samo serce, nie tracąc sam ani kropli krwi! Dicku i Willu, chodźcie tu i przypatrzcie się temu surveyorowi! Co z niego zrobić?
— Towarzysza — rzekł Stone z zadowoleniem.
— Towarzysza? Co przez to rozumiesz?
— Dowiódł znowu, że już nie jest uczniem, greenhornem. Zamianujemy go towarzyszem, a potem może zostać mistrzem.
— Nie jest greenhornem? Zrobić go towarzyszem? Skoro cię język swędzi, żeby coś powiedzieć, to nie mów przynajmniej przedwczesnych niedorzeczności! To greenhorn z krwi i kości, bo niebyłby się odważył zaczepić tego zręcznego i olbrzymiego Indyanina. Ale ludzie lekkomyślni mają najwięcej szczęścia, tak jak najgłupszemu chłopu rodzą się największe kartofle. On głupi, lekkomyślny i greenhorn! Że jeszcze żyje, tego nie zawdzięcza sobie, lecz swej głupocie, jeśli się nie mylę. Gdy ruszył, serce mi bić przestało i nie mogłem tchu złapać, wszystkie moje myśli zajęte były testamentem tego greenhorna. Naraz jedno uderzenie, jedno pchnięcie i czerwony grzmotnął sobą o ziemię! Teraz osiągnęliśmy to, o co nam chodziło, t. j. życie i wolność Apaczów.
— Mylicie się prawdopodobnie — odrzekłem, nie gniewając się na sposób, w jaki do mnie przemawiał.
— Ja się mylę? Jakto?
— Wódz, dając nam słowo, poczynił sobie w duszy zastrzeżenia, które teraz zaznacza.
— Wiedziałem, że będzie miał myśli ukryte! O jakich zastrzeżeniach mówicie?
Powtórzyłem mu słowa Tanguy, które go tak rozgniewały, że natychmiast poszedł do niego po usprawiedliwienie. Skorzystałem z tego, żeby się znowu ubrać i zabrać broń.
Keiowehowie nie wątpili ani na chwilę, że Nóż-piorun mnie zabije. Ten zupełnie odwrotny wynik walki przejął ich smutkiem i wściekłością na nas. Byliby najchętniej na nas napadli, ale było to nie tylko umówione, lecz nawet wypaliliśmy na to fajkę, że strona zwyciężonego nie zemści się na zwycięzcy. Tego nie wolno już było naruszyć. W każdym razie myśleli o znalezieniu innego powodu do wrogiego przeciwko nam wystąpienia. Mogli teraz jeszcze zaczekać, bo byli nas jeszcze pewni. Dla tego przytłumili na razie złość swą i zajęli się trupem poległego towarzysza. Wódz znajdował się także przy nim, łatwo więc sobie wyobrazić, że Sam Hawkens nie znalazł chętnego i przychylnego ucha dla swych wywodów. Wrócił wysoce zniechęcony i oznajmił nam:
— Ten drab nie chce istotnie dotrzymać słowa. Postanowił, jak się zdaje, zagłodzić jeńców. I ten łajdak nazywa to „niezabijaniem“! Ale będziemy mieli oczy otwarte, jeśli się nie mylę i wypłatamy mu figla, hi! hi! hi!
— Żeby ten figiel nas samych nie dotknął! — zauważyłem. — To trudna rzecz bronić innych, gdy się samemu potrzebuje obrony.
— Boicie się chyba tych czerwonych?
— Pshaw! Że się nie boję, o tem wiecie chyba tak dobrze, jak ja sam.
— Ale z jedną różnicą. Tam, gdzie jabym się obawiał, tam wy idziecie przebojem, jak wół za czerwonem suknem, a tam, gdzie potrzebna odwaga, tam wy podnosicie wątpliwości. Ale to już taki zwyczaj greenhornów. O czem myślicie teraz w zadumie?
— O czem?
— O walce na noże, którą przebyliście teraz.
— Myślę, że teraz zapewne was zadowoliłem.
— Ja o tem nie myślę. Mówię o pewnych wyrzutach.
— Wyrzutach? Któżby mi je zrobił; czy wy może?
— Mój Boże! Jakżeż wy ciężko pojmujecie! Powiedzcieno, czy byliście już kiedy w starym kraju mordercą i czy staliście już kiedy na rusztowaniu?
— Sądzę, że nie. Przynajmniej sobie nie przypominam — odrzekłem na to przykre pytanie.
— Więc nie zabiliście jeszcze nikogo?
— Nie.
— A zatem dopuściliście się dzisiaj po raz pierwszy zabójstwa. Jakżeż czujecie się w duszy? Oto, co chciałem wiedzieć.
— Hm! Nie jest to zaiste miłe uczucie. Nie tak rychło już chyba pozbawię człowieka życia. Poruszenia mej duszy bardzo są podobne do nieczystego sumienia.
— Nie rójcie sobie niczego i nie wpadajcie na głupie myśli! Może wam się to tutaj wbrew woli zdarzyć codziennie, że sprzątniecie człowieka, aby własne życie ocalić. W takim wypadku musi się ...heavens, oto i zaraz będzie taki wypadek! — przerwał sam sobie. — To już naprawdę Apacze! No, to się niejeden łeb zakrwawi. Przygotujcie się do walki, panowie!
Stamtąd, gdzie znajdowali się więźniowie ze strażnikami, zabrzmiał przeraźliwy okrzyk Apaczów „hiiiiiiiiih“. Inczu-czuna i Winnetou wrócili już wbrew wszelkim oczekiwaniom i napadli na obóz Keiowehów. Ci z nich, którzy byli przy nas, zaczęli nadsłuchiwać w przerażeniu, poczem dowódca krzyknął:
— Nieprzyjaciele na dole tam przy naszych braciach! Prędzej tam, prędzej na pomoc!
Chciał pobiec, ale Sam zastąpił mu drogę i zawołał:
— Nie możecie tam pójść i zostaniecie, bo jesteśmy pewnie już otoczeni. A może myślicie, że obydwaj wodzowie Apaczów tacy głupi, iż zaatakowali tylko straże, nie wiedząc, gdzie się znajdujecie? W następnej chwili będą tu...
Mówił pośpiesznie, a mimoto nie dokończył, gdyż w tej chwili zabrzmiał także dokoła nas przejmujący wojenny okrzyk Apaczów. Staliśmy wprawdzie na otwartej preryi, ale rosły na niej tu i ówdzie krzaki, za którymi skradali się Apacze niepostrzeżeni przez nas i otoczyli nas dokoła zupełnie. Teraz biegli gromadami ze wszystkich stron. Keiowehowie strzelili do nich i kilku nawet trafili, ale to nie wchodziło nawet w rachubę. Tymczasem napastnicy nadbiegli.
— Nie zabijajcie Apaczów! — zawołałem do Sama Dicka i Willa, a w tej chwili rozszalała już dokoła nas walka na blizką metę. My czterej nie wzięliśmy w niej udziału, ale starszy inżynier i surveyorzy bronili się i dla tego ich zastrzelono. To było straszne. Patrząc w tę stronę, nie widziałem, co się działo po za mną. Napadła na nas stamtąd gromada i rozerwała nas. Wołaliśmy wprawdzie do nich, że jesteśmy ich przyjaciółmi, ale napróżno. Natarli na nas tak nożami i tomahawkami, że musieliśmy się bronić, chociaż staraliśmy się tego właściwie uniknąć. Powaliliśmy kilku z nich kolbami, na skutek czego odstąpili od nas.
Tę wolną chwilę wyzyskałem na rozglądnięcie się dokoła. Niebyło jednego Keioweha, który niemiałby przeciwko sobie kilku Apaczów. Sam zobaczył to i zawołał:
— Uciekać czemprędzej tam, w krzaki!
Wskazał na wspomniane już kilkakrotnie zarośla, które kryły nas od strony obozu, i pobiegł tam, a Dick Stone i Will Parker za nim. Ja wahałem się przez kilka chwil, spoglądając na miejsce, gdzie znajdowali się surveyorzy. Jako białym chętnie byłbym pospieszył im z pomocą, ale już było zapóźno, dlatego zwróciłem się także ku zaroślom, od których byłem jeszcze daleko, kiedy ujrzałem ukazującego się właśnie tam Inczu-czunę.
Razem z Winnetou stał on na czele tego oddziału Apaczów, którego zadaniem było napaść na obóz i uwolnić jeńców. Osiągnąwszy to, pośpieszyli obaj wodzowie zobaczyć skutki napadu większego odziału, z którym my mieliśmy do czynienia. Inczu-czuna, wyprzedzając nieco syna, obiegł zarośla, a zobaczywszy mnie, zawołał:
— Złodzieju ziemi!
I równocześnie natarł na mnie odwróconą srebrną strzelbą.
Odpowiedziałem mu wprawdzie kilka słów celem wyjaśnienia, że nie jestem jego wrogiem, lecz on tego nie słuchał i zdwoił ciosy. Musiałem niestety, jeśli nie chciałem odnieść ran ciężkich, albo nawet życia stracić, jemu sprawić ból. W chwili właśnie, kiedy zamierzył się do uderzenia, odrzuciłem rusznicę, którą się dotąd broniłem, pochwyciłem go lewą ręką za gardło, a prawą palnąłem go kilkakrotnie po skroni. On upuścił strzelbę, zacharczał krótko i padł na ziemię. Wtem zabrzmiał tuż za mną głos tryumfujący:
— To Inczu-czuna, najwyższy wódz tych psów, Apaczów! Muszę dostać jego skórę, jego skalp!
Oglądnąwszy się, ujrzałem Tanguę, który z niewiadomego mi powodu obrał ten sam kierunek. Odłożył strzelbę, wyciągnął z za pasa nóż i chciał zabrać się do nieprzytomnego Apacza, by go oskalpować. Ująłem go za ramię i zawołałem:
— Odejm rękę! Ja go zwyciężyłem, należy więc do mnie, a nie do ciebie!
— Milcz, biały robaku! — odpowiedział. — Nie pytam wcale o ciebie. Ja tylko mam do wodza prawo! Puść mnie, bo...
Pchnął nożem i trafił mnie w przegub. Nie chciałem go zabijać, nie uciekłem się przeto do noża, rzuciłem się tylko na rozjuszonego Tanguę, starając się go odtrącić od siebie. Gdy mi się to nie udało, zgniotłem mu szyję tak, że już nie mógł się ruszać, a sam pochyliłem się nad Inczu-czuną, którego twarz skropiła krew z mojej rany na ręce. W tej chwili usłyszałem jakiś szmer za sobą i oglądnąłem się. Ten ruch ocalił mi życie, gdyż otrzymałem kolbą w plecy straszne uderzenie, które pierwotnie wymierzone było w głowę i byłoby mi roztrzaskało czaszkę. Tym, który mnie ugodził, był Winnetou.
Został on był, jak już wspomniano, w tyle za Inczuczuną. Teraz właśnie wynurzył się z zarośli, a spostrzegłszy mnie klęczącego nad ojcem, który leżał jak martwy z twarzą, skropioną krwią, zamachnął się do śmiertelnego uderzenia kolbą, szczęściem jednak trafił mnie w plecy. Następnie cisnął strzelbę na ziemię, wyrwał nóż z za pasa i rzucił się na mnie.
Położenie moje było okropne. Uderzenie wstrząsnęło całą moją osobą i obezwładniło mi rękę. Byłbym chętnie dał Winnetou jakieś wyjaśnienie, ale wszystko odbywało się tak prędko, że na to czasu nie starczyło. Młody wódz Apaczów byłby mi utopił nóż w sercu aż po rękojeść, gdybym był ruchem nieznacznym, na jaki się w tej chwili zdobyć mogłem, nie udaremnił ciosu przynajmniej o tyle, że nóż trafił w lewą kieszeń piersiową, gdzie pośliznął się o wspomnianą już puszkę z sardynek, w której przechowywałem moje papiery, posunął się po blasze ku szyi, a przeszedłszy przez szczękę, przebił także język. Winnetou wyciągnął nóż i pochwyciwszy mnie za gardło, zamierzył się do drugiego pchnięcia. Trwoga śmiertelna podwaja siły fizyczne. Ja mogłem tylko lewą ręką się posługiwać, a on leżał trochę bokiem na mnie. Udało mi się złapać jego prawą rękę, którą ścisnąłem tak silnie, że on nóż musiał wypuścić. Następnie porwałem go za lewy łokieć i podepchałem w górę tak wysoko, że jeśli chciał uniknąć złamania ręki, musiał ją odjąć od mego gardła. Zgiąłem nogi w kolanach, całą siłą podrzuciłem się w górę i strząsnąłem Winnetou z siebie tak, że padł brzuchem na ziemię. W następnej chwili leżałem już na jego grzbiecie, jak on przedtem na moim.
Teraz szło o to, żeby go przytrzymać, gdyż byłbym zgubiony, gdyby się był podniósł znowu. Klęknąwszy mu prawem kolanem na udach, a lewem na jednej ręce, wziąłem go zdrową ręką za kark. On tymczasem drugą ręką szukał noża, ale niestety daremnie. Zaczęło się szatańskie mocowanie. Trzeba sobie wyobrazić, że był to Winnetou, którego nikt przedtem, ani potem nie zwyciężył, Winnetou, obdarzony kocią zręcznością, stalowymi mięśniami i ścięgnami. Teraz miałem już czas przemówić, ale mi krew z ust buchała, a gdy chciałem poruszyć przebitym językiem, wydobywałem z siebie zaledwie niezrozumiały bełkot. Przeciwnik mój wytężał wszystkie siły, aby mnie zrzucić z siebie, ja zaś ciężyłem na nim jak góra, której strząsnąć niepodobna. Zaczął coraz to bardziej stękać, a ja mu ściskałem szyję coraz silniej, aż mu brakło oddechu. Czyż miałem go udusić? Nie, w żadnym razie! Zwolniłem więc na chwilę jego szyję z uścisków, a on podniósł natychmiast głowę, która przez to przybrała korzystną dla mnie postawę. Nastąpiły szybko po sobie dwa, czy trzy uderzenia pięścią i Winnetou był ogłuszony: zwyciężyłem niezwyciężonego. Poprzednie rzucenie nim o ziemię nie było zwycięstwem, gdyż nie poprzedziła go walka.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza, zważając przytem, żeby nie połknąć krwi, zalewającej mi usta. Trzymałem je wciąż otwarte, by mogła spływać. Z rany zewnętrznej buchała także krew grubym na palec strumieniem. Chciałem właśnie dźwignąć się z ziemi, gdy wtem zabrzmiał za mną groźny okrzyk Indyanina, który uderzył mnie kolbą po głowie tak silnie, że padłem bez zmysłów.
Gdy przyszedłem do siebie, był już wieczór, tak długo więc leżałem bez przytomności. Z początku marzyłem jak we śnie: Wydało mi się, że wpadłem w murowane łożysko młyńskiego koła, które nie mogło się obracać dlatego, że ja zawadzałem, znajdując się pomiędzy niem a murem. Woda szumiała nademną, a siła, z jaką działała na koło, ściskała mię coraz to mocniej i mocniej. Bałem się, że mnie lada chwila rozmiażdży. Bolały mnie wszystkie członki, a szczególnie głowa i plecy. Zwolna poznałem, że nie była to rzeczywistość lecz i nie senne marzenie. Szum i łoskot nie pochodził od wody, lecz był w mej głowie jako skutek uderzenia kolbą, które mnie powaliło, a ból w plecach sprawił cios, zadany mi przez Winnetou. Krew płynęła mi z ust wciąż jeszcze, wciskała mi się do gardła i dławiła mnie. Usłyszałem okropne charczenie i zgrzytanie i zbudziłem się całkiem. Tym charczącym byłem ja sam.
— On się rusza! Dzięki Bogu, rusza się! — doszedł mnie głos Sama.
— Tak, ja także zauważyłem! — odrzekł Dick Stone.
— Teraz oczy otwiera! — Żyje, żyje! — dodał Will Parker.
Istotnie podniosłem powieki. Widok, jak mi się na pierwszy rzut oka przedstawił, wcale nie był pocieszający. Znajdowaliśmy się jeszcze na placu boju. Dokoła płonęło może dwadzieścia ognisk, a wśród nich uwijało się z pięciuset Apaczów. Wielu z nich rannych. Zauważyłem także znaczną liczbę zabitych, których ułożono w dwa rzędy, w jednym Apaczów, w drugim Keiowehów. Pierwsi stracili jedenastu, a drudzy trzydziestu wojowników. Dokoła leżeli pojmani Keiowehowie, silnie skrępowani: ani jeden nie uszedł. Wodza Tanguy także nie brakło między nimi. Starszego inżyniera i surveyorów nie dostrzegłem, gdyż zabito ich dlatego, że się bronili.
Niedaleko od nas leżał człowiek, skurczony w kółko mniej więcej tak, jak ongiś ofiary inkwizycyi przy torturach, zwanych kozłem hiszpańskim. Był to Rattler. Apacze związali go tak w krąg, aby mu sprawić ból większy. Jęczał tak, że mimo jego nędzy i upadku moralnego litość mnie brała. Towarzysze jego nie żyli już, gdyż wystrzelano ich zaraz w pierwszym ataku. Jego oszczędzono, żeby jako morderca Kleki-petry poniósł śmierć cięższą, połączoną z większemi mękami.
Ja miałem także skrępowane ręce i nogi, a tak samo Stone i Parker, który leżał po mej lewej ręce. Po prawej siedział Sam Hawkens. Nogi miał skrępowane, a lewą rękę związaną na plecach; prawą, jak się później dowiedziałem, pozostawiono mu wolną, żeby mi mógł dopomagać.
— Dzięki Bogu, że już przyszliście do siebie, kochany sir! — rzekł, głaszcząc mnie pieszczotliwie po twarzy. — Jak się to stało, że was powalono?
Chciałem odpowiedzieć, lecz nie mogłem, gdyż miałem usta krwi pełne.
— Wypluńcie to! — rzekł.
Posłuchałem, lecz zdołałem dobyć zaledwie kilka słów niezrozumiałych, gdyż usta napełniły mi się krwią na nowo. Z powodu utraty krwi byłem też śmiertelnie osłabiony. Odpowiadać mogłem tylko w krótkich, oderwanych słowach i to tak cicho, że je Sam mógł zaledwie zrozumieć.
— Z Inczu-czuną walcz... Winnetou... pchnął w usta... kolbą po głowie... od... nie wiem...
Reszta słów ugrzęzła w gardle.
Ze zgrozą teraz zauważyłem, że leżałem w kałuży własnej krwi.
