Wills zbrodniarz/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Wills zbrodniarz
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death (volume II)
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.
KRYJÓWKA ZDOBYCZY.

— Nieproszonego gościa z Hatton Garden, zapytuje człowiek, który leżał na ziemi, czy nie zechciałby wejść z nim w porozumienie i umożliwić spotkania. Człowiek leżący wówczas na ziemi chce coś zaproponować i przyrzeka nieproszonemu gościowi bezpieczeństwo osobiste.
Gdy Gilbert Standerton przeczytał to ogłoszenie podczas śniadania, lekki uśmiech zjawił mu się na ustach.
Edyta dostrzegła to.
— Co cię tak raduje, Gilbercie? — spytała.
— Myślę właśnie nad tem, jak śmieszne bywają nieraz ogłoszenia.
Śledząc kierunek oczu męża, wymiarkowała dane miejsce na szpalcie dziennika, postanowiwszy, że przy sposobności sama odnajdzie przyczynę tej wesołości.
— Mówiąc nawiasem — powiedział po chwili lekkim tonem — złożę dziś w banku pewną sumę na twoje imię.
— Na moje imię? — spytała.
Skinął głową.
— W czasach ostatnich wiodło mi się dość szczęśliwie na giełdzie. Osięgnąłem na kolejach amerykańskich dwanaście tysięcy funtów zysku.
Spojrzała mu bystro w oczy, pytając.
— Czy mówisz serjo?
— Czemużbym nie miał mówić serjo? — odrzekł. — Wiedz, że koleje amerykańskie podniosły się niedawno i w ten sposób doszedłem do pieniędzy! — uśmiechnął się znowu. — Nabyłem te akcje po niskiej cenie, a sprzedałem gdy poszły w górę. Oto zestawienie maklera.
Dobył papier z kieszeni i podał jej przez stół.
— Mam wrażenie, że powinienem cię przekonać, iż nie wszystkie dochody czerpię z owego, ciemnego zawodu.
Powiedział to z pozoru żartobliwi
Nie rzekła nic. Wiedziała już teraz, kto był owym czwartym człowiekiem. Z jakiego powodu poszedł tam? Jaki miał w tem cel?
Gdyby był detektywem, albo dział na zlecenie rządu, niewątpliwie powiedziałby jej o tem. Czuła bicie serca, czytając przypuszczenia zawarte w dziennikach.
Był tedy także włamywaczem.
Wszystko to wirowało jej w głowie podczas gdy Gilbert podawał jej papier.
Wykaz był całkiem jasny. Poszczególne kwoty, uszeregowane systematycznie, dawały pokaźną sumę.
— Jak widzisz, nie wszystko przekazałem na ciebie! — zażartował. — Część zostawiłem także sobie.
— Gilbercie! — powiedziała. — Dlaczego masz przedemną tajemnice.
— Cóż to za tajemnice? — odparł
— Czemu zataiłeś, że byłeś przedwczoraj nocą w banku, podczas owego, strasznego wydarzenia?
Milczał przez chwilę.
— Nie zataiłem tego przed tobą... — powiedział — ...przyznałem to faktycznie, coprawda, wyrwało mi się... ale przyznałem niewątpliwie.
— Co tam robiłeś? — śledziła dalej.
— Szedłem za gwiazdą przewodnią szczęścia mego! — rzekł uroczyście.
Ale ten żartobliwy ton nie oddziałał na nią.
— Co tam robiłeś? — spytała ponownie.
— Obserwowałem trzech interesujących włamywaczy przy robocie, co uczyniłem nieraz już, ale dużo razy. Widzisz mam szczególniejsze uzdolnienie w tym kierunku, Z natury, powinienbym był zostać włamywaczem, ale pochodzenie, wykształcenie i pewien szacunek dla prawa przeszkodziły mi w obraniu tego zawodu życia. Jestem dyletantem. Sam nie popełniam zbrodni, ale interesują mnie one wielce. Staram się — dodał powoli — zbadać jaki urok wywierają one na umysł normalny. Prócz tego mam osobny powód kontrolowania skarbów, jakie gromadzą ci ludzie.
Zatroskane oblicze Edyty świadczyło o rozterce duchowej. Nie chciał jej drażnić dalej, ale wiedząc już tyle, zasługiwała na to, by jej powiedzieć więcej.
Do niedawna jeszcze uznawał możliwość zatajenia przed nią wszystkiego. Ale nie sposób, by dwoje ludzi, żyjących pod jednym dachem, zainteresowanych wzajemnie tem co czynią, nie odkryło przed sobą najstaranniej strzeżonych tajemnic.
— Pojąć nie mogę... — zaczęła przeciągłym tonem.
— Czego nie możesz pojąć?
— Pojąć nie mogę, z jakiego powodu nagle zrezygnowałeś z wszystkich normalnych rozrywek, dlaczego wystąpiłeś z ministerstwa, czemu zaniechałeś muzyki, a ponad wszystko nie rozumiem zgoła czemu ten nagły przełom w życiu twojem nastąpił niezwłocznie po usłyszeniu fatalnej melodji F-dur?
Milczał długo, potem zaś powiedział głosem cichym i niepewnym.
— Nie masz zupełnej słuszności. Rozpocząłem śledzenie bandy złoczyńców zanim jeszcze zagraną została ta melodja... — urwał. — Przyznaję, że żywiłem obawę, iż prędzej czy później, melodja F-dur rozebrzmi pod oknem mojem i byłem, o ile to możliