Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   266   —

stawiliście Keiowehom przyjęcia nas, zaatakowania i zwyciężenia, lecz pomagaliście im przytem. Czy to przyznajesz?
— To wszystko stało się jedynie po to, aby zapobiec rozlewowi krwi.
— Czy chcesz, żebym się z ciebie wyśmiał? Czyż nie wyszedłeś naprzeciwko nas, kiedyśmy się zbliżali?
— Tak.
— Czy nas nie podsłuchiwałeś?
— Tak.
— I całą noc przebyłeś w naszem pobliżu? Tak, czy nie?
— Tak jest.
— Czy nie zaprowadziłeś bladych twarzy do wody, by nas tam zwabić i czy nie kazałeś ukryć się w lesie Keiowehom, ażeby na nas potem uderzyć?
— To jest prawda, lecz muszę...
— Milcz! Żądam odpowiedzi krótkiej, a nie długiej mowy. Zastawiono na nas pułapkę. Kto ją wymyślił?
— Ja.
— Tym razem nie minąłeś się z prawdą. Kilku z nas odniosło rany, kilku poległo, a reszta poszła do niewoli. Wy temu jesteście winni; ta krew spada na was i to nowy powód, że musicie zginąć.
— Moim planem było, żeby...
— Milcz! Nie pytam się teraz. Wielki Dobry Duch zesłał nam niewidzialnego wybawcę, przy którego pomocy wydostałem się z Winnetou na wolność. Zakradliśmy się do naszych koni, ale zabraliśmy tylko potrzebne dla nas, ażeby jeńcy mieli konie, gdy tylko odzyskają wolność. Odjechaliśmy, by sprowadzić naszych wojowników, którzy byli na wyprawie przeciw Keiowehom, natknęli się na ich ślady i ruszyli za nimi. Dla tego to spotkałem się z nimi tak rychło, że już następnego dnia mogliśmy zjawić się u was. Tu znowu wiele krwi popłynęło. Mieliśmy szesnastu poległych, nie licząc krwi i bólu rannych; to nowy powód waszej śmierci. Nie spodziewajcie się łaski, ni miłosierdzia i...