— Do stu piorunów! Ktoby to pomyślał! Bylibyśmy się chętnie poddali, lecz Apacze nie słuchali słów naszych. Wleźliśmy więc w krzaki, aby zaczekać do czasu, kiedy ochłoną z gniewu, jeśli się nie mylę. Przypuszczaliśmy, że wy zrobiliście tak samo i szukaliśmy was dlatego. Gdy was nie znalazłem, poczołgałem się na skraj zarośli, gdzie ujrzałem jakby martwych Inczu-czunę i Winnetou. Obaj niebawem podnieśli się. Wy leżeliście także obok, jak zabity. Tak się tem przeraziłem, że zabrałem natychmiast Dicka Stone’a i Willa Parkera i pobiegłem z nimi do was zobaczyć, czy jest jeszcze w was życie. Oczywiście natychmiast nas pojmano. Zapewniałem Inczu-czunę, że jesteśmy przyjaciółmi Apaczów, że wczoraj mieliśmy zamiar uwolnić obu dowódców, on jednak wyśmiał się ze mnie i tylko Winnetou zawdzięczam, że mi tę rękę wolną zostawili. On też opatrzył wam ranę na szyi, bo gdyby nie to, to bylibyście już nigdy się nie obudzili wskutek upływu krwi, jeśli się nie mylę. Czy pchnięcie doszło daleko?
— Przez... język — wybełkotałem.
— A do wszystkich dyabłów! To niebezpieczne. Przyjdzie na was gorączka, której ja nie chciałbym dostać, ale wziąłbym ją chętnie na siebie, bo taki stary pracz jak ja przetrzyma ją łatwiej niż taki greenhorn, który dotychczas widywał krew tylko w krwawej kiszce. Ale innych już ran nie macie?
— Uderzenia kolbą... głowę... plecy — odrzekłem.
— A zatem was powalono? Sądziłem, że wszystkiemu winno tylko pchnięcie. To wam pewnie głowa mruczy dyabelnie. Ale to minie. Główna rzecz to, że nie zabito tej odrobiny rozumu, którą mieliście. Niebezpieczeństwo tkwi dla was w przebitym języku, którego nie podobna obwiązać. Ja teraz...
Dalej już nie słyszałem, gdyż znów zemdlałem.
Kiedy się zbudziłem, uczułem, że jestem w ruchu. Dokoła rozlegał się tupot kopyt końskich. Otworzyłem oczy, bo mię to zastanowiło. Leżałem — proszę sobie wyobrazić — na skórze zakłutego przezemnie szarego niedźwiedzia, którą związano mniej więcej na kształt hamaku i zawieszono pomiędzy dwoma końmi. Leżałem tak głęboko w futrze, że widziałem tylko dwie głowy końskie i niebo. Słońce rzucało na mnie promienie żaru, a w żyłach płynęło mi coś gorącego, jak roztopione żelazo. Usta miałem spuchnięte i pełne stężałej krwi. Starałem się to wyrzucić językiem, ale nie mogłem nim ruszyć.
„Wody, wody!“ — chciałem zawołać, gdyż dokuczało mi okropne pragnienie, ale nie zdołałem wydobyć głosu z siebie. Powiedziałem sobie, że już po mnie i zacząłem, jak powinien to czynić każdy umierający, myśleć o Bogu i o tamtym świecie. Tymczasem zemdlałem znowu.
Potem walczyłem z Indyanami, bawołami i niedźwiedziami, odbywałem śmiertelne jazdy przez stepy, płynąłem miesiącami po morzach bezbrzeżnych. Była to gorączka z ran, w której przez długie dni mocowałem się ze śmiercią. Czasem doszedł mnie jakby z wielkiego oddalenia głos Hawkensa, czasem widziałem nad sobą dwoje aksamitnych oczu Winnetou, a wreszcie umarłem, włożono mnie do trumny i zakopano. Słyszałem, jak grudy ziemi spadały na wieko trumny, spoczywałem potem w niej przez całą wieczność, nie mogąc się poruszyć. Naraz wieko podniosło się w górę i zniknęło. Nademną zajaśniał czysty błękit, a ściany grobu osunęły się na dół. Czy to była prawda? Czy mogło się stać coś takiego? Sięgnąłem ręką do czoła i...
— Alleluja, Alleluja! Budzi się ze snu; budzi się! — krzyknął Sam.
Odwróciłem głowę.
— Czy widzicie, że ręką chwycił się za głowę, że nawet głowę teraz odwrócił? — krzyczał mały.
Pochylił się nademną. Twarz promieniała mu poprostu z zachwytu, co pomimo niezwykle gęstego zarostu jego wyraźnie spostrzegłem.
— Czy widzicie mnie, kochany sir? — zapytał. — Otworzyliście oczy i poruszyliście się. A więc znowu żyjecie. Czy mnie widzicie?
Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem, po pierwsze ze znużenia, a powtóre dla tego, że język ciężył mi jak ołów. To też skinąłem tylko głową.
— A czy mnie słyszycie? — mówił dalej.
Skinąłem znowu.
— Patrzcie na niego, patrzcie, patrzcie!
Twarz jego zniknęła, a ukazały się głowy Stone’a i Parkera. Zacni ludzie mieli łzy w oczach. Już mieli jakieś pytanie na ustach, ale Sam ich odsunął, krzycząc:
— Puście mnie do niego, ja chcę z nim mówić, ja!
Wziął moje ręce, przycisnął do nich tę część zarostu, w której powinny się usta znajdować i zapytał:
— Czy czujecie głód, pragnienie, sir?
Potrząsnąłem głową na znak zaprzeczenia. Osłabiony byłem tak bardzo, że byłbym nawet kropli wody nie wypił.
— Nie? Naprawdę nie? Boże, czy to możliwe? Czy wyobrażacie sobie, jak długo leżeliście?
Zaprzeczyłem znów głową.
— Trzy tygodnie, całe trzy tygodnie! Pomyślcie tylko! Nie wiecie także oczywiście, co się z wami stało, gdyście zostali zranieni i gdzie się teraz znajdujecie. Mieliście straszną gorączkę i popadliście potem w letarg. Apacze chcieli was już zakopać, ale ja nie wierzyłem w waszą śmierć i dopóty żebrałem, dopóki Winnetou nie wstawił się za wami u ojca i nie uzyskał pozwolenia pochowania was dopiero wówczas, kiedy już rozkład nastąpi. Zawdzięczamy to Winnetou. Muszę pójść do niego i sprowadzić go tutaj!
Zamknąłem oczy i leżałem znowu, ale nie w grobie, lecz w rozkosznem znużeniu, w niebiańskim jakimś spokoju. Pragnąłem wiecznie tak leżeć, gdy wtem doszedł mnie odgłos kroków. Jakaś ręka dotykała mnie i podnosiła moją rękę, poczem usłyszałem głos Winnetou:
— Czy Sam Hawkens się nie pomylił? Czy Selki lata[3] obudził się rzeczywiście?
— Tak, tak. Wszyscy trzej widzieliśmy to dokładnie, głową odpowiadał nawet na moje pytania.
— W takim razie stał się cud wielki, ale byłoby lepiej, gdyby był martwym pozostał, bo tylko na to powrócił do życia, by umrzeć: pójdzie na śmierć razem z wami.
— Ależ to największy przyjaciel Apaczów!
— A dwa razy mnie powalił.
— Bo musiał!
— Nie musiał!
— Przeciwnie. Pierwszy raz uczynił to, aby ci życie ocalić. Broniłeś się i Keiowehowie byliby cię zabili. Drugim razem zmuszony był odpierać od siebie twoje ciosy. Chcieliśmy się poddać dobrowolnie, ale wasi wojownicy nie zważali na nasze zapewnienia.
— Hawkens przedstawia tak sprawę dlatego, aby się wyratować.
— Nie, to jest prawda!
— Język twój kłamie. Wszystko, co mi opowiedziałeś, aby ujść śmierci męczeńskiej, przekonało nas niezbicie, że jesteście dla nas jeszcze większymi wrogami niż te psy Keiowehy. Skradałeś się ku nam i podsłuchałeś nas. Gdybyś nam sprzyjał, byłbyś nas ostrzegł, a wówczas nie napadniętoby na nas nad wodą i nie przywiązanoby nas do drzew.
— Ale wy bylibyście pomścili na nas śmierć Kleki-petry, albo, gdybyście byli z wdzięczności tego nie uczynili, tobyście byli nam przeszkodzili w dokończeniu robót.
— Bylibyście i tak tego zrobić nie mogli. Zmyślasz wymówki, które dziecko potrafi przejrzeć. Czy uważasz Inczu-czunę i Winnetou za tak głupich, a nawet głupszych od małego dziecka?
— Ani mi to w głowie nie postało! Old Shatterhand znowu zemdlał. Gdyby był przytomny i zdołał przemówić, potwierdziłby prawdziwość słów moich.
— Kłamałby tak samo, jak ty. Blade twarze to sami kłamcy i oszuści. Znałem tylko jednego białego, w którego sercu mieszkała prawda, był nim przez was zamordowany Kleki-petra. Nie wiele już brakowało, żebym się co do Old Shatterhanda pomylił. Widziałem jego odwagę, oraz siłę fizyczną i podziwiałem go. Z jego oczu przebijała szczerość, zdawało mi się, że go pokocham. Ale to był taki sam złodziej krajów jak inni: dopuścił do tego, że nas zwabiono w pułapkę i po dwakroć uderzył mnie pięścią po głowie. Dla czego Wielki Duch stworzył takiego człowieka i dał mu serce takie fałszywe?
Starałem się spojrzeć na Winnetou, gdy mnie dotykał, ale wtedy znużone nerwy odmówiły posłuszeństwa woli. Ciało moje było jakby z eteru, jakby z jakichś nieuchwytnych dla zmysłów pierwiastków, nie mogło też odczuć tego, co jest uchwytne. Teraz jednak, gdy uświadomiłem sobie ten wyrok Winnetou, posłuchały mnie powieki; otwarły się, dzięki czemu ujrzałem go stojącego obok mnie. Miał teraz na sobie lekkie płócienne ubranie, był bez broni, a w ręku trzymał książkę, na której widniał napis Hiawatha. Ten Indyanin, ten syn narodu, zaliczanego do „dzikich“, umiał więc nie tylko czytać, lecz posiadał nawet zmysł dla rzeczy wyższych. Sławny poemat Longfellowa w ręku Apacza! Czy byłbym kiedy coś podobnego przypuścił?
— Znowu ma oczy otwarte! — zawołał Sam, a Winnetou zwrócił się do mnie. Przystąpił, rzucił na mnie długie, przeciągłe spojrzenie i zapytał:
— Czy nie możesz mówić?
Potrząsnąłem głową.
— Czy boli cię ciało?
Nastąpiła taka sama odpowiedź.
— Bądź ze mną szczery! Jeśli się człowiek ze snu śmierci budzi, nie może mówić nieprawdy. Czy wy czterej chcieliście nas rzeczywiście ocalić?
Skinąłem głową dwukrotnie.
Na to machnął on pogardliwie ręką i rzekł, z widocznem oburzeniem w głosie:
— Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo! Nawet nad ponownie otwartym grobem kłamstwo! Gdybyś był prawdę powiedział, byłbym może pomyślał, że jeszcze się poprawisz i byłbym poprosił ojca Inczu-czunę o darowanie ci życia. Ale ty nie jesteś godny takiego wstawienia się, musisz więc umrzeć. Będziemy cię pielęgnowali troskliwie, ażebyś wnet przyszedłszy do zdrowia, odzyskał siły i mógł przez długi czas wytrzymać męczarnie, które na ciebie czekają. Gdybyś umarł prędko jako człowiek chory i słaby, to nie byłaby kara.
Dłużej nie zdołałem trzymać oczu otwartych i zamknąłem je znowu. O gdybym był mógł przemówić! Sam, ten zresztą taki chytry Sam Hawkens, nie prowadził bynajmniej bystro naszej obrony. Ja byłbym się wziął do tego całkiem inaczej. On, jak gdyby odgadł moje myśli, zaczął przedstawiać młodemu wodzowi Apaczów:
— Dowiedliśmy ci jasno i niezbicie, że byliśmy po waszej stronie. Waszym wojownikom miano zadać straszne męki i aby temu przeszkodzić, walczył Old Shatterhand z „Nożem-piorunem“ i zwyciężył go. Naraził więc życie swoje na niebezpieczeństwo i teraz ma ponieść w nagrodę za to śmierć męczeńską?
— Nie udowodniliście niczego, gdyż to opowiadanie jest jednem wielkiem kłamstwem.
— Spytaj Tanguę, wodza Keiowehów, który się w twoich rękach znajduje!
— Już to uczyniłem.
— A co powiedział?
— Że kłamiesz. Old Shatterhand nie walczył z „Nożem-piorunem“, zabili go nasi wojownicy podczas napadu na was.
— To straszna nieuczciwość ze strony Tanguy. Wie, że potajemnie staliśmy po waszej stronie i chce zemścić się za to w ten sposób.
— Przysiągł mi na Wielkiego Ducha, jemu więc, a nie wam wierzę. Powtórzę ci to samo, co przed chwilą słyszał odemnie Old Shatterhand: Gdybyście byli przyznali się otwarcie, byłbym się wstawił za wami. Kleki-petra, który był mym ojcem, przyjacielem i nauczycielem, posiał mi w sercu zamiłowanie pokoju i łagodności. Nie pożądam krwi, a mój ojciec czyni zawsze to, o co go proszę. Dla tego nie zabiliśmy dotąd żadnego z Keiowehów, których tu jeszcze ciągle mamy w niewoli. Za wszystko, co nam złego wyrządzili, nie zapłacą życiem, lecz końmi, bronią, namiotami i kocami. Nie pogodziliśmy się jeszcze z nimi o cenę, ale to się załatwi niebawem. Rattler jest mordercą Kleki-petry i musi dać głowę. Jesteście jego towarzyszami, mimoto okazalibyśmy może dla was pobłażliwość, gdybyście byli otwarci, ponieważ zaś tak nie jest, przeto podzielicie los jego.
Było to przemówienie tak długie, jakie rzadko później i tylko w najważniejszych chwilach słyszałem z ust milczącego Winnetou. Los nasz obchodził go zatem więcej, niż się sam przyznawał do tego.
— Przecież nie możemy się ogłaszać waszymi wrogami, skoro przyjaciółmi jesteśmy — odparł Sam.
— Milcz! Widzę, że umrzesz z tem wielkiem kłamstwem na ustach. Pozostawiliśmy wam dotąd więcej wolności, niż innym jeńcom, aby wam dać możność czynienia usług Old Shatterhandowi. Nie jesteście godni tych względów i odtąd będziemy postępować z wami ostrzej. Chory już was nie potrzebuje. Pójdźcie teraz ze mną. Wskażę wam miejsce, którego wam nie będzie wolno opuścić.
— Nie, Winnetou, tylko nie to! — zawołał Sam przestraszony. — Ja nie mogę się rozłączyć z Old Shatterhandem.
— Będziesz mógł, bo ja ci to nakazuję! Stanie się to, co ja chcę!
— Prosimy cię, byś nam przynajmniej...
— Cicho! — przerwał mu Apacz surowo. — Nie ścierpię ani słowa sprzeciwu. Czy pójdziecie ze mną, czy mam polecić mym wojownikom, by was związali i stąd zabrali?
— Jesteśmy w waszej mocy, musimy więc was słuchać. Kiedy wolno nam będzie zobaczyć znowu Old Shatterhanda?
— W dzień jego i waszej śmierci.
— A prędzej nie?
— Nie.
— Więc pozwól nam pożegnać się z nim.
Sam ujął mnie za ręce; potem poczułem brodę jego na mej twarzy, gdyż pocałował mnie w czoło. Parker i Stone zrobili to samo, poczem odeszli razem z Winnetou. Leżałem sam przez pewien czas, dopóki nie zbliżyło się kilku Apaczów i nie zaniosło mnie, nie wiem dokąd, ponieważ wskutek słabości nie zdołałem drugi raz oczu otworzyć. Już podczas tego, kiedy mnie nieśli, zasnąłem na nowo.
Nie wiem, jak długo spałem. Był to sen wyzdrowienia, który zwykle bywa głęboki i trwa bardzo długo. Zbudziwszy się, otworzyłem oczy z łatwością. Osłabienie dawniejsze znacznie się zmniejszyło. Potrafiłem już do pewnego stopnia poruszać językiem i sięgnąć palcem w usta, by je oczyścić z nagromadzonej krwi i ropy.
Znajdowałem się ku memu zdumieniu w jakiejś czworokątnej komnacie o ścianach z kamiennego muru. Światło padało przez wejście, niezasłonięte drzwiami. Łoże moje mieściło się w tylnym kącie. Poukładano tu kilka skór z szarego niedźwiedzia, a mnie nakryto bardzo pięknym kocem indyańskim. Tuż przy drzwiach siedziały dwie Indyanki, jedna stara, a druga młoda, zapewne po to, by mię pielęgnować, a zarazem strzec. Stara była brzydka, jak wszystkie prawie czerwone skwawy, co jest skutkiem przepracowania, gdyż kobiety muszą tam wykonywać wszelkie prace, mężczyźni zaś żyją tylko wojną i polowaniem, a resztę czasu spędzają bezczynnie. Młodsza odznaczała się niezwykłą urodą. Ubrana po europejsku, budziłaby podziw w każdym salonie. Miała długą, jasno niebieską, powłóczystą szatę, przylegającą do szyi, a w pasie spiętą rzemieniem ze skóry grzechotnika. Nie było na niej żadnych ozdób, jak pereł szklanych, lub tanich monet, jakiemi tak chętnie obwieszają się Indyanki. Jedyną jej ozdobę stanowiły wspaniałe włosy, spadające w dwu granatowo czarnych splotach daleko poza biodra. Przypominały one włosy Winnetou, a rysy jej twarzy podobne były także do jego rysów. Miała ten sam aksamitnie czarny ton oczu, ukrytych do połowy pod długiemi, czarnemi, rzęsami jak niezgłębione tajemnice. Z wystających u Indyan kości policzkowych nie było u niej ani śladu. Miękko i miło zarysowane owalne policzki tworzyły na brodzie dołek, który u Europejek świadczyłby o pewnego rodzaju szelmostwie. Aby mnie nie zbudzić, mówiła z towarzyszką pocichu, a ilekroć przy tem otwierała do uśmiechu pięknie wykrojone usta, połyskiwały między czerwonemi wargami zęby, jak najczystsza kość słoniowa. Delikatne chrapki u nosa wskazywały raczej na greckie niż na indyańskie pochodzenie. Cera jej miała barwę jasnego miedzianego bronzu z lekkim odcieniem srebra. Dziewczyna mogła mieć lat ośmnaście, a byłbym się założył, nie wiem o co, że była siostrą Winnetou.
Obie kobiety zajęte były ozdabianiem czerwonymi szwami i arabeskami wygarbowanego na biało pasa skórzanego.
Podniosłem się, tak, podniosłem się i to z trudem, wcale nie wielkim, gdy natomiast przed ostatniem zaśnięciem nie mogłem otworzyć oczu z osłabienia. Stara posłyszała ten mój ruch, zwróciła wzrok swój ku mnie i zawołała, wskazując na mnie:
— Uff! Aguan inta-hinta!
„Uff“, to okrzyk zdumienia, „aguan inta-hinta“ znaczy „on nie śpi“. Dziewczyna odwróciła wzrok od pracy i ujrzawszy mnie siedzącego, wstała, aby się do mnie przybliżyć.
— Obudziłeś się? — rzekła ku memu zdumieniu płynną angielszczyzną. — Czy masz jakie życzenie?
Otworzyłem już usta, by odpowiedzieć, lecz zamknąłem je napowrót, gdyż przyszło mi teraz na myśl, na co przedtem nie zwróciłem uwagi, że właściwie nie mogę mówić. Skoro jednak doprowadziłem już do tego, że usiadłem, to spodziewałem się, że przynajmniej parę słów wyrzec potrafię. Spróbowałem więc i odpowiedziałem:
— Tak; mam... nawet... więcej życzeń.
Jakżeż się ucieszyłem brzmieniem mego głosu! Wydał mi się jakiś obcy, słowa wychodziły zduszone i świszczące, a sprawiały ból w przełyku, ale były to ostatecznie słowa po trzytygodniowej niezdolności wydobycia choćby jednego wyrazu.
— Mów cicho, albo znakami — rzekła, — Nszo-czi słyszy, że mówienie sprawia ci ból.
— Nszo-czi jest ci na imię? — spytałem.
— Tak.
— Więc podziękuj temu, kto ci je nadał. Nie mogłaś otrzymać odpowiedniejszego, gdyż jesteś jako piękny dzień wiosenny, kiedy rozchodzi się pierwszy raz woń świeżych kwiatów.
Nszo-czi znaczy „piękny dzień“. Dziewczyna pokraśniała lekko i przypomniała mi:
— Miałeś mi wyrazić swoje życzenia.
— Powiedz mi pierwej, czy dla mnie tu jesteś?
— Tak. Polecono mi pielęgnować ciebie.
— Kto?
— Winnetou, który jest moim bratem.
— Myślałem to sobie, gdyż jesteś nadzwyczajnie podobna do tego młodego i dzielnego wojownika.
— A ty chciałeś go zabić!
Brzmiało to na poły jak twierdzenie, a na poły jak pytanie. Spojrzała mi przy tem bystro w oczy, jak gdyby chciała zbadać całą głąb mego wnętrza.
— Nie — odparłem.
— On w to nie wierzy i uważa ciebie za swego wroga. Ty powaliłeś go po dwakroć na ziemię, chociaż dotychczas jeszcze nikt go nie zwyciężył.
— Raz, aby go ocalić, a drugi raz dla tego, że chciał mnie zabić. Polubiłem go na pierwszy rzut oka.
Ciemne jej oczy spoczęły znowu przez dłuższy czas na mojej twarzy.
— On wam nie wierzy — rzekła znowu — a ja jestem jego siostrą. Czy masz ból w ustach?
— Teraz nie,
— Czy będziesz mógł połykać?
— Spróbuję. Czy możesz mi dać trochę wody do picia?
— Tak i do mycia. Zaraz ci przyniosę.
Wyszły obie ze starą. Ale co to było? Winnetou uważał nas za wrogów, nie wierzył naszym zapewnieniom, że jest przeciwnie, a mimoto oddał mnie pieczy własnej siostry! Myślałem, że kiedyś wyjaśni się powód tego postępowania.
Po jakimś czasie wróciły obie skwawy. Młodsza niosła małe naczynie, podobne do filiżanki, jakie wyrabiają Indyanie Pueblo, pełne zimnej wody. Uważała mnie jeszcze za zbyt słabego, żebym potrafił pić bez pomocy, dlatego przytknęła mi je do ust. Połykałem tylko z wielkim trudem, sprawiało mi to boleści, ale jakoś to zniosłem szczęśliwie. Pijąc małymi łykami i w wielkich odstępach, wypróżniłem naczyńko do dna.
Pokrzepiło mnie to nadzwyczajnie! Nszo-czi poznała to widocznie, gdyż rzekła:
— To ci posłużyło. Przyniosę ci później coś innego. Niezawodnie jesteś bardzo spragniony i głodny. Czy chcesz się umyć?
— A czy potrafię?
— Spróbuj!
Stara przyniosła wydrążoną dynię, pełną wody. Nszo-czi postawiła mi ją obok łoża i podała coś w rodzaju ręcznika z delikatnej plecionki. Wziąłem się do mycia, ale mi się nie udało; byłem jeszcze za słaby. Nszo-czi zamoczyła więc koniec plecionki w wodzie i zaczęła mi zmywać twarz, mnie rzekomemu wrogowi własnego brata i ojca. Skończywszy, zapytała z lekkim, lecz widocznie pełnym politowania, uśmiechem:
— Czy zawsze byłeś taki chudy, jak teraz?
Chudy? Ach, o tem nie myślałem jeszcze dotychczas! Trzy długie tygodnie gorączki, w dodatku tężec z ran, który zazwyczaj kończy się śmiercią, a to wszystko bez kąska pożywienia i bez kropli wody! To nie mogło przeminąć bez skutków. Dotknąłem policzków i odpowiedziałem:
— Nigdy chudy nie byłem.
— Więc przypatrz się tu swemu obrazowi!
Spojrzałem na wodę w dyni i cofnąłem głowę z przerażeniem, gdyż stamtąd zobaczyłem widmo szkieletu.
— To cud, że jeszcze żyję! — zawołałem.
— Tak, Winnetou powiedział to także. Przetrwałeś nawet tę jazdę tutaj. Dobry Wielki Duch dał ci ciało nadzwyczaj silne, gdyż inny nie wytrzymałby pięciu dni takiej drogi.
— Pięciu dni? Gdzież my się znajdujemy?
— W naszem pueblo[4] nad Rio Pecos.
— Czy wrócili tu wszyscy wasi wojownicy, którzy wzięli nas do niewoli?
— Tak, wszyscy. Mieszkają w pobliżu puebla.
— A czy pojmani Keiowehowie są także tutaj?
— Także. Właściwie należałoby ich zabić. Każdy inny szczep zamęczyłby ich na śmierć, ale dobry Kleki-petra był naszym nauczycielem i pouczył nas o dobroci Wielkiego Ducha. Jeżeli Keiowehowie zapłacą cenę odpowiednią, będą mogli odejść.
— A moi trzej towarzysze? Czy wiesz, gdzie są?
— W podobnej komnacie jak ta, ale ciemnej. Tam są przywiązani.
— Jak im się powodzi?
— Nie cierpią biedy, gdyż kto ma umrzeć na palu, musi być silnym, żeby mógł wiele wytrzymać, bo inaczej nie byłoby to karą dla niego.
— Więc mają umrzeć — naprawdę umrzeć?
— Tak.
— I ja także?
— I ty także!
W tonie, którym to wypowiadała, nie było ani cienia litości. Czyżby ta piękna dziewczyna była tak nieczułą, że pełne mąk zamordowanie człowieka nie wzruszało jej wcale?
— Czy mógłbym z nimi pomówić?
— To zabronione.
— A zobaczyć ich choćby z daleka?
— I tego nie wolno.
— To przynajmniej posłać wiadomość?
— I to zakazane.
— Donieść im tylko, jak się czuję?
Namyślała się przez chwilę i odrzekła:
— Poproszę o to brata Winnetou, żeby się mogli dowiedzieć od czasu do czasu, jak ci się powodzi.
— Czy Winnetou przyjdzie tu kiedy do mnie?
— Nie.
— Ależ ja mam z nim pomówić!
— On z tobą nie.
— To jest konieczne.
— Dla niego?
— Dla mnie i dla moich towarzyszy.
— On nie przyjdzie. Możebym ja mu to powiedziała, jeśli możesz to mnie powierzyć?
— Nie; dziękuję ci! Mógłbym ci to powiedzieć, mógłbym ci wogóle wszystko, wszystko powierzyć, ale skoro brat jest za dumny na to, by ze mną mówić, to i ja mam moją dumę i nie będę z nim mówił przez posłów.
— Nie zobaczysz go, aż w dzień twojej śmierci. Teraz wyjdziemy. Gdybyś czego potrzebował, daj znak. My usłyszymy i natychmiast ktoś się zjawi.
Wydobyła z kieszeni i podała mi małą glinianą piszczałkę i odeszła ze starą.
Czyż położenie, w którem się znajdowałem, nie było wprost dziwacznem? Leżałem śmiertelnie chory, a pielęgnowano mię po to, abym miał siły do powolnego konania. Ten, który się mej śmierci domagał, kazał siostrze swej czuwać nademną i to nie starej, brzydkiej skwawie.
Zbytecznie wspominać, że rozmowa moja z Nszo-czi nie potoczyła się tak gładko, jak się ją czyta. Mówienie sprawiało mi trudności i połączone było z dość wielkim bólem, mówiłem więc dość powolnie i przestawałem często, aby wypocząć. To mnie znużyło i dlatego usnąłem, skoro się tylko „Piękny Dzień“ oddalił.
Obudziwszy się w kilka godzin potem, poczułem wielkie pragnienie i wprost niedźwiedzi apetyt. Spróbowałem swego środka czarodziejskiego i zadąłem w piszczałkę. W tej chwili ukazała się stara, która siedziała chyba za drzwiami, bo wstawiła głowę i wymówiła jakieś pytanie, z którego uchem wyłowiłem tylko słowa „iszha i isztla“. Domyśliłem się, że chciała się dowiedzieć, czy będę jadł i pił. Dałem szczękami znak żucia, poczem ona zniknęła. Niebawem ukazała się Nszo-czi z glinianą miską i z łyżką w ręku, uklękła obok łoża i zaczęła mi podawać jedzenie łyżka za łyżką, jak dziecku nie umiejącemu jeszcze jeść bez pomocy. Dzicy Indyanie nie używają takich naczyń i zmarły Kleki-petra był także pod tym względem nauczycielem Apaczów.
Miska zawierała bardzo mocny rosół z mąką kukurudzianą, przyrządzaną przez Indyanki zapomocą rozgniatania ziarnek kukurudzy pomiędzy kamieniami. Dla gospodarstwa Inczu-czuny zbudował Kleki-petra żarna, które pokazywano mi potem jako wielką osobliwość.
Jedzenie szło mi oczywiście jeszcze trudniej od picia. Ledwie zdołałem wstrzymać się od krzyku przy przełykaniu zawartości każdej łyżki, ale natura wymagała pokarmu i musiałem coś jeść, jeśli chciałem nie zginąć z głodu. Starałem się więc nie dać poznać po sobie, jakie męki przy tem znosiłem, nie mogłem jednak powstrzymać łez, płynących mi z oczu mimowolnie. Nszo-czi zauważyła to i rzekła, gdy spożyłem ostatnią łyżkę:
— Jesteś widocznie bardzo osłabiony, ale mimoto silny mąż i bohater. O, gdybyś się był urodził Apaczem, a nie kłamliwą, bladą twarzą!
— Ja nie kłamię, nie kłamię nigdy; uznasz to kiedyś!
— Chętnie wierzyłabym ci, ale niestety tylko jedna blada twarz mówiła prawdę: Kleki-petra, którego kochaliśmy wszyscy. Był on ułomny, ale miał ducha jasnego i dobre serce. Zamordowaliście go, chociaż was nie obraził i za to musicie zginąć, a potem was z nim pochowają.
— Jak? On jeszcze nie pochowany?
— Nie.
— Ależ zwłoki nie mogły się tak długo utrzymać!
— Spoczywają w mocnej trumnie, przez którą nie przejdzie powietrze. Zobaczysz ją na krótko przed śmiercią.
Po tem pocieszającem zapewnieniu odeszła. To przecież dla tego, kogo mają na śmierć zamęczyć, ogromne uspokojenie, że zobaczy przedtem trumnę drugiego! Zresztą nie myślałem jeszcze poważnie o śmierci. Przeciwnie byłem pewien, że będę żył, gdyż posiadałem niezbity dowód do wykazania naszej niewinności, a mianowicie kosmyk włosów, odcięty Winnetou podczas uwolnienia go.
Ale czy miałem go rzeczywiście? Czy mi go nie zabrano? Przeraziłem się tem pytaniem. Podczas krótkich chwil przytomności nie przyszło mi na myśl, że Indyanie zwykli ograbiać swoich jeńców. Musiałem więc zbadać kieszenie.
I teraz jeszcze leżałem w całkowitem swojem ubraniu. Nie zdjęto ze mnie ani jednej części jego. Można sobie wyobrazić, co to znaczy przebyć tak trzy tygodnie w gorączce. Zdarzają się warunki, które można przeżyć, ale opowiadać ich w książce nie wolno. Czytelnik zazdrości takiemu człowiekowi, który wiele jeździł i wiele doświadczył, ale nie odważyłby się wstąpić w jego ślady, gdyby znał okoliczności uboczne, pominięte milczeniem. Ileż to razy od zapalonych czytelników dzieł moich otrzymuję listy, w których donoszą mi, że chcieliby przedsięwziąć podobne podróże. Pytają o koszta, co należy z sobą na podróż wziąć, ale mało komu chodzi o to, jakich języków powinien się nauczyć i jakich wiadomości nabyć, aby sobie ułatwić podróż. Tych, żądnych przygód, panów leczę skutecznie szczeremi odpowiedziami, w których zdzieram zasłonę z rzeczy przemilczanych.
Zbadałem więc swoje kieszenie i znalazłem ku memu radosnemu zdumieniu jeszcze wszystko, co posiadałem; broń mi tylko zabrano. Wyjąłem puszkę z sardynek; były w niej jeszcze moje zapiski, a między nimi kosmyk włosów Winnetou. Schowałem go i położyłem się spać spokojnie. Ledwie się wieczorem zbudziłem, ukazała się Nszo-czi i przyniosła znowu jedzenie i świeżą wodę. Jadłem już bez jej pomocy i rzucałem wśród tego pytania, na które ona stosownie do okoliczności odpowiadała, lub nie. Dano jej oczywiście wskazówki, jak się ma zachować i zakazano odstępować od nich, bo niejedno moje pytanie zostawiła bez odpowiedzi. Zapytałem ją także, dlaczego mnie nie ograbiono.
— Brat Winnetou zabronił tego — odrzekła.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Mogę ci coś innego, lepszego powiedzieć.
— Co takiego?
— Byłam u bladych twarzy, pojmanych razem z tobą.
— Ty sama? — zawołałem uradowany.
— Tak. Chciałam im donieść, że ty czujesz się dobrze i że wnet wyzdrowiejesz. Na to poprosił mnie ten, którego nazywają Sam Hawkens, żebym ci doręczyła coś, co on zrobił podczas owych trzech tygodni pieczy nad tobą.
— Co to jest?
— Pytałam Winnetou, czy ci mogę to zanieść, a on pozwolił. Oto masz! Musisz być silnym i odważnym człowiekiem, skoro ośmielasz się atakować samym nożem szarego niedźwiedzia. Sam Hawkens mi to opowiedział.
Podała mi łańcuch, wykonany przez Sama z pazurów i zębów niedźwiedzia; oba końce uszu zdobiły go także.
— Jak on to mógł sporządzić? — zapytałem zdziwiony. — Chyba nie samemi rękoma. Czy zostawiono mu nóż i inne rzeczy, które przy sobie miał?
— Nie, tylko tobie jednemu nic nie zabrano. Ale Sam Hawkens powiedział bratu, że chce zrobić ten łańcuch i wyprosił sobie pazury i kły niedźwiedzia. Winnetou nie odmówił mu i pożyczył narzędzi, potrzebnych do tego. Noś go od dzisiaj, gdyż niedługo będziesz się mógł nim cieszyć.
— Czy dla tego, że umrę wkrótce?
— Tak.
Wzięła z mej ręki łańcuch i powiesiła mi na szyi. Od tego dnia nie zdejmowałem go przez cały czas pobytu na dzikim Zachodzie.
— Mogłaś później przynieść mi tę pamiątkę — odpowiedziałem pięknej Indyance. — Niema nic pilnego, gdyż będę ją prawdopodobnie nosił jeszcze przez długie, długie lata.
— Nie, tylko przez krótki, bardzo krótki czas.
— Ja myślę inaczej! Wasi wojownicy mnie nie zabiją!
— Zabiją z pewnością! Tak postanowiono na radzie starszych.
— To cofną to postanowienie, skoro tylko dowiedzą się, że jestem niewinny.
— Nie uwierzą ci!
— Uwierzą, ponieważ potrafię im to udowodnić!
— Udowodnij, udowodnij! Ucieszyłabym się bardzo, słysząc, że nie jesteś kłamcą i zdrajcą! Powiedz mi, czem możesz to udowodnić, ażebym zawiadomiła o tem brata Winnetou!
— Niech po to przyjdzie sam do mnie.
— Tego nie zrobi.
— To się nie dowie. Nie przywykłem żebrać dla siebie przyjaźni, ani porozumiewać się przez posłów z ludźmi, którzy do mnie przyjść nie chcą.
— Jacy z was wojowników twardzi ludzie! Byłabym ci tak chętnie przyniosła przebaczenie Winnetou; ale ty go nie otrzymasz.
— Nie potrzebuję przebaczenia, bo nie popełniłem nic takiego, coby musiano dopiero darować. Poproszę cię o inną przysługę.
— O jaką?
— Gdybyś jeszcze raz była u Sama Hawkensa, to pociesz go odemnie, gdyż będziemy wolni, skoro tylko ja wyzdrowieję.
— Nadzieja twoja cię zawiedzie!
— To nie jest nadzieja, lecz niezachwiana pewność. Przyznasz mi potem, że miałem słuszność.
Powiedziałem to z taką siłą przekonania, że przestała mi się sprzeciwiać i odeszła.
Więzienie moje leżało więc nad rzeką Pecos, a raczej w jednej z bocznych jej dolin, gdyż wyglądając przez drzwi, widziałem przeciwległą ścianę skalną wcale niedaleko, tymczasem dolina Rio Pecos musiała być znacznie szersza. Chętnie byłbym obejrzał pueblo, w którem, czyli na którem się znajdowałem, lecz nie mogłem się podnieść z łoża, a gdybym był nawet potrafił chodzić, to nie wiadomo, czy byliby mi pozwolili opuścić komnatę, w której niedobrowolnie mieszkałem.
Gdy się ściemniło, przyszła stara z lampą z małego wydrążonego harbuza i usiadła w kącie. Ta stara była do grubszych robót, a Nszo-czi spełniała, żeby się tak wyrazić, obowiązki gościnności.
Mimo dość wyraźnego światła lampy spędziłem całą noc na śnie głębokim i pokrzepiającym i uczułem się nazajutrz o wiele silniejszym. Tego dnia dostałem sześć razy swój zwykły posiłek: rosół z kukurudzą, zarówno pożywny, jak łatwy do strawienia. Karmiono mię tem dopóty, dopóki nie mogłem przełknąć stalszych pokarmów, szczególnie mięsa.
Stan mój polepszał się z dnia na dzień. Szkielet nabrał znowu mięśni, a spuchlizna w ustach zmniejszała się stale. Nszo-czi była wciąż taka sama, przyjaźnie zaniepokojona, bo przekonana, że śmierć moja coraz to bliżej. Ilekroć sądziła, iż na nią nie zważam, rzucała na mnie okiem z wyrazem rzewności i niemego pytania. Zdaje się, że zaczynała się nademną litować. Zrobiłem jej więc krzywdę, kiedy pomyślałem, że jest bez serca. Zapytałem ją, czy wolno mi opuścić więzienie, którego drzwi zawsze były otwarte. Zaprzeczyła jednak, dodając, że dniem i nocą stoją przed drzwiami dwaj niewidzialni dla mnie strażnicy, którzy i nadal mnie będą pilnowali, że tylko memu osłabieniu zawdzięczałem to, że mnie nie skrępowano. Niebawem miano mię pozbawić i tej odrobiny swobody.
To skłoniło mnie do ostrożności. Liczyłem wprawdzie na wrażenie, jakie zrobi kosmyk włosów, ale to mogło zawieść ostatecznie, a wówczas byłbym pozostawiony samemu sobie i swojej sile fizycznej. Należało więc ćwiczyć tę siłę. Ale jak?
Tylko podczas snu leżałem na skórze niedźwiedziej, resztę czasu siedziałem, albo chodziłem po komnacie. Oświadczyłem Nszo-czi, że nie jestem przyzwyczajony do nizkich siedzeń i zapytałem, czy nie możnaby dostać kamienia, któryby mi zastąpił krzesło. Przedłożono Winnetou to życzenie, a on przysłał mi kilka kamieni rozmaitej wielkości; najcięższy ważył zapewne z cetnar. Tymi kamieniami ćwiczyłem się, ilekroć sam byłem. Wobec moich piastunek udawałem osłabionego, w rzeczywistości jednak potrafiłem już w ostatecznym dniu podnosić wielokrotnie ów wielki kamień. To poprawiło się jeszcze w następnym tygodniu tak, że po jego upływie odzyskałem zupełnie swoje dawne siły.
Byłem tu już sześć tygodni, a nie słyszałem, żeby Keiowehów wypuszczono z niewoli. To coś znaczyło wyżywić przez ten czas około dwustu ludzi. Keiowehowie musieli później oczywiście za to zapłacić. Im dłużej nie chcieli się zgodzić na warunki Apaczów, tem bardziej wzrastał też okup.
Pewnego pięknego poranku w słonecznym dniu jesiennym przyniosła mi Nszo-czi śniadanie i usiadła przy mnie podczas jedzenia, podczas gdy kiedy indziej zawsze zaraz wychodziła. Oko jej spoczywało łagodnie na mnie i z blaskiem jakimś wilgotnym, aż wkońcu łza potoczyła się jej po policzku.
— Płaczesz? — spytałem. — Co cię tak smuci?
— To, co się ma stać dzisiaj.
— Cóż takiego?
— Keiowehowie odchodzą wolno. Tej nocy przybyli nad rzekę ich posłańcy z całym okupem.
— I to ciebie tak smuci? Powinnabyś się tem właśnie cieszyć!
— Nie wiesz, co mówisz i nie przeczuwasz, co cię czeka. Pożegnanie z Keiowehami uczci się w ten sposób, że ciebie i twoich białych braci przywiążą do pala.
Spodziewałem się tego już dawno, a jednak przeląkłem się, słysząc to teraz. A więc to był dzień rozstrzygający, może mój dzień ostatni! Co mi mógł przynieść jego schyłek? Udawałem obojętność i jadłem dalej na pozór spokojnie, a gdy skończyłem, oddałem jej naczynie. Wzięła je, wstała i poszła. U wejścia zatrzymała się, wróciła, wyciągnęła do mnie rękę i rzekła, nie wstrzymując już łez:
— Mówię teraz do ciebie po raz ostatni. Bądź zdrów! Nazywają cię Old Shatterhand, jesteś silnym wojownikiem. Bądź także silnym, kiedy cię będą męczyli! Nszo-czi boleje bardzo nad twą śmiercią, ale napełniłoby to duszę jej wielką radością, gdyby żadne męki nie wydarły ci z ust okrzyku boleści i skargi. Spraw mi tę radość i umrzyj jak bohater!
Po tej prośbie wybiegła. Stanąłem u wejścia, aby za nią wyglądnąć, ale wtem zwróciły się do mnie lufy dwu strzelb: to obaj strażnicy spełnili swój obowiązek. Gdybym był o krok naprzód postąpił, byłbym zginął od kuli, albo w najlepszym razie taką otrzymał ranę, że dalej iść byłbym nie mógł. O ucieczce nie było co myśleć, gdyż musiałaby się nie udać, ponieważ nie znałem otoczenia. Cofnąłem się czemprędzej do więzienia.
Co było robić? Należało chyba czekać spokojnie na dalsze wypadki, a w odpowiedniej chwili spróbować, jak podziała ów kosmyk włosów. Spojrzenie, rzucone na dwór, przekonało mnie dostatecznie, że myśl o ucieczce byłaby szaleństwem. Czytałem wprawdzie o indyańskich pueblach, ale dotąd nie widziałem żadnego. Budowane są w celach obronnych, a osobliwa ich konstrukcya odpowiada doskonale temu przeznaczeniu.
Wypełniają one zazwyczaj głębokie skalne załomy, stawiane są z silnego kamiennego muru i składają się z kilku piątr, stosownie do miejscowości. Każde wyższe piętro jest nieco cofnięte tak, że przed niem leży platforma, utworzona przez powałę niższego. Całość wydaje się piramidą skalną stopni, wciskających się w miarę wysokości co raz to bardziej w lukę skały. Parter wysuwa się najbardziej naprzód i jest najszerszy, a następne piętra zwężają się co raz to bardziej. Nie są one połączone schodami wewnątrz tak jak u nas, lecz wychodzi się na nie od zewnątrz za pomocą drabin, przystawianych w razie potrzeby. Jeśli nieprzyjaciel nadciągał, usuwano te drabiny i wróg nie mógł dostać się wyżej, chyba że przyniósł z sobą drabiny. I wówczas jednak musiał zdobywać jedno piętro po drugiem, narażając się przytem na pociski obrońców, a tymczasem oni nie obawiali się jego broni.
W takiem pueblu w kształcie piramidy i ja teraz przebywałem i to na ósmem, lub dziewiątem piętrze. Jak można było stąd uciec, zwłaszcza że na każdej platformie znajdowali się Indyanie! Nie, musiałem pozostać. Rzuciłem się więc na łóżko i czekałem.
Były to przykre, nieznośne wprost godziny. Czas mijał ledwie żółwim krokiem, południe już przeszło, a nic nowego się nie stało. Wreszcie usłyszałem odgłos kroków kilku zbliżających się osób. Wszedł Winnetou w towarzystwie kilku Apaczów. Ja leżałem dalej, udając, że nie wiem o niczem, on zaś obrzucił mnie długiem, badawczem spojrzeniem i rzekł:
— Old Shatterhand powie mi, czy już wyzdrowiał.
— Jeszcze nie całkiem — odrzekłem.
— Ale mówić już może, jak widzę?
— Tak.
— A chodzić także?
— Przypuszczam.
— Czy uczyłeś się pływać?
— Trochę.
— To dobrze, gdyż będziesz musiał pływać. Czy wiesz jeszcze, w którym dniu miałeś mnie zobaczyć?
— W dniu mojej śmierci.
— Zapamiętałeś to sobie. Dzień ten dziś nadszedł. Wstań. Teraz cię zwiążą.
Byłoby głupstwem nie posłuchać tego wezwania. Przedemną stało sześciu czerwonoskórych, którzy byliby mnie podnieśli bez trudu. Mogłem wprawdzie kilku z nich powalić na ziemię, lecz przez to osiągnąłbym chyba tylko to, że zaostrzyliby sposób postępowania względem mnie. Dźwignąłem się więc z łoża i podałem im ręce. Związano mi je z przodu, poczem skrępowali mi dwoma rzemieniami nogi w ten sposób, że mogłem wprawdzie iść, a nawet złazić, lecz nie potrafiłbym był w dużych skokach umykać. Wyprowadzono mnie na platformę.
Stąd prowadziła drabina na niższe piętra. Nie była to drabina w naszem pojęciu, lecz gruby drewniany słup, którego wcięcia służyły jako stopnie. Najpierw zeszli trzej czerwoni, potem ja, a za mną trzej pozostali. W ten sposób schodziliśmy z piętra na piętro coraz niżej. Na każdej platformie stały kobiety i dzieci, patrząc na mnie ciekawie, ale w ciszy. I one schodziły potem za nami. Na piętrach najniższych zgromadziło się ich już ze sto. One tworzyły nasz orszak, publiczność, żądną widowiska naszej śmierci.
Jak zresztą przypuszczałem, leżało pueblo rzeczywiście w barwnej dolinie, uchodzącej na szeroką dolinę Rio Pecos, gdzie mnie poprowadzono. Pecos nie jest wogóle rzeką, obfitą w wodę, a w lecie i w jesieni ma jej jeszcze mniej niż w zimie i na wiosnę. Są tam jednak miejsca głębokie, w których nawet podczas gorącej pory roku nie znać żadnego ubytku. Skutkiem tego pokrywa poblizkie obszary bujna roślinność, która zachęca Indyan do osiedlania się tam, ponieważ konie znajdują tu paszę. Takie miejsce ujrzałem przed sobą. Szerokość doliny wynosiła może godzinę drogi, a z lewej i prawej strony od nas obramowały ją zarośla i lasy, których dotykały zielone murawy. Tuż przed nami jednak las się przerywał na obu brzegach. Nie miałem wtedy czasu namyślać się nad przyczyną tego. Tam właśnie, gdzie boczna dolina uchodziła do głównej, ciągnęła się może na pięćset metrów szeroka ławica piaskowa aż do samej rzeki, a i po drugiej stronie wody widniała na długiej przestrzeni. Wyglądała jak jasny pas, przecinający zieloną dolinę Rio Pecos, na którym nie było trawy, ani zarośli, ani drzew, z wyjątkiem olbrzymiego cedru, po drugiej stronie rzeki w samym środku tej nieurodzajnej części doliny. Dzięki swej grubości oparł się ten cedr wybrykowi natury, który utworzył ową ławicę. Nie stał on na samym brzegu, lecz w pewnem odeń oddaleniu, a Inczu-czuna przeznaczył go do odegrania roli w wypadkach dnia dzisiejszego.
Na naszym brzegu panował ruch ożywiony. Zobaczyłem więc najpierw nasz wóz z wołami, zdobyty przez Apaczów. Po drugiej stronie nieurodzajnego pasa pasły się konie, przyprowadzone przez Keiowehów na wykupno jeńców. Tutaj także rozbito namioty, powystawiano rozmaite rodzaje broni, przeznaczone także na okup. Tam przechadzał się Inczu-czuna z taksatorami haraczu. Tangua był z nimi, gdyż jego i jeńców wypuszczono już na wolność. Krótki rzut oka na rój tych czerwonych, fantastycznie poubieranych, postaci pouczył mnie, że było tam przynajmniej sześciuset Apaczów.
Ujrzawszy nas nadchodzących, zgromadzili się zaraz i utworzyli szerokie półkole o kilku ogniwach dokoła naszego wozu. Keiowehowie także przyłączyli się do nich.
Doszedłszy do wozu, spostrzegłem Hawkensa, Stone’a i Parkera, przywiązanych już do pali, wbitych mocno i głęboko w ziemię. Czwarty był wolny i do niego przywiązano mnie. To więc były owe słupy męczeńskie, pod którymi mieliśmy żywot nędznie i w męczarniach zakończyć, wbite w ziemię szeregiem i tak niedaleko od siebie, że mogliśmy z sobą rozmawiać. Sam znajdował się tuż obok mnie, potem następowali Stone i Parker. Pod słupami leżały wiązki chróstu, przeznaczone na to, by nas niemi obłożyć, gdy po rozmaitych męczarniach przyjdzie czas, żeby nas spalić.
Towarzyszom moim widocznie dobrze w niewoli się powodziło, gdyż wyglądali nieźle, ale min nie mieli bynajmniej wesołych.
— Ach, sir, więc i wy tutaj! — rzekł Sam. — To mizerna, całkiem mizerna operacya, której chcą nas poddać! Nie wiem, czy wytrzymamy. Śmierć i zabicie tak dalece szkodzą ciału, że się to rzadko kiedy przeżywa. Wkońcu mamy się jeszcze spalić, jeśli się nie mylę. Cóż wy na to, sir?
— Czy macie nadzieję ocalenia, Samie? — spytałem.
— Nie wiem, czy kto przyjdzie nas wybawić. Wysilałem myśl moją przez trzy tygodnie, lecz nie znalazłem nic odpowiedniego. Siedzieliśmy w ciemnej norze skalnej, a ponadto byliśmy skrępowani i otoczeni strażą. Jak tu wyjść! A jakże wam się powodziło?
— Bardzo dobrze!
— Wierzę; widać to po was. Wypaśli was jak gęsiora na pieczeń. Jakże tam z raną?
— Znośnie. Mogę już mówić, jak to słyszycie, a spuchlizna w ustach także sklęśnie niebawem.
— Jestem tego pewien! Ta miła spuchlizna będzie wyleczona tak radykalnie, że z niej nic nie zostanie, ale z was także nic, prócz kupki prochu ludzkiego. Nie widzę dla nas ocalenia, a mimoto nie mam uczucia, jak gdyby mi śmierć groziła. Możecie mi wierzyć, albo nie wierzyć, ale nie doznaję trwogi, ani niepokoju. Tak mi jest, jakby nam czerwoni nic uczynić nie mogli i jakby gdzieś skądeś nadejść miał nagle wybawca.
— To możliwe! Ja nie straciłem jeszcze nadziei. Założyłbym się nawet, że dziś wieczorem, przy końcu tego niebezpiecznego dnia, będzie nam dobrze.
— To właśnie tylko wy potraficie powiedzieć, jako skończony greenhorn. Będzie nam dobrze! Głupstwo! O „całkiem dobrze“ nawet trudno mówić. Dziękowałbym Bogu, jeślibym wogóle istniał dziś wieczór.
— Słyszeliście już kilkakrotnie odemnie i przekonaliście się, że jestem zupełnie innym greenhornem.
— Tak? Co chcecie przez to powiedzieć! Używacie przy tem takiego osobliwego tonu! Czy przyszła wam może jaka dobra myśl?
— Tak.
— Jaka? Kiedy?
— Wieczorem tego dnia, w którym Winnetou i jego ojcu udało się uciec.
— Wówczas przyszła wam dobra myśl? To szczególne! To na nic się nam dziś nie przyda, gdyż wtedy, kiedy wam przyszła, nie wiedzieliście, że teraz otrzymamy tu u Apaczów takie piękne mieszkania. Jakżeż ta myśl wygląda?
— To kosmyk włosów.
— Kosmyk włosów? — powtórzył zdumiony. — Powiedzcieno, jak tam u was na stryszku! Czy nie grasują tam myszki przypadkiem?
— Sądzę, że nie.
— Ale co pleciecie o kosmyku włosów? Czy wam jaka dawna kochanka darowała warkocz, z którego chcecie zrobić prezent Apaczom?
— Mam go od mężczyzny.
Popatrzył na mnie, jak gdyby wątpił w całość mego rozumu, potrząsnął głową i rzekł:
— Posłuchajcie, kochany sir, wam naprawdę niedobrze w głowie. Rana widocznie pozostawiła tam po sobie jakieś ślady zbyteczne. Ten kosmyk macie prawdopodobnie w głowie, nie w kieszeni. Nie wiem, w jaki sposób moglibyśmy uwolnić się z tych słupów za pomocą kosmyka włosów.
— Hm! To jest taki pomysł greenhorna; musimy czekać spokojnie, czy się okaże skutecznym. Co do uwolnienia się od tych męczeńskich słupów to jestem pewien, że przynajmniej ja na nim nie zawisnę.
— Oczywiście. Skoro was spalą, to nie będziecie wisieli.
— Pshaw! Odejdę, zanim zaczną nas męczyć.
— Co? Jaką macie podstawę do takiego przypuszczenia.
— Mnie każą pływać.
— Pływać? — zapytał, spoglądając na mnie znowu mniej więcej tak, jak psychiatra na swego pacyenta.
— Tak pływać, a tego nie mógłbym wykonać tu przy słupie. Muszą mnie więc odwiązać.
— Do stu piorunów! Któż wam powiedział, że macie pływać?
— Winnetou.
— Kiedyż będziecie pływali?
— Oczywiście, że dzisiaj.
— Good lack! Skoro od niego wyszedł ten rozkaz, to jest to istotnie promień słońca, przedzierający się przez chmury. Będziecie, zdaje się, walczyli o swoje życie.
— Ja też tak myślę.
— W takim razie nas czeka to samo, gdyż wątpię, żeby z wami miano postąpić inaczej niż z nami. Położenie nasze nie jest więc tak rozpaczliwe, jak przypuszczałem.
— I ja tak sądzę. Prawdopodobnie zdołamy się ocalić.
— Tylko bez zbyt wielkich urojeń! Jeśli każą nam walczyć o życie, to postarają się o utrudnienie tego. Są jednak przykłady, że biali jeńcy odzyskiwali wolność w ten sposób. Czy uczyliście się pływać, sir?
— Tak.
— Ale jak?
— Tak, że nie potrzebuję obawiać się Indyan.
— Tylko bez urojeń! Oni pływają jak szczury wodne, jak ryby.
— A ja jak wydra, która ryby łowi.
— Blagujecie!
— Nie. Pływanie było dla mnie najmilszem zajęciem. Czy słyszeliście o pływaniu w stojącej postawie?
— Tak.
— Czy umiecie tak pływać?
— Nie; nie widziałem tego jeszcze nigdy.
— Więc być może, że to dziś zobaczycie. Jeśli idzie o to istotnie, żeby mi dać sposobność ocalenia życia za pomocą pływania, to jestem prawie pewien, że dzień dzisiejszy przeżyję.
— Życzę wam tego, sir! Spodziewam się, że i nam nie poskąpią takiej sposobności. To zawsze lepsze, niż wisieć u tego pala. Wolę przecież zginąć w walce, niż żeby mię zamęczono.
Nie, przeszkadzano nam w rozmowie, gdyż Winnetou stał, nie zważając zresztą na nas, z ojcem i z Tanguą i rozprawiał o czemś z nim, a reszta Apaczów, którzy mnie przyprowadzili, zajęta była utrzymywaniem porządku w półkolu, utworzonem dokoła nas i przed nami.
W środku siedziały dzieci, a za niemi dziewczęta i kobiety, przy których znajdowała się także Nszo-czi. Spostrzegłem, że rzadko kiedy odwracała głowę odemnie. Dalej zajęli stanowiska starsi chłopcy, a za nimi wojownicy. W chwili właśnie, kiedy Sam wypowiedział ostatnie słowa, zabrał głos Inczu-czuna, który stał z Winnetou i z Tanguą między nami a widzami, i rzekł tak donośnie, że go wszyscy mogli dosłyszeć:
— Niechaj moi czerwoni bracia, siostry i dzieci, a zarazem wojownicy Keiowehów posłuchają tego, co im chcę oznajmić!
Zatrzymał się, a ujrzawszy, że uwaga wszystkich zwróciła się już na niego, mówił dalej:
— Blade twarze są wrogami czerwonych mężów. Rzadko trafi się taka, której oko przyjaźnie na nas spogląda. Najszlachetniejszy z tych niewielu białych przyszedł do plemienia Apaczów, aby dlań stać się przyjacielem i ojcem. Dla tego nazwaliśmy go Kleki-petrą, białym ojcem. Moi bracia i siostry znali go wszyscy i kochali. Niechaj mi to zaświadczą!
— Howgh! — zabrzmiało dokoła na potwierdzenie jego słów.
Wódz ciągnął dalej:
— Kleki-petra był naszym nauczycielem we wszystkich rzeczach, których nie znaliśmy, a które nam potem korzyść przyniosły. Mówił także o religii białych, o Wielkim Duchu, stworzycielu i żywicielu wszystkich ludzi. Ten Wielki Duch nakazał, żeby czerwoni i biali ludzie byli sobie braćmi i miłowali się wzajemnie. Ale czy biali spełnili jego wolę? Czy przynieśli nam miłość? Nie. Niechaj moi bracia i siostry o tem zaświadczą!
Donośne: howgh! – rozległo się wśród zgromadzonych.
— Przyszli raczej, aby zagrabić naszą własność, a nas samych wytępić. To im się udaje, ponieważ są silniejsi od nas. Na dawnych pastwiskach bawołów i mustangów pobudowali wielkie miasta, skąd wychodzi wszelkie zło, jakie nas dotyka. Gdzie niegdyś czerwony strzelec chodził przez puszczę, albo sawannę, tam pędzi teraz ognisty koń z wielu wozami i przywozi naszych wrogów. A gdy człowiek czerwony ucieka przed nim w ostępy, zostawione mu jeszcze, by tam w spokoju umrzeć z głodu, spotyka niebawem blade twarze, które idą za nim, aby dla ognistego konia budować nowe drogi na ziemi czerwonych mężów. Zetknęliśmy się z takimi białymi i w spokojnej rozmowie oświadczyliśmy im, że ten kraj jest naszą własnością, że więc nie do nich należy. Nie mogli się temu sprzeciwić i musieli to przyznać. Skoro jednak zażądaliśmy od nich, żeby zaniechali sprowadzania w nasze strony ognistego konia, nie usłuchali naszego wezwania i zastrzelili Kleki-petrę, którego czciliśmy i kochali jak ojca. Niechaj moi bracia i siostry poświadczą, że mówię prawdę!
Silnem, jednogłośnem: Howgh! potwierdzili to zebrani Apacze.
— Przynieśliśmy tutaj jego zwłoki i zatrzymaliśmy na dzień zemsty. Dzień ten dziś nadszedł. Kleki-petra ma dzisiaj być pochowany, a razem z nim jego morderca ze wspólnikami swego strasznego czynu; oni są jego przyjaciółmi i towarzyszami, a wydali nas w ręce Keiowehów, lecz wypierają się tego. Wszystkim innym czerwonym mężom wystarczyłoby do zamęczenia ich to, co o nich wiemy, my jednak, posłuszni naukom mądrego Kleki-petry, chcemy być sprawiedliwymi sędziami. Ponieważ oni nie przyznają się do nieprzyjaźni względem nas, przesłuchamy ich, a wyrok wypadnie odpowiednio do tego, czego się dowiemy. Niechaj moi bracia i siostry oświadczą mi swoją zgodę!
— Howgh! — zabrzmiało dokoła.
— Słuchajcie, sir! — rzekł do mnie Sam. — To wygląda dla nas korzystnie. Skoro nas chcą przesłuchać, to sprawa może nie weźmie tak złego obrotu, jak nam się zdawało. Mam nadzieję, że potrafimy im dowieść naszej niewinności. Przedstawię to tym ludziom tak jasno i tak ich przekonam, że nas puszczą na wolność.
— Samie, tego nie dokażecie — odrzekłem.
— Nie? Czemu? Czyż nie umiem mówić?
— O, mówić uczyli was powoli od dziecka, ale jesteśmy tutaj już sześć tygodni, a przez ten cały długi czas nie udało się wam wpoić w Apaczów innego przekonania.
— Wam także nie, sir!
— To prawda, Samie, gdyż po pierwsze nie mogłem mówić, a po drugie, gdy już ta przeszkoda ustała, nie pokazał się u mnie nikt z czerwonoskórych. Widzicie zatem, że nawet sposobności nie miałem do przeprowadzenia obrony wobec obydwu wodzów.
— Więc nie zrobicie tego i teraz!
— Czemu?
— Jako greenhorn jesteście zbyt niedoświadczeni w takich sprawach i bądźcie pewni, że nie tylko nie zdołalibyście nam pomóc, lecz przeciwnie wpakowalibyście nas jeszcze głębiej. Posiadacie wprawdzie olbrzymią siłę fizyczną, ale tą tutaj nic nie wskóracie. Tutaj wszystko zależy od doświadczenia, bystrości i chytrości, czego wam brak właśnie. Nie możecie nic na to poradzić, gdyż urodziliście się już bez tych pięknych zalet i dla tego nie wtrącajcie swoich trzech groszy i pozwólcie mnie objąć obronę.
— W takim razie życzę wam lepszych wyników, niż dotychczas!
— Będą lepsze, gdyż zobaczycie, że dobrze zabiorę się do rzeczy.
Ta wymiana zdań odbyła się bez przeszkody, gdyż przesłuchanie nie zaczęło się natychmiast. Inczu-czuna i Winnetou rozmawiali z Tanguą i patrzyli przytem na mnie; mówili więc o nas. Spojrzenia pierwszych posępniały i stawały się coraz to surowsze, a miny Keioweha były takie, jak u człowieka, który skwapliwie stara się na kogoś rzucić podejrzenie przed drugim. Kto wie, jakie kłamstwa wymyślał, aby nas zgubić. Potem przystąpili do nas. Apacze stanęli po naszej prawej ręce, a Tangua umieścił się na lewo odemnie. Teraz odezwał się do nas Inczu-czuna tak, że wszyscy mogli dosłyszeć:
— Słyszeliście, co powiedziałem poprzednio. Macie powiedzieć prawdę i wolno wam będzie się bronić. Odpowiadajcie mi na pytania! Należeliście do tych, którzy budowali drogę dla konia ognistego?
— Tak. Muszę ci jednak oświadczyć, że my trzej nie mierzyliśmy wcale, nas dodano im tylko do obrony. — odrzekł Sam. — Co się tyczy tego czwartego, zwanego Old Shatterhand, to...
— Milcz! — przerwał mu wódz. — Masz odpowiadać tylko na moje pytania. Jeżeli zechcesz mówić więcej, każę cię oćwiczyć, że ci skóra popęka! A więc należycie do tych bladych twarzy? Odpowiedz krótko: tak, czy nie?
— Tak — rzekł Sam, bojąc się, żeby go nie obito.
— Old Shatterhand mierzył także?
— Tak.
— A wy trzej broniliście tych ludzi?
— Tak.
— Jesteście więc jeszcze gorsi od nich, gdyż obrońcy złodziei i zbójów zasługują na karę podwójną. Morderca Rattler był waszym towarzyszem?
— Tak, lecz zapewniam cię, że nie byliśmy...
— Milcz, psie! — huknął nań Inczu-czuna. — Masz mówić to tylko, o czem chcę wiedzieć i nic ponadto. Czy znasz prawa Zachodu?
— Tak.
— Jak się karze koniokrada?
— Śmiercią.
— Co więcej warte: koń, czy wielki kraj, należący do Apaczów?
Sam nie odezwał się na to, aby nie wydać na siebie wyroku śmierci.
— Mów, bo każę cię lassem do krwi oćwiczyć!
Na to mruknął odważny Sam:
— Bijcie! Sama Hawkensa nie zmusi nikt do gadania!
Na to ja zwróciłem się ku niemu twarzą i rzekłem:
— Mówcie, Samie, to dla nas lepsze!
— Well! — odpowiedział. — Zrobię to dla was, że będę gadał tam, gdzie powinienbym właściwie milczeć.
— A zatem, co więcej warte: koń, czy ten kraj?
— Kraj.
— A więc złodziej ziemi zasłużył jeszcze bardziej na śmierć niż koniokrad. W dodatku jesteście towarzyszami człowieka, który zamordował Kleki-petrę. To powiększa karę. Jako złodziei ziemi zastrzelonoby was bez mąk, ponieważ jednak jesteście mordercami, będziecie musieli przed śmiercią przebyć męczarnie na palu. Ale na tem nie kończy się jeszcze poczet waszych zbrodni. Wy oddaliście nas w ręce naszych wrogów Keiowehów?
— Nie.
— To kłamstwo!
— To prawda!
— Przecież z Old Shatterhandem jechałeś za nami, kiedy opuściliśmy wasz obóz.
— Tak.
— To przecież pewna oznaka nieprzyjaźni!
— Nie. Wyście nam zagrozili, musieliśmy więc wedle reguł Zachodu przekonać się, czy naprawdę oddaliliście się, czy nie. Przecież mogliście się ukryć i wystrzelać nas, dla tego tylko pojechaliśmy za wami.
— Czemu nie uczyniłeś tego sam? Dlaczego wziąłeś z sobą Old Shatterhanda?
— Aby go nauczyć, jak się rozpoznaje ślady, gdyż był jeszcze nowicyuszem.
— Skoro zamiary wasze były tak pokojowe i tylko z ostrożności podążyliście za nami, to dlaczego wezwaliście na pomoc Keiowehów?
— Ponieważ ślady wasze pouczyły nas, że ty pośpieszyłeś naprzód. Chciałeś widocznie sprowadzić wojowników i napaść na nas.
— Czy było rzeczywiście koniecznem zwracać się do Keiowehów?
— Tak.
— Czy innego wyjścia nie było?
— Nie.
— Znowu kłamiesz! Aby nam ujść, wystarczało zrobić to, co wam kazałem, to jest opuścić nasze terytoryum. Czemu nie uczyniliście tego?
— Bo nie mogliśmy odejść przed skończeniem roboty.
— A więc chcieliście grabić, czego wam stanowczo zakazałem, i dlatego sprzymierzyliście się z Keiowehami. Kto szczuje na nas naszych wrogów, jest także naszym wrogiem i musi zginąć. To dla nas nowy powód, żeby odebrać wam życie. Potem znowu nie pozostawiliście Keiowehom przyjęcia nas, zaatakowania i zwyciężenia, lecz pomagaliście im przytem. Czy to przyznajesz?
— To wszystko stało się jedynie po to, aby zapobiec rozlewowi krwi.
— Czy chcesz, żebym się z ciebie wyśmiał? Czyż nie wyszedłeś naprzeciwko nas, kiedyśmy się zbliżali?
— Tak.
— Czy nas nie podsłuchiwałeś?
— Tak.
— I całą noc przebyłeś w naszem pobliżu? Tak, czy nie?
— Tak jest.
— Czy nie zaprowadziłeś bladych twarzy do wody, by nas tam zwabić i czy nie kazałeś ukryć się w lesie Keiowehom, ażeby na nas potem uderzyć?
— To jest prawda, lecz muszę...
— Milcz! Żądam odpowiedzi krótkiej, a nie długiej mowy. Zastawiono na nas pułapkę. Kto ją wymyślił?
— Ja.
— Tym razem nie minąłeś się z prawdą. Kilku z nas odniosło rany, kilku poległo, a reszta poszła do niewoli. Wy temu jesteście winni; ta krew spada na was i to nowy powód, że musicie zginąć.
— Moim planem było, żeby...
— Milcz! Nie pytam się teraz. Wielki Dobry Duch zesłał nam niewidzialnego wybawcę, przy którego pomocy wydostałem się z Winnetou na wolność. Zakradliśmy się do naszych koni, ale zabraliśmy tylko potrzebne dla nas, ażeby jeńcy mieli konie, gdy tylko odzyskają wolność. Odjechaliśmy, by sprowadzić naszych wojowników, którzy byli na wyprawie przeciw Keiowehom, natknęli się na ich ślady i ruszyli za nimi. Dla tego to spotkałem się z nimi tak rychło, że już następnego dnia mogliśmy zjawić się u was. Tu znowu wiele krwi popłynęło. Mieliśmy szesnastu poległych, nie licząc krwi i bólu rannych; to nowy powód waszej śmierci. Nie spodziewajcie się łaski, ni miłosierdzia i...
— Nie chcemy łaski, lecz sprawiedliwości! — wpadł mu Sam w słowo. — Ja mogę...
— Czy będziesz milczał, psie! — przerwał mu Inczu-czuna w gniewie. — Masz mówić tylko wówczas, gdy cię zapytam. Z tobą już zresztą skończyłem. Ponieważ jednak wspomniałeś o sprawiedliwości, przeto wyrok nie zapadnie tylko na podstawie waszych własnych zeznań, lecz przeciwstawię wam świadka. Wódz Keiowehów, Tangua, zniży się i zabierze głos w tej sprawie. Czy te blade twarze są naszymi przyjaciółmi?
— Nie. — zapewnił Keioweh, na którego twarzy przebijało się zadowolenie z tego, że sprawa przybierała dla nas obrót niebezpieczny.
— Czy chcieli nas oszczędzać?
— Nie! Nie! Co więcej, szczuli mnie na was i prosili, żebym was nie oszczędzał, lecz pozabijał, wszystkich pozabijał!
To kłamstwo oburzyło mnie tak dalece, że przerwałem moje dotychczasowe milczenie i rzuciłem mu w oczy te słowa:
— To jest tak wielkie i bezwstydne kłamstwo, że grzmotnąłbym zaraz tobą o ziemię, gdybym choć jedną ręką miał wolną!
— Ty psie śmierdzący! — wybuchnął. — Czy ja mam cię ubić?
Podniósł pięść, a ja odrzekłem:
— Bij, jeśli się nie wstydzisz porywać na bezbronnego! Mówicie o przesłuchaniu i sprawiedliwości? Czy to przesłuchanie i sprawiedliwość, jeśli nie wolno powiedzieć tego, co się ma do powiedzenia? I to znaczy, że mamy się bronić? Czy jest to możliwe, jeśli nam grożą obiciem aż do krwi, gdybyśmy jedno słowo dodali ponadto, co chcecie słyszeć? Inczu-czuna postępuje jak sędzia niesprawiedliwy, bo stawia pytania w ten sposób, że odpowiedzi, które dopuszcza, muszą nas doprowadzić do zguby, a innych dawać nie wolno, ilekroć zaś chcemy powołać się na rzeczy, które mogłyby nas ocalić, tylekroć nam przerywa i grozi biciem. Dziękujemy za taką sprawiedliwość. Lepiej zabierzcie się zaraz do męczarni, jakie obmyśliliście dla nas. Nie usłyszycie ani jednego okrzyku boleści.
— Uff, uff! — doszedł mnie jakiś głos kobiecy. Była to siostra Winnetou.
— Uff, uff, uff! — powtórzyło za nią wielu Apaczów.
Odwaga jest czemś, co Indyanin zawsze szanuje i uznaje nawet u wroga. Stąd okrzyki podziwu, które teraz padły wśród zgromadzonych. Mówiłem dalej:
— Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Inczu-czunę i Winnetou, powiedziało mi serce moje, że to mężowie dzielni i sprawiedliwi, których można czcić i miłować. Pomyliłem się jednak. Nie są bowiem lepsi od innych, gdyż słuchają głosu kłamcy, a prawdy nie dopuszczają do słowa. Sam Hawkens dał się zastraszyć, ale na mnie groźby nie działają, ja gardzę każdym, kto gnębi jeńca dla tego tylko, że się bronić nie może. Gdybym był wolny, pomówiłbym z wami inaczej!
— Psie, ty mnie kłamcą nazywasz! — wrzasnął Tangua. — Ja ci kości połamię!
Odwrócił strzelbę, którą trzymał w ręku, by mnie kolbą uderzyć. Wtem przyskoczył Winnetou i powstrzymał go, mówiąc:
— Niechaj wódz Keiowehów się uspokoi! Old Shatterhand przemówił bardzo zuchwale, ale ja zgadzam się z kilku jego słowami. Niechaj ojciec mój Inczu-czuna, najwyższy wódz Apaczów, pozwoli mu powiedzieć, co ma do powiedzenia!
Tangua musiał posłuchać rady Winnetou, a Inczu-czuna zgodził się na życzenie syna. Przystąpił do mnie bliżej i powiedział:
— Old Shatterhand jest jak ptak drapieżny, który kąsa nawet wtedy, gdy jest pojmany. Czy nie powaliłeś Winnetou dwukrotnie? Czy mnie samego pięścią nie ogłuszyłeś?
— Czy uczyniłem to dobrowolnie? Czyż nie zniewoliłeś mnie sam do tego?
— Jakto? — spytał zdumiony.
— Tak. My gotowi byliśmy poddać się bez oporu, ale wasi wojownicy nie słuchali tego, co mówiliśmy do nich. Wpadli tak na nas, że musieliśmy się bronić. Ale zapytaj ich, czy zraniliśmy którego z nich, chociaż mogliśmy ich zabić. Co więcej, umknęliśmy, aby nie uszkodzić nikogo. Wtem nadszedłeś ty i rzuciłeś się na mnie, również nie zważając na moje słowa. Wobec konieczności obrony przed tobą mogłem cię zakłuć, lub zastrzelić, ale ja powaliłem cię tylko, ponieważ jestem twym przyjacielem i pragnąłem ciebie oszczędzać. Wtem nadbiegł wódz Keiowehów, Tangua, by w swej wściekłości zdjąć ci skalp. Ponieważ postanowiłem do tego nie dopuścić, walczył ze mną, ale go zwyciężyłem. Zachowałem ci nietylko życie, lecz także skalp. Potem gdy...
— Ten przeklęty kujot kłamie, jakby miał sto języków! — krzyknął Tangua.
— Czy to kłamstwo naprawdę? — spytał go Winnetou.
— Tak. Mój czerwony brat Winnetou nie wątpi chyba w prawdę słów moich?
— Kiedy przyszedłem, leżałeś bez ruchu, a mój ojciec także. To się zgadza. Niech Old Shatterhand mówi dalej!
— Pokonałem więc Tanguę, aby ocalić Inczu-czunę, gdy wtem nadleciał Winnetou. Nie widziałem go i dostałem kolbą, lecz nie po głowie. Winnetou przebił mi usta i język, a przez to pozbawił mnie możności mówienia, bo byłbym mu powiedział, że go miłuję i że chciałbym być jego przyjacielem i bratem. Byłem zraniony i rękę miałem obezwładnioną, a mimoto go zwyciężyłem; leżał przedemną ogłuszony, a Inczu-czuna także; mogłem zabić obydwu, ale nie uczyniłem tego.
— Byłbyś to zrobił z pewnością, ale przeszkodził ci wojownik Apaczów, który cię uderzył kolbą. — odrzekł Inczu-cztma.
— Nie, nie byłbym tego uczynił. Czyż te trzy blade twarze, skrępowane tu przy mnie, nie przyszły do was dobrowolnie, by się wam oddać? Czy byliby postąpili tak, gdyby się uważali za waszych nieprzyjaciół?
— Zrobili to, widząc, że nie ujdą, więc uznali za rzecz lepszą poddać się dobrowolnie. Nie przeczę, że niektóre twoje słowa zdolne byłyby nawet wiarę obudzić. Kiedy jednak po raz pierwszy ogłuszyłeś mojego syna Winnetou, nie byłeś do tego zmuszony.
— Przeciwnie!
— Przez kogo?
— Przez ostrożność. Chcieliśmy ocalić ciebie i jego. Jesteście bardzo dzielnymi wojownikami, bylibyście się niezawodnie bronili i wtedy zranionoby was, lub zabito. Temu usiłowaliśmy zapobiec, dlatego powaliłem Winnetou, a ciebie pokonali trzej moi biali przyjaciele. Spodziewam się, że uwierzysz teraz moim słowom.
— Kłamstwo, nic tylko kłamstwo! — zawołał Tangua. — Nadszedłem był właśnie, kiedy on cię o ziemię rzucił. Nie ja, lecz on chciał ci skalp zabrać. Zamierzyłem się, by mu w tem przeszkodzić, a wtem on ugodził mnie swoją ręką, w której, jak się zdaje, mieszka zły duch, gdyż nikt, nawet najsilniejszy człowiek, oprzeć się jej nie potrafi.
Na to odwróciłem się do niego i rzekłem groźnie:
— Tak, jej się nikt oprzeć nie może. Używam jej tylko, aby krwi rozlewu uniknąć, ale skoro znowu będę walczył z tobą, zrobię to bronią, nie ręką, a wtedy nie ujdziesz tylko z ogłuszeniem. Zapamiętaj to sobie!
— Ty walczyć ze mną? — śmiał się szyderczo. — Spalimy cię, a twe popioły rozsypiemy na cztery wiatry!
— Tak nie myśl. Będę prędzej wolny, aniżeli ty przeczuwasz, a potem zażądam od ciebie zadośćuczynienia!
— Otrzymasz je. Oby się tylko twe słowa spełniły! Biłbym się z tobą chętnie, bo wiem, że zgniotę ciebie napewno.
Inczu-czuna położył koniec temu zajściu i odezwał się do mnie:
— Old Shatterhand jest bardzo zuchwały, jeśli sądzi, że będzie wolny. Niechaj zważy, ile rzeczy przeciwko niemu przemawia; jeżeli jedna z nich nawet upadnie nie zmieni to jego losu. Wypowiedział on twierdzenie, ale go nie udowodnił.
— Czy nie obaliłem Rattlera, gdy strzelił do Winnetou, a trafił Kleki-petrę? Czy to także nie jest dowodem?
— Nie. Mogłeś to zrobić także z innej przyczyny. Czy masz nam jeszcze co powiedzieć?
— Teraz nie, może później.
— Powiedz teraz, gdyż później już nie zdołasz!
— Nie, teraz nie. Jeśli później to zechcę powiedzieć, to wysłuchacie, gdyż Old Shatterhand nie jest człowiekiem, którego możnaby nie słuchać. Teraz milczę, gdyż ciekaw jestem wyroku, jaki na nas wydacie.
Inczu-czuna odwrócił się odemnie i dał znak ręką. Na to wystąpiło z półkola kilku wojowników i zasiadło z trzema wodzami do narady. Tangua starał się oczywiście ze wszystkich sił o zaostrzenie wyroku. My tymczasem znaleźliśmy sposobność do wymiany zdań.
— Ciekaw jestem, czego oni tam nawarzą. — rzekł Dick Stone. — Nie będzie to nic mądrego.
— Jestem pewien, że damy głowę. — zauważył Will Parker.
— Ja także. — potwierdził Sam Hawkens. — Te draby w nic nie uwierzą, choćbyśmy nie wiem co przytaczali! Zresztą sprawiliście się nieźle, sir! Dziwiłem się Inczu-czunie.
— Czemu? — spytałem.
— Że wam pozwolił tak paplać. Mnie zaraz usta zatykał, skoro je tylko otworzyłem.
— Paplać? Czy to poważnie mówicie, Samie?
— Tak.
— Dziękuję za tę uprzejmość!
— Paplaniem nazywam każdą bezskuteczną mowę, jeśli się nie mylę. A skutku nie odnieśliście tak samo jak i ja.
— Ja sądzę inaczej.
— Ale bez powodu!
— Nawet wcale słusznie. Winnetou wspomniał był coś o pływaniu. To było postanowione, dlatego myślę, że tylko w czasie przesłuchania byli tacy surowi, by nam strachu napędzić. Wyrok będzie brzmiał znacznie łagodniej.
— Sir, niech wam się to nie zdaje! Czy wyobrażacie sobie, że pozwolą nam ocalić się za pomocą pływania?
— Tak.
— Głupstwo i jeszcze raz głupstwo! Jeśli to umówione, to każą wam popłynąć, ale wiecie dokąd?
— No?
— Prosto w paszczę śmierci. Potem, kiedy zginiecie, przypomnijcie sobie, że miałem słuszność, hi! hi! hi!
Ten osobliwy człowieczek potrafił nawet w tak ciężkiem położeniu, jak nasze, prychać śmiechem ze swych, wątpliwych zresztą, dowcipów. Wesołość jego trwała jednak krótko, gdyż właśnie skończyła się była narada, wojownicy, którzy wzięli w niej udział, cofnęli się do półkola, a Inczu-czuna oznajmił donośnym głosem:
— Posłuchajcie, wojownicy Apaczów i Keiowehów tego, co postanowiono względem tych czterech pojmanych bladych twarzy! W radzie starszych zapadła uchwała już przedtem, że będziemy ścigać ich w wodzie, potem każemy im walczyć z sobą, a wkońcu chcieliśmy ich spalić. Lecz najmłodszy z nich, Old Shatterhand, powiedział słowa, w których znajdowały się ustępy z mądrością dojrzałego wieku. Zasłużyli na śmierć, lecz zdaje się, że przecież nie myśleli tak źle, jak sądziliśmy przedtem. Dlatego znieśliśmy postanowienie poprzednie i pozwolimy, żeby Wielki Duch rozstrzygnął między nami a nimi.
Zatrzymał się, prawdopodobnie, aby powiększyć zaciekawienie słuchaczy, a Sam skorzystał z tego i zauważył:
— Do wszystkich piorunów! To zaczyna być zajmujące, wielce zajmujące! Czy wiecie, o co mu chodzi?
— Domyślam się. — odrzekłem.
— No, o co?
— O pojedynek, tak zwany sąd boży. Czy słuszny mój domysł?
— Tak, pojedynek w każdym razie, ale między kim? Jestem niezmiernie tego ciekawy.
Wódz mówił dalej:
— Blada twarz, zwana Old Shatterhand, jest, jak się zdaje, najdostojniejszą między nimi; niechaj więc rozstrzygnięcie spocznie w jego ręku. Będzie ono zależało także od tego z naszych, który jest co do godności najwyższy, a tym jestem ja, Inczu-czuna, wódz Apaczów.
— Do stu piorunów, do stu piorunów! Wy i on! — szeptał Sam w wielkiem podnieceniu.
— Uff, uff, uff! — zabrzmiały w szeregach czerwonoskórych okrzyki podziwu.
Byli tem naprawdę zdumieni, że wódz ich chciał ze mną walczyć. Wszak mógł uniknąć niebezpieczeństwa, które w każdym razie i dla niego istniało, polecając zastąpić siebie innemu. Wyjaśnił to, mówiąc dalej:
— Sława Inczu-czuny i Winnetou ucierpiała na tem, że wystarczyło jedno uderzenie pięścią bladej twarzy, by ich powalić i ogłuszyć. Oni muszą zmyć tę plamę w ten sposób, że jeden z nich będzie walczył z bladą twarzą. Winnetou mnie ustąpi, gdyż ja jestem starszym i pierwszym wodzem Apaczów. On zgadza się na to, gdyż przez zabicie Old Shatterhanda oczyszczę zarazem swój i jego honor.
Tu znów przerwał.
— Cieszcie się, sir! — rzekł Sam. — Zginiecie w każdym razie prędzej od nas. Wyście go oszczędzali, a teraz on was za to zdmuchnie.
— Zaczekajmy!
— Nie potrzebuję czekać, bo wiem wszystko naprzód. Czy sądzicie, że warunki walki będą równe?
— Nie marzę o tem.
— Well! Warunki układa się w podobnych wypadkach tak, że biały zawsze jest zgubiony. Jeśli kto kiedy wyszedł z życiem w takich okolicznościach, to był wyjątkiem, potwierdzającym tylko regułę. Słuchajcie!
Inczu-czuna mówił dalej:
— Zdejmiemy więzy z Old Shatterhanda i każemy mu przepłynąć przez rzekę, ale nie damy mu broni, ja zaś pójdę za nim tylko z tomahawkiem. Jeśli Old Shatterhand dostanie się żywy na drugi brzeg i dojdzie do naznaczonego celu, to będzie ocalony, a towarzysze jego wolni. Jeśli jednak ja jego przedtem zabiję, to zginą, wprawdzie nie wśród mąk i na ogniu, lecz od naszych kul. Niechaj wszyscy obecni wojownicy potwierdzą, że słyszeli me słowa, że je zrozumieli i że do nich się zastosują!
— Howgh! — zabrzmiała jednogłośna odpowiedź.
Można sobie wyobrazić, że wpadliśmy w wielkie rozdrażnienie i to nie tyle ja, co Sam, Dick i Will. Pierwszy z nich rzekł:
— Wzięli się chytrze do tego. Powiadają, że macie pływać, dlatego iż jesteście najdostojniejszym. To nieprawda. Liczą na to, że jesteście greenhorn. Oto powód! Niechby mnie puścili do wody! Pokazałbym im, że Sam Hawkens pruje fale, jak pstrąg. Ale wy! Pomyślcie, sir, że nasze życie od was zależy! Jeśli przegracie, a my będziemy musieli umrzeć, nie odezwę się już do was nigdy ani słowem. Wierzcie mi, jeśli się nie mylę!
— Nie troszczcie się, stary Samie! — odrzekłem. — Zrobię, co będę mógł. Ja myślę właśnie, że czerwoni uczynili wcale niezły wybór. Czuję, że ja prędzej potrafię nas ocalić, niźli wy.
— Miejmy nadzieję. A więc na śmierć i życie. Nie wolno wam Inczu-czuny oszczędzać. Niech wam to nawet przez myśl nie przejdzie!
— Zobaczymy!
— Tu niema nic do zobaczenia! Jeśli go będziecie oszczędzali, zgubicie siebie i nas. Zdajecie się pewnie na swoją pięść?
— Tak.
— Nie róbcież tego! Do walki ręcznej wcale nie przyjdzie.
— Jestem pewien, że przyjdzie.
— Nie, nie!
— Jakżeż inaczej mnie zabije?
— Tomahawkiem. Wszak wiecie, że używa się go nie tylko w walce na blizką metę, że właśnie jest to straszliwa broń na odległość. Tomahawkiem się rzuca, a czerwoni mają w tem taką wprawę, że odcinają nim na sto kroków koniec palca. Inczu-czuna nie będzie w was walił toporem, lecz puści go za wami podczas waszej ucieczki i pozbawi was życia za pierwszym rzutem. Wierzcie mi, że choćbyście byli znakomitym pływakiem, nie dostaniecie się na drugi brzeg, bo już podczas płynięcia uderzy was tomahawkiem w głowę, a raczej w kark, co daleko pewniej śmierć sprowadza. Na to nie poradzi nic cała wasza sztuka i cała wasza siła fizyczna!
— Wiem o tem, kochany Samie. Wiem także, że naparstek chytrości więcej zdziała w pewnych okolicznościach od beczki siły fizycznej
— Chytrości? Skąd mielibyście przyjść do chytrości! Stary Sam Hawkens znany jest jako chytra sztuczka, a mimoto nie rozumie, w jaki sposób zamierzacie wodzowi wydrzeć palmę zwycięstwa. Co poradzi chytrość całego świata wobec tomahawka, dobrze rzuconego!
— Poradzi, Samie, poradzi!
— Jakżeż?
— Zobaczycie, albo raczej na razie nie zobaczycie. Powiadam jednak, że jestem prawie pewien, że sprawa się uda.
— Puszczacie się na to olbrzymie samochwalstwo chyba tylko dlatego, żeby nam ulżyć na sercu.
— Nie.
— Tak, by nas pocieszyć! Ale co tu pomoże pociecha, która przepadnie już w następnej minucie!
— Uspokójcież się. Mam znakomity plan.
— Plan? Tego jeszcze brakowało! Tu niema innego planu, jak przepłynąć na drugą stronę, a podczas tego tomahawk was dosięgnie.
— Nie. Uważajcie! Jeśli utonę, będziemy ocaleni.
— Utonę... ocaleni! Sir, wy już w agonii i dla tego bredzicie!
— Wiem, co robię. Zapamiętajcie sobie, że skoro utonę, nie mamy się czego obawiać.
Wymówiłem te słowa prędko, ponieważ zbliżyli się trzej wodzowie, a Inczu-czuna powiedział:
— Teraz rozkrępujmy Old Shatterhanda, ale niech mu się nie zdaje, że zdoła umknąć. Natychmiast doścignęłoby go kilkuset wojowników.
— Ani mi to przez myśl nie przeszło! — odrzekłem. — Gdybym nawet mógł umknąć, byłoby to czemś złem względem moich towarzyszy.
Gdy mię odwiązano, poruszyłem członkami, aby wypróbować ich ruchliwość.
— Wielki to dla mnie zaszczyt — rzekłem następnie — pływać na wyścigi z najsławniejszym wodzem Apaczów, ale dla niego w tem niema zaszczytu.
— Czemu?
— Bo nie jestem przeciwnikiem dla niego. Kąpałem się tu i ówdzie w potoku i starałem się nie pójść na dno, ale wątpię, czy zdołam przepłynąć tak szeroką i głęboką rzekę.
— Uff, uff! To mnie nie cieszy. Ja i Winnetou pływamy najlepiej z całego szczepu. Co warte zwycięstwo nad takim lichym pływakiem!
— I jesteś uzbrojony, a ja nie. Idę więc na śmierć, a towarzysze moi przygotowali się także na nią. Mimoto radbym wiedzieć, jak mam sobie przedstawić tę walkę. Kto najpierw pójdzie do wody?
— Ty.
— A ty za mną?
— Tak.
— A kiedy zaatakujesz mnie tomahawkiem?
— Kiedy mi się spodoba! — odrzekł z dumnym, pogardliwym uśmiechem wirtuoza, mającego do czynienia z partaczem.
— A więc może się to stać już w wodzie?
— Tak.
Udawałem coraz bardziej zaniepokojonego, strwożonego i przygnębionego i pytałem dalej:
— A więc tobie wolno mnie zabić. A ja ciebie mogę?
Zrobił minę, w której była wyraźna odpowiedź: „Biedny robaku, o tem nie masz co myśleć! Pytanie to mógł ci tylko strach śmiertelny podsunąć.“ Potem powiedział:
— To będzie pływanie i walka na śmierć i życie. Możesz mnie zabić, gdyż tylko w ten sposób potrafisz dostać się do celu.
— I śmierć twoja nie przyniosłaby mi szkody?
— Nie. Jeśli ja ciebie zabiję, to nie osiągniesz swego celu, a twoi towarzysze będą musieli umrzeć, a jeśli ty mnie, to dojdziesz do celu i od tej chwili nie będziecie jeńcami, lecz ludźmi wolnymi. Chodź!
Odwrócił się, a ja zdjąłem z siebie bluzę i buty. Odłożyłem wszystko, co miałem za pasem i w kieszeniach. Podczas tego biadał Sam Hawkens:
— To się nie uda, sir, nie uda. Żebyście mogli twarz swoją zobaczyć! A ten płaczliwy ton w waszych słowach ostatnich! Okropnie się boję o was i o nas!
Nie mogłem mu nic odpowiedzieć, ponieważ byliby to usłyszeli trzej wodzowie, lecz ja wiedziałem, na co ta płaczliwość. Chciałem Inczu-czunę upewnić i wziąć go na lep, jak to mówią.
— Jeszcze jedno pytanie! — poprosiłem, zanim poszedłem. — Czy w razie uwolnienia otrzymamy naszą własność?
Wybuchnął krótkim śmiechem zniecierpliwienia, gdyż uważał to pytanie za waryackie i odrzekł:
— Tak jest.
— Wszystko?
— Wszystko.
— I konie i strzelby?
Na to mnie ofuknął:
— Powiedziałem, że wszystko! Czy nie masz uszu? Raz chciała ropucha latać z orłem na wyścigi i pytała, co jej da, gdy go zwycięży. Jeśli tak samo głupio pływasz, jak pytasz, to wstyd mi, że nie dałem ci starej skwawy na przeciwnika!
Udaliśmy się przez utworzone dokoła nas półkole ku brzegowi. Mijając Nszo-czi, pochwyciłem jej spojrzenie, którem żegnała mnie na całe życie. Indyanie poszli za nami i poukładali się potem dowolnie, aby wygodnie użyć na czekającem ich widowisku.
Rozumiało się samo przez się, że znajdowałem się w największem niebezpieczeństwie. Czybym był płynął prosto, czy zygzakiem, to zawsze tomahawk wodza musiał mnie dosięgnąć. Pozostawała jedyna droga ocalenia: nurkowanie, a pod tym względem nie byłem takim partaczem, za jakiego mnie miał Inczu-czuna.
Ale samemu nurkowaniu nie mogłem się także powierzyć, gdyż byłbym musiał wypływać na wierzch dla zaczerpnięcia powietrza, a tem samem dać głowę pod tomahawk. Nie, wyjść na powierzchnię nie było mi wolno, przynajmniej przed oczyma czerwonych. Ale jak miałem się wziąć do tego? Zbadałem okiem brzeg w dół i w górę rzeki i przekonałem się z zadowoleniem, że mi teren przychodził z pomocą.
Znajdowaliśmy się, jak powiedziano, na zupełnie pustej ławicy piaskowej, lecz powyżej jej środka. Górny jej koniec, tam gdzie las się znowu zaczynał, oddalony był o sto kroków odemnie, a dalej ku górze tworzyła rzeka zakręt i niknęła za nim z oczu widza. Dolny koniec ławicy leżał o jakich czterysta kroków odemnie.
Gdybym skoczył w wodę i nie wynurzył się, pomyślanoby, że utonąłem i szukanoby mego ciała oczywiście w dół rzeki. Ocalenia musiałem więc szukać w górze. W tej stronie ujrzałem najpierw miejsce, gdzie woda brzeg podmywała tak, że zwisał nad nią i nadawał się doskonale do chwilowego schronienia. Nieco dalej naniosła woda mnóstwo drzewa, które trzymało się tak silnie, że także mogłem zeń skorzystać w tym samym celu. Przedtem jednak wskazanem było udawać obawę.
Inczu-czuna rozebrał się aż do lekkich indyańskich spodni, zatknął za pas tomahawk po wyrzuceniu stamtąd wszystkich innych rzeczy i powiedział:
— Możemy zacząć. Wskakuj!
— Czy nie wolno mi najpierw spróbować, jak tu głęboko? — zapytałem trwożliwie.
Po jego twarzy przebiegł nieskończenie pogardliwy uśmiech. Zażądał włóczni, którą zaraz przyniesiono. Wepchnąłem ją do wody, ale do dna nie dostałem. Było mi to bardzo na rękę, mimoto udawałem bojaźń, przykucnąłem nad wodą i zacząłem sobie zmywać czoło i piersi, jak człowiek, bojący się apopleksyi, gdyby bez ochłodzenia się wszedł do wody. Za mną dał się słyszeć pomruk lekceważenia, a to był pewny znak, że swój cel osiągnąłem. Naraz zawołał Sam Hawkens:
— Na miłość Boga, chodźcie tu lepiej, sir! Nie mogę na to patrzeć. Niech nas zamęczą. To lepsze, niż mieć przed oczyma taki przykry obraz!
Przyszło mi mimowoli na myśl, co sobie Nszo-czi o mnie pomyśli. Oglądnąłem się. Twarz Tanguy była ucieleśnionem szyderstwem, Winnetou podniósł górną wargę tak, że zęby mu było widać; był wściekły na to, że okazał dla mnie współczucie, a siostra jego spuściła oczy i nie patrzyła na mnie.
— Ja jestem gotów. — huknął Inczu-czuna. — Cóż ty się jeszcze ociągasz? Do wody!
— Czy to rzeczywiście nieuniknione? — zapytałem, — Czy inaczej już być nie może?
Zabrzmiał powszechny śmiech, nad którym dominował głos Tanguy:
— Puście tę żabę, darujcie mu życie! Do takiego tchórza nie powinien przyłożyć ręki wojownik!
A Inczu-czuna krzyknął na mnie mrukliwym głosem wściekłego tygrysa:
— Do wody, bo cię natychmiast zwalę w kark tomahawkiem.
Udałem bardzo przerażonego, usiadłem na brzegu, włożyłem najpierw stopy, potem łydki do wody i próbowałem niby zwolna się zesunąć.
— Do wody! — krzyknął Inczu-czuna ponownie i kopnął mnie w plecy. Na to właśnie czekałem. Podrzuciłem bezradnie obie ręce do góry, krzyknąłem przeraźliwie i plusnąłem w wodę. W następnej chwili skończyło się udawanie. Poczułem dno, rzuciłem głową w dół i popłynąłem pod wodą przy brzegu w górę rzeki. Zaraz potem usłyszałem przed i za sobą szelest, to Inczu-czuna wskoczył za mną. Jak się potem dowiedziałem, chciał mnie puścić na pewną odległość, a potem na drugi brzeg mnie pędzić i tam dosięgnąć toporem. Jednak z powodu mej tchórzliwości porzucił tę myśl i skoczył za mną czemprędzej, aby mnie ubić, skoro się tylko wynurzę, z takim bowiem mazgajem należało się krótko załatwić.
Dostałem się pod zwisający brzeg, wydobyłem się na wierzch tak, że z wody wychyliła się tyko głowa po usta. Prócz wodza nikt mnie nie mógł zobaczyć, bo on sam był w wodzie, ale ku mej radości twarz miał odwróconą. Odetchnąłem głęboko, ale szybko i poszedłem znów na dno, by płynąć dalej. Wnet znalazłem się koło wspomnianego drzewa, naniesionego przez wodę, i znów zaczerpnąłem powietrza. Drzewo zakrywało mnie tak dokładnie, że mogłem dłużej zostać na powierzchni. Widziałem wodza leżącego na wodzie jak zwierzę, gotowe rzucić się w tej chwili na zdobycz. Teraz miałem najdłuższą przestrzeń do przepłynięcia, bo aż tam, gdzie las się zaczynał, a zarośla zwisały z brzegu do wody. Dotarłem i tam szczęśliwie i pod osłoną zarośli wyszedłem na brzeg.
Musiałem oczywiście minąć wspomniany zakręt, aby za nim na drugi brzeg przepłynąć, a to mogłem najprędzej biegiem osiągnąć. Zanim jednak ruszyłem, spojrzałem ku tym, których otumaniłem. Stali, wołając i giestykulując nad brzegiem, a wódz tam i napowrót pływał, czekając na mnie wciąż jeszcze, chociaż to niemożliwe było, żebym tak długo bez oddechu siedział pod wodą. Czy też Sam myślał teraz o moich słowach: „jeśli utonę, będziemy ocaleni?“
Pobiegłem lasem, jak mogłem, najdalej, dopóki nie minąłem zakrętu, potem znów wszedłem do wody i przepłynąłem swobodnie na drugą stronę, dzięki temu oczywiście, że Apacze uważali mnie za lichego pływaka i człowieka, bojącego się wody. Podstęp, którym wywiodłem ich w pole, był bardzo niezgrabny, gdyż, o ile dotąd mnie poznali, nie powinni byli podejrzewać mnie o tchórzostwo.
Na drugim brzegu poszedłem znowu lasem w dół rzeki aż tam, gdzie się kończył. Ukryty w krzakach zobaczyłem z przyjemnością, że kilku czerwonych wskoczyło do wody i dzióbało włóczniami dno, szukając utopionego Old Shatterhanda. Mogłem z całą swobodą pójść teraz do cedru i byłbym wygrał, lecz tego nie uczyniłem, gdyż nie tylko chciałem zwycięstwo osiągnąć podstępem, lecz także dać Inczu-czunie nauczkę, a zarazem zobowiązać go sobie do wdzięczności.
On pływał wciąż jeszcze tam i napowrót, a nie przyszło mu na myśl spojrzeć na drugi brzeg. Ja osunąłem się znowu w wodę, położyłem się na plecach tak, że tylko nos i usta wystawały z wody i pozwoliłem się nieść jej, pomagając uderzeniem rąk wstecz. Nikt mnie nie zauważył. Dopłynąłem tak na przeciwko nich, dałem znów nurka, podpłynąłem jeszcze kawałek, poczem wynurzyłem się i stojąc w wodzie, zawołałem doniosłym głosem:
— Samie Hawkens, wygraliśmy, wygraliśmy!
Wyglądało to całkiem tak, jak gdybym się znajdował na płytkiem miejscu. Czerwonoskórzy dosłyszeli mnie i spojrzeli w tą stronę. Jakież wycie rozległo się na przeciwnym brzegu! Zdawało się, że tysiąc dyabłów, nagle wypuszczonych, zaczęło ryczeć na wyścigi. Kto słyszał to raz w życiu, ten nigdy tego nie zapomni. Zaledwie Inczu-czuna spostrzegł mnie, ruszył naprzód w silnych, długich ruchach i płynął, a raczej spieszył na drugą stronę. Musiałem starać się nie dopuścić go zbyt blizko, więc pomknąłem ku brzegowi, wydostałem się nań i stanąłem.
— Dalej, dalej, sir! — krzyczał Sam do mnie. — śpieszcie czemprędzej do cedru!
Tak, temu już nikt nie mógł przeszkodzić, ale postanowiłem właśnie dać Inczu-czunie nauczkę i nie odrzekłem, dopóki on nie zbliżył się do mnie na czterdzieści kroków. Potem popędziłem ku drzewu. Gdybym był jeszcze w wodzie, udałby mu się rzut tomahawkiem, tak jednak byłem pewien, że nie użyje toporu, aż się na brzeg dostanie.
Drzewo stało w odległości trzystu kroków od niego. Przebiegłem szybko połowę tej odległości, zatrzymałem się znowu i spojrzałem za siebie. Wódz właśnie z wody wychodził i szedł w pułapkę, którą nań zastawiłem. Doścignąć mnie już nie mógł, chyba co najwyżej tomahawkiem. Wyrwał go też z za pasa i ruszył pędem. Nie umykałem wciąż jeszcze i dopiero, gdy się niebezpiecznie przybliżył, zwróciłem się do ucieczki, ale tylko pozornie. Powiedziałem sobie tak: Dopóki będę stał spokojnie, to on nie rzuci toporem, bo wie, że ja uskoczę na bok w danej chwili, widząc, że tomahawk nadlatuje. Jeśliby zaś rzucił, to musiałby mnie najpierw dopędzić i w ten sposób dopiero cios zadać. Rzutu należało się tylko wtedy spodziewać, jeślibym uciekając odwrócił się do niego plecami Zacząłem więc pozornie umykać, ale zaledwie zrobiłem dwadzieścia kroków, zatrzymałem się znowu i skierowałem twarz ku niemu.
Domyśliłem się słusznie! Inczu-czuna bowiem, chcąc być pewnym rzutu, stanął na miejscu, zawinął toporem nad głową i w chwili, gdy spojrzałem na niego, cisnął nim za mną. Ja wykonałem dwa, czy trzy skoki w bok, topór przeleciał koło mnie i zarył się głęboko w piasek.
Tego właśnie pragnąłem. Podbiegłem, podniosłem go i ruszyłem spokojnym krokiem zamiast do drzewa naprzeciw wodza, który krzyknął ze złości i puścił się do mnie, jak wściekły. Na to ja zamierzyłem się tomahawkiem i zawołałem groźnie:
— Stój, Inczu-czuno! Znowu pomyliłeś się co do Old Shatterhanda. Czy chcesz własnym toporem dostać po głowie?
Zatrzymał się w biegu i krzyknął:
— Psie, jak mi w wodzie umknąłeś? Zły duch znów ci dopomógł!
— Nie wierz temu! Jeśli tu może być mowa o duchu, to właśnie dobry Manitu opiekował się mną w tej niebezpiecznej chwili.
Mówiąc to, spostrzegłem, że jego oczy, zwrócone na mnie, płonęły jakby pod wpływem ukrytego zamiaru. Dodałem więc ostrzeżenie:
— Chcesz mnie zaskoczyć, zaatakować, widzę to po tobie. Nie czyń tego, bo byłaby to śmierć twoja. Nic ci się nie stanie, gdyż naprawdę lubię ciebie i Winnetou, ale jeśli rzucisz się na mnie, to będę musiał się bronić. Wiesz, że i bez broni mam nad tobą przewagę, a teraz jeszcze zdobyłem sobie tomahawk. Bądź więc rozsądny i...
Nie mogłem zdania dokończyć. Złość, która nim opanowała, odebrała mu spokojną rozwagę. Puścił się na mnie z rękoma, zakrzywionemi jak szpony. Już zdawało mu się, że mię pochwycił, gdy wtem ja usunąłem się szybko w bok, a siła skoku, która mnie miała obalić, powaliła jego samego. Natychmiast stanąłem przy nim, położyłem prawe kolano na jedną, a lewe na drugą jego rękę, ująłem go za kark lewą ręką, a prawą podniosłem tomahawk i zawołałem:
— Inozu-czuno, czy prosisz o łaskę?
— Nie.
— To ci głowę rozłupię!
— Zabij mnie, psie! — stęknął, usiłując się napróżno uwolnić.
— Nie; ty jesteś ojcem Winnetou i będziesz żył, ale na razie zmuszasz mnie do tego, żebym cię unieszkodliwił.
Uderzyłem go po głowie płaską stroną tomahawka, wskutek czego zacharczał, członki mu drgnęły kurczowo i wyciągnęły się potem. Czerwonoskórym mogło się wydać, że go zabiłem. Zabrzmiało wycie, jeszcze okropniejsze niż przedtem. Przywiązałem Inczu-czunie pasem ręce do ciała, zaniosłem go do cedru i tam położyłem. Musiałem, choć niepotrzebnie, odbyć ten kawałek drogi, ponieważ tego wymagała nasza umowa. Potem zostawiłem go jednak na ziemi, a sam pobiegłem nad rzekę, widząc, że wielu czerwonych, z Winnetou na czele, rzuciło się do wody, aby przepłynąć na moją stronę. To mogło się stać niebezpiecznem dla mnie i dla towarzyszy, jeśliby Apacze nie chcieli słowa dotrzymać. Dlatego zawołałem, znalazłszy się nad wodą:
— Precz! Wódz żyje, nic mu złego nie wyrządziłem, ale zabiję go, gdy się zbliżycie. Niech tu tylko Winnetou przypłynie; chcę z nim pomówić!
Nie zwrócili uwagi na tę przestrogę, ale Winnetou podniósł się w wodzie tak, że go wszyscy mogli zobaczyć i zawołał do nich kilka słów, których nie zrozumiałem. Posłuchali go i zawrócili, a on sam przypłynął na tę stronę. Czekałem na niego nad wodą i powiedziałem, gdy z niej wychodził:
— Dobrze, że odesłałeś wojowników, gdyż byliby ojca twego narazili na niebezpieczeństwo.
— Zabiłeś go tomahawkiem?
— Nie. Zmusił mnie do tego, że go ogłuszyłem, bo nie chciał mi się poddać.
— Mogłeś go zabić! Był przecież w twoim ręku!
— Staram się zawsze oszczędzać wroga, a tem bardziej powinienem był postąpić tak z ojcem Winnetou, umiłowanego przezemnie. Masz tu broń jego! Ty rozstrzygniesz, czy zwyciężyłem, a zarazem czy dotrzymacie słowa wobec mnie i moich towarzyszy.
Wziął podany mu tomahawk i przypatrywał mi się długo, długo. Wzrok jego łagodniał coraz bardziej, wreszcie twarz przybrała wyraz podziwu.
— Co za człowiek z Old Shatterhanda! — zawołał wreszcie — Kto go pojmie?
— Nauczysz się jeszcze mnie pojmować.
— Dajesz mi ten topór, nie wiedząc, czy dochowamy ci słowa! Mógłbyś się nim bronić. Czy wiesz, że w ten sposób oddajesz się w moje ręce?
— Pshaw! Nie boję się, gdyż na wszelki wypadek mam ręce i pięści, a Winnetou nie jest kłamcą, lecz szlachetnym wojownikiem, który słowa nie złamie.
Na to wyciągnął on do mnie rękę i odrzekł z okiem błyszczącym:
— Masz słuszność. Jesteś wolny, a tamte blade twarze również, z wyjątkiem tego, który się Rattler nazywa. Darzysz mnie zaufaniem, więc i ja ci go nie odmawiam.
— Zaufasz mnie tak, jak ja tobie. Zaczekaj tylko trochę. Chodź teraz do ojca!
— Tak, chodź! Muszę go zobaczyć, bo, gdy Old Shatterhand uderzy, to śmierć łatwo może nastąpić, chociażby sam nie miał tego zamiaru.
Poszliśmy do cedru i rozwiązaliśmy ręce wodzowi. Winnetou zbadał go i rzekł:
— Żyje, ale nie prędko się zbudzi i będzie go długo głowa bolała. Nie mogę tutaj pozostać, przyślę mu więc kilku ludzi. Niech mój brat Old Shatterhand pójdzie ze mną!
Pierwszy raz wyraził się o mnie „mój brat“. Ileż razy słyszałem to później z ust jego, a jak poważnie, wiernie i szczerze brzmiało to zawsze!
Poszliśmy znowu ku rzece i przepłynęliśmy na drugą stronę. Czerwonoskórcy czekali na nas na brzegu z niecierpliwością. Widząc nas płynących obok siebie spokojnie, zauważyli nietylko, że byliśmy w zgodzie, lecz musieli także uznać, że niesłusznie byłem przedmiotem ich szyderstwa i śmiechu. Kiedy wyszliśmy na brzeg, rzekł Winnetou, biorąc mnie za rękę, donośnym głosem:
— Old Shatterhand zwyciężył. On i jego trzej towarzysze są wolni!
— Uff, uff, uff! — zawołali Apacze.
Tangua tylko stał i patrzył ponuro przed siebie. Miałem się z nim jeszcze policzyć, gdyż należało go za jego wysiłki, zmierzające do odebrania nam życia, ukarać i to nie tylko z powodu nas, lecz także ze względu na przyszłość i na tych białych, z którymi się jeszcze mógł zetknąć.
Winnetou przeszedł ze mną obok niego, nie rzuciwszy nań okiem i zaprowadził mnie do słupów, do których przywiązani byli moi towarzysze.
— Halleluja! — zawołał Sam. — Jesteśmy ocaleni, już nas nie sprzątną! Człowieku, mężu, przyjacielu, młodzieńcze, greenhornie, jak wam się udało?
Winnetou podał mi swój nóż, mówiąc:
— Odetnij ich! Zasłużyłeś na to, żebyś sam to uczynił.
Zrobiłem to. Ledwie się towarzysze poczuli wolnymi, rzucili się na mnie, wzięli mnie w swoich sześć ramion i zaczęli mnie tak gnieść i dusić, że mnie aż strach zdjął. Sam pocałował mnie nawet w rękę, a z małych oczek kapnęły mu łzy w bór zarostu, gdy mówił:
— Sir, jeśli wam to kiedyś zapomnę, to niech mnie połknie pierwszy niedźwiedź, którego spotkam. Jak zabraliście się do tego? Zniknęliście. Obawialiście się tak wody, że wszyscy myśleli, żeście utonęli.
— Czyż nie powiedziałem: jeśli utonę, będziemy ocaleni?
— Old Shatterhand tak powiedział? — spytał Winnetou. — A więc to wszystko było tylko udane?
— Tak — potwierdziłem.
— Mój brat wiedział, jak to przeprowadzić. Przypuszczam, że popłynął tu pod wodą przeciw prądowi, a potem w dół rzeki. Mój brat nietylko mocny, jak niedźwiedź, lecz także chytry, jak lis na preryi. Kto jest jego wrogiem, ten musi się mieć bardzo na baczności.
— A Winnetou był takim wrogiem?
— Byłem nim, lecz już nie jestem.
— Więc nie wierzysz już temu kłamcy, Tangui, lecz mnie?
Spojrzał na mnie znowu tak poważnie i długo jak na tamtym brzegu, podał mi rękę i odrzekł:
— Twoje oczy są dobre, a twoim rysom obca jest nieuczciwość. Wierzę ci.
Wdziałem zdjęte poprzednio ubranie, wyjąłem z kieszeni puszkę z sardynek i rzekłem:
— Mój brat Winnetou słusznie się na mnie zapatruje. Udowodnię mu to zaraz. Może zna to, co mu teraz pokażę.
Wyjąłem zwinięty kosmyk włosów, wyprostowałem i podałem mu do ręki. W pierwszej chwili sięgnął ręką, lecz go nie dotknął, odstąpił zaskoczony zupełnie tą niespodzianką o krok wstecz i zawołał:
— To włosy z mojej głowy! Kto ci je dał?
— Inczu-czuna wspomniał był, że byliście do drzew przywiązani, gdy naraz dobry Wielki Duch zesłał wam niewidzialnego wybawcę. Tak, on był niewidzialny, gdyż nie mógł się pokazać Keiowehom, lecz teraz niema już potrzeby kryć się przed nimi. Teraz już chyba uwierzysz, że byłem zawsze twym przyjacielem, a nie wrogiem.
— Więc to ty... ty... ty nas odwiązałeś? Więc tobie zawdzięczamy i wolność i życie! — wybuchnął wciąż jeszcze stropiony w wysokim stopniu, chociaż był człowiekiem, którego niczem zresztą nie można było wyprawić w zdumienie, albo zaskoczyć. Następnie wziął mnie za rękę i zaprowadził na miejsce, na którem, obserwując nas ustawicznie, stała jego siostra. Zatrzymał się ze mną przed nią i powiedział:
— Nszo-czi widzi tu dzielnego wojownika, który wyswobodził potajemnie mnie i ojca, kiedy Keiowehowie do drzew nas przywiązali. Niechaj mu podziękuje!
Po tych słowach przycisnął mnie do siebie i pocałował w oba policzki. Ona natomiast podała mi rękę i rzekła tylko jedno słowo:
— Przebacz!
Miała mi podziękować, a tymczasem prosiła o przebaczenie! Dla czego? Zrozumiałem ja dobrze. Wyrządziła mi w duszy krzywdę. Jako ta, która mnie pielęgnowała, powinna była znać mnie lepiej niż drudzy, a mimoto, gdy dla podstępu udawałem tchórzostwo, uwierzyła, że to jest prawda. Uważała mnie za bojaźliwego, niezgrabnego mazgaja i naprawienie tego było dla niej rzeczą ważniejszą od podziękowania, którego się Winnetou od niej domagał. Uścisnąłem jej rękę i odrzekłem:
— Nszo-czi przypomina sobie zapewne wszystko, co jej powiedziałem. Teraz to nastąpiło. Czy moja siostra wierzy od teraz we mnie?
— Wierzę mojemu białemu bratu!
Tangua stał nieopodal, a wściekłość przebijała się w jego twarzy wyraźnie. Przystąpiłem doń i zapytałem patrząc mu ostro w oczy:
— Czy wódz Keiowehów, Tangua, jest kłamcą, czy też miłuje prawdę?
— Chcesz mnie obrazić? — wybuchnął.
— Nie, pragnę tylko wiedzieć, co mam o tobie sądzić. Odpowiadaj więc!
— Niech Old Shatterhand wie, że kocham prawdę.
— Zobaczymy! W takim razie dotrzymujesz słowa, ilekroć coś obiecasz?
— Tak.
— Tak też być musi, bo kto nie czyni tak, jak powie, godzien jest pogardy. Czy pamiętasz jeszcze, co mi przyrzekłeś?
— Kiedy?
— Kiedy byłem jeszcze przywiązany do słupa.
— Wtedy mówiłem o rozmaitych rzeczach.
— To prawda, ale przypomnisz sobie chyba, o których z twych słów szczególnie myślę.
— Nie.
— Wobec tego muszę ci sam przypomnieć. Oto chciałeś się ze mną policzyć.
— Czy rzeczywiście? — zapytał, podnosząc brwi.
— Tak. Powiedziałeś także, że chętnie walczyłbyś ze mną, gdyż wiesz dokładnie, że zmiażdżyłbyś mnie.
Niewątpliwie ton, jakim mówiłem, wywołał w nim przykre wrażenie, gdyż rzekł z namysłem:
— Tego sobie nie przypominam. Old Shatterhand chyba źle mnie zrozumiał.
— Nie. Winnetou był przy tem i poświadczy to.
— Tak — potwierdził wymieniony ochotnie. — Tangua chciał załatwić rachunki z Old Shatterhandem i chełpił się, że gotów jest z nim walczyć, żeby go zmiażdżyć.
— Widzisz więc, że tak wyraziłeś się wtedy. Czy dotrzymasz słowa?
— A ty żądasz tego?
— Tak. Nazwałeś mnie żabą, pozbawioną odwagi. Oczerniałeś mnie i starałeś się ze wszystkich sił do zguby naszej doprowadzić. Kto jest na tyle zuchwały, żeby robić coś takiego, ten musi też mieć odwagę bronić się przedemną.
— Pshaw! Walczę tylko z wodzami!
— Ja jestem wodzem!
— Udowodnij to!
— Pięknie! Uczynię to w ten sposób, że powieszę cię sznurem tam na pierwszem drzewie, jeśli się będziesz wzdragał policzyć się ze mną.
Groźba powieszenia jest dla Indyanina chyba najcięższą obelgą. To też Tangua natychmiast wyrwał nóż z za pasa i wrzasnął:
— Psie, mam cię przebić?
— Możesz, lecz nie tak, jak teraz zamierzasz, tylko w uczciwej walce, pierś przy piersi i nóż przeciw nożowi.
— Ani mi się śni! Z Old Shatterhandem nic nie chcę mieć do czynienia!
— Ale gdy byłem przywiązany i nie mogłem się bronić, to miałeś do czynienia, ty tchórzu!
Chciał się na mnie rzucić, ale Winnetou stanął pomiędzy nim a mną i powiedział:
— Mój brat, Old Shatterhand, ma słuszność. Tangua oczernił go i pragnął mu zapłacić za wszystkie krzywdy, sobie wyrządzone. Jeżeli nie dotrzyma słowa, to jest tchórzem istotnie i zasługuje na wykluczenie ze szczepu. Rzecz tę należy rozstrzygnąć natychmiast, gdyż nikt nie powinien zarzucić Apaczom, że tchórze są ich gośćmi. Jak zamierza postąpić wódz Keiowehów?
Tangua rzucił okiem dokoła. Apaczów było prawie cztery razy tylu, co Keiowehów, a oprócz tego znajdowali się drudzy na terytoryum pierwszych. Nie podobna było dopuścić do sporu między obu szczepami teraz, kiedy miał zapłacić taki okup i kiedy właściwie był na pół jeńcem.
— Namyślę się nad tem. — odrzekł wymijająco.
— Mężny wojownik nie potrzebuje się namyślać. Albo się zgodzisz na walkę, albo przylgnie do ciebie nazwa tchórza.
Na to poderwał się obrażony i wrzasnął:
— Tangua tchórzem? Kto tak twierdzi, temu nóż wbiję w piersi!
— Ja tak powiadam — rzekł Winnetou dumnie i spokojnie — jeśli nie dotrzymasz słowa, danego Old Shatterhandowi.
— Dotrzymam!
— Więc gotów jesteś z nim walczyć?
— Tak.
— I natychmiast?
— Natychmiast! Pragnę jak najprędzej zobaczyć krew jego.
— Dobrze. Teraz należy postanowić, jakiej broni użyjecie w tej walce.
— Kto ma to postanowić?
— Old Shatterhand.
— Dlaczego?
— Ponieważ ty go obraziłeś.
— Nie, ja powinienem oznaczyć broń.
— Ty?
— Tak, ja, gdyż on mnie obraził, a ja jestem wodzem, gdy tymczasem on zwykłym białym. Jestem więc czemś o wiele ważniejszem od niego.
— Old Shatterhand jest czemś więcej od czerwonego dowódcy.
— On też tak twierdzi, ale tego udowodnić nie zdołał. Groźba nie jest dowodem.
Rozstrzygnąłem tę kwestyę:
— Niech Tangua wybiera; mnie wszystko jedno, jaką go bronią zwyciężę.
— Ty mnie nie zwyciężysz! — ryknął do mnie. — Czy sądzisz, że zgodzę się na walkę na pięści, w której ty każdego powalisz, albo nóż, którym przebiłeś Noża-pioruna, albo tomahawk, który się nawet dla Inczu-czuny zgubnym okazał?
— A cóż?
— Będziemy strzelać do siebie, a moja kula ugrzęźnie ci w sercu!
— Dobrze, przystaję z ochotą. Ale czy mój brat Winnetou słyszał, do czego teraz przyznał się Tangua?
— Co takiego?
— Że walczyłem z Nożem-piorunem i że go zakłułem w tym celu, aby Apaczów uwolnić od słupa męczeńskiego, ale Tangua przeczył temu aż dotąd. Wszyscy teraz przekonali się, że miałem słuszność, nazywając go kłamcą.
— Kłamcą? — huknął na mnie Keioweh. — Życiem mi za to zapłacisz! Prędzej podajcie mu strzelbę! Niech się walka rozpocznie natychmiast, żebym tego psa ujadającego zmusił do milczenia!
Trzymał swoją strzelbę w ręku. Winnetou posłał Apacza do puebla po moją rusznicę i amunicyę, którą, nim mnie pojmano, nosiłem przy sobie. Wszystko zachowano starannie, gdyż Winnetou, pomimo że mnie za swego wroga uważał, zajmował się mną bardzo żywo. Następnie zwrócił się do mnie z temi słowy:
— Niech mój biały brat powie, z jakiego oddalenia, oraz ile strzałów macie dać.
— Mnie wszystko jedno. — odrzekłem. — Kto broń wybierał, niechaj i to rozstrzygnie.
— Tak, ja rozstrzygam. — rzekł Tangua. — Dwieście kroków i tyle strzałów, dopóki jeden z nas nie padnie i nie zdoła się już podnieść.
— Dobrze — powiedział Winnetou. — Ja będę uważał. Będziecie naprzemian strzelali. Ja stanę obok ze strzelbą i wpakuję kulę w łeb temu, który się ośmieli ten porządek złamać. Ale kto ma strzał pierwszy?
— Naturalnie, że ja! — zawołał Keioweh.
Winnetou potrząsnął niechętnie głową i rzekł:
— Tangua zabiera wszystkie korzyści dla siebie. Old Shatterhand ma pierwszy strzał.
— Nie! — odparłem — Niech się stanie według jego życzenia. On da jeden strzał, potem ja drugi i będzie po wszystkiem.
— Nie! — odrzekł Tangua. — Strzelamy, dopóki jeden z nas nie padnie!
— Oczywiście, ponieważ pierwszy mój strzał rozciągnie cię na ziemi.
— Chełpliwiec!
— Pshaw! Właściwie powinienbym ciebie zabić, ale tego nie zrobię. Najmniejszą karą za to, co uczyniłeś, będzie to, że cię okulawię. Strzaskam ci prawe kolano; zapamiętaj to sobie!
— Czyście słyszeli? — zaśmiał się. — Ta blada twarz, którą właśni przyjaciele nazywają greenhornem, zapowiada, że z odległości dwustu kroków strzeli mi w kolano! Wyśmiejcie go wojownicy, wyśmiejcie!
Spojrzał dokoła, ale nikt się nie zaśmiał. Wobec tego mówił sam dalej:
— Wy się jego boicie! Ja wam pokażę, że sobie kpię z niego. Chodźcie, odmierzmy dwieście kroków!
W czasie tego przyniesiono mi rusznicę. Zbadawszy ją, przekonałem się, że jest w dobrym stanie, że obie lufy nabite. Dla pewności wystrzeliłem obie kule i nabiłem na nowo tak starannie, jak tego wymagało obecne położenie. Wtem zbliżył się do mnie Sam z temi słowy:
— Mam dla was sto zapytań, a nie znajduję sposobności do tego. Na razie tylko jedno. Czy rzeczywiście chcecie tego draba trafić w kolano?
— Tak.
— Tylko?
— To dostateczna już kara.
— Nie, napewno nie! Takie plugastwo należy tępić, jeśli się nie mylę. Zważcież tylko, co on zawinił, ile się już złego stało przez to jedynie, że chciał konie ukraść Apaczom!
— Temu winni biali conajmniej tak samo, ponieważ go namówili do tego.
— Niechby się był nie dał namówić! Na waszem miejscu wpakowałbym mu kulę w łeb. On z pewnością będzie mierzył w waszą głowę!
— Albo w piersi. Jestem tego pewien.
— Ale nie trafi. Pukawka tego draba nic nie warta.
Odmierzono już odległość, ustawiliśmy się więc na punktach krańcowych. Byłem spokojny, jak zwykle, a Tangua wyczerpywał cały swój zapas obelg, których powtórzyć niepodobna. Niezadowolony z tego Winnetou, który stał nieco z boku pomiędzy nami, rzekł:
— Niechaj wódz Keiowehów milczy i uważa! Liczę do trzech, a potem dopiero wolno strzelić, ale kto prędzej strzeli, dostanie odemnie kulą.
Łatwo sobie wyobrazić, że wszyscy obecni byli w najwyższem napięciu. Ustawili się w dwa rzędy po prawej i lewej stronie tak, że utworzyli szeroką ulicę, której końce myśmy oznaczali. Zapanowała głęboka cisza.
— Niech wódz Keiowehów zaczyna — rzekł Winnetou — raz... dwa... trzy!
Stałem spokojnie, zwrócony do przeciwnika całą szerokością ciała. Ten złożył się zaraz za pierwszem słowem Winnetou, mierzył starannie i wypalił. Kula przeleciała tuż koło mnie. Nikt nie krzyknął z powodu tego wystrzału.
— Teraz strzela Old Shatterhand — wezwał mnie Winnetou. — Raz... dwa...
— Zaraz! — przerwałem mu. — Ja stałem naprzeciwko wodza Keiowehów rzetelnie i prosto, on zaś po części odwraca się i staje ku mnie nie twarzą, lecz bokiem.
— To mi wolno! — odparł. — Kto mi zabroni? Tego nie określono, jak mamy stawać.
— To prawda i Tangua może taką zająć postawę, jak mu się spodoba. Nadstawi mi wązką stronę ciała, sądząc, że nie tak łatwo go trafię, ale się myli, bo nie chybię bezwarunkowo. Mógłbym wypalić, nie mówiąc ani słowa, ale chcę być względem niego uczciwym. Ma dostać kulę w prawe kolano, ale to może tylko wówczas nastąpić, gdy zwróci się do mnie twarzą. Jeśli jednak stać będzie bokiem, to kula rozstrzaska mu oba kolana. Oto cała różnica. Niechaj robi teraz, co chce; ja go ostrzegłem.
— Strzelaj kulami, a nie słowami! — szydził i nie zważając na moją przestrogę, nie zmienił bocznej pozycyi.
— Old Shatterhand strzela — powtórzył Winnetou. — Raz... dwa... trzy!
Huknął strzał, Tangua wydał głośny okrzyk, puścił strzelbę z ręki roztworzył ramiona i runął na ziemię.
— Uff, uff, uff! — zawołano ze wszystkich stron i zaczęto się cisnąć, aby zobaczyć, gdzie trafiłem.
Ja podszedłem także, a wszyscy rozstąpili się z szacunkiem.
— W oba kolana, w oba kolana! — mówiono na prawo i lewo.
Kiedy przystąpiłem do Tanguy, leżał skomląc na ziemi. Winnetou klęczał już przy nim i badał ranę. Spostrzegłszy, że się zbliżam, rzekł:
— Kula poszła zupełnie tak, jak przepowiedział mój biały brat; oba kolana strzaskane. Tangua już nigdy nie wyjedzie konno, aby rzucić okiem na rumaki innych szczepów.
Ujrzawszy mnie, rzucił raniony na mnie całą falę przezwisk. Huknąłem na niego tak, że zamilkł na chwilę i rzekłem:
— Przestrzegłem cię, lecz ty nie usłuchałeś. Sam jesteś temu winien.
Nie śmiał jęczeć, gdyż Indyaninowi nie wolno tego robić nawet w bolu największym. Zagryzł wargi patrzył przed siebie ponuro, a potem zgrzytnął:
— Jestem zraniony i nie mogę wrócić do domu; muszę u Apaczów pozostać.
Na to potrząsnął Winnetou głową i rzekł bardzo stanowczo:
— Musisz wrócić do domu, gdyż nie mamy miejsca dla złodziei naszych koni i morderców naszych wojowników. Nie zemściliśmy się krwawo i zadowolniliśmy się zwierzętami i rzeczami. Więcej żądać nie możesz. Keioweh nie należy do naszego puebla.
— Ależ ja nie będę mógł usiedzieć na koniu!
— Old Shatterhand był ciężej zraniony i też nie mógł jechać na koniu, a musiał tu się dostać. Myśl o nim często! To ci się przyda. Keiowehowie chcieli nas dzisiaj opuścić; niech to uczynią, gdyż kogo z nich spotkamy jutro w pobliżu naszych pastwisk, z tym obejdziemy się tak, jak wedle ich życzenia mieliśmy postąpić z Old Shatterhandem. Powiedziałem. Howgh!
Wziął mnie za rękę i odszedł. Wydostawszy się ze ścisku, ujrzeliśmy Inczu-czunę płynącego rzeką z dwoma wysłanymi doń ludźmi. Winnetou pospieszył nad rzekę, a ja udałem się do Sama Hawkensa, Dicka Stone’a i Willa Parkera.
— Nareszcie, nareszcie będziemy was mieli dla siebie! — rzekł pierwszy z nich. — Powiedzcie nam zaraz przedewszystkiem, jakie to włosy pokazywaliście Winnetou?
— Które mu sam odciąłem.
— Kiedy?
— Gdy uwolniłem go razem z ojcem.
— To wy... do wszystkich dyabłów... wy... wy, greenhorn mielibyście ich uwolnić?
— Oczywiście.
— Nie powiedziawszy nam o tem ani słowa?
— To było zbyteczne!
— Ale jakże dokonaliście tego?
— Tak, jak to greenhorny czynią.
— Mówcie rozsądnie, sir! To było nadzwyczaj trudne!
— Tak, wątpiliście nawet, czyby się wam udało.
— No, a wam się udało! Albo ja nie mam rozumu, albo przestał mi działać!
— To pierwsze, Samie, to pierwsze!
— Nie róbcie głupich dowcipów! Taki chytrzec! Odwiązuje od słupów męczeńskich wodzów i nosi z sobą kosmyk cudotwórcy, nie zdradzając się z tem ani słowem! A taką ma twarz uczciwą! Z tego tylko widać, że nie należy właśnie nikomu wierzyć! A jakże tam dziś było? Niektóre rzeczy są dla mnie niejasne. Utonęliście i nagle pojawiliście się znowu!
Opowiedziałem mu wszystko, a gdy skończyłem, zawołał on:
— Człowiecze, przyjacielu, greenhornie, straszny z was hultaj, jeśli się nie mylę! Muszę was znowu zapytać, czy nie byliście jeszcze nigdy na Zachodzie?
— Nie.
— Ani wogóle w Stanach Zjednoczonych?
— Nie.
— To niech was dyabeł zrozumie, bo ja nie potrafię! Jesteście we wszystkiem początkującym, a zarazem ukończonym. Nie widziałem jeszcze takiego dziwoląga. Muszę was pochwalić, naprawdę pochwalić. Poczynaliście sobie sprytnie, hi! hi! hi! Nasze życie wisiało rzeczywiście na włosku. Ale niech wam ta pochwała nie zawróci głowy, bo będziecie robić głupstwa jeszcze większe. Dziwiłoby mnie to naprawdę, gdybyście kiedy zostali użytecznym westmanem!
Byłby dalej mówił w tym tonie, ale nadeszli Winnetou i Inczu-czuna. Wódz patrzył na mnie przez długą chwilę, jak przedtem syn i powiedział:
— Słyszałem o wszystkiem od Winnetou. Jesteście wolni, a nam przebaczcie. Jesteś bardzo dzielnym i podstępnym wojownikiem i zwyciężysz niejednego wroga. Czy zapalisz z nami kalumet pokoju?
— Owszem, chciałbym być waszym przyjacielem i bratem!
— To chodźcie teraz ze mną i córką moją Nszo-czi do puebla! Wyznaczę mojemu zwycięzcy godne pomieszkanie. Winnetou zostanie tu, aby dopilnować porządku.
Weszliśmy z nim i z Nszo-czi, jako wolni ludzie na zamkową piramidę, którą opuszczaliśmy jako jeńcy, wleczeni na śmierć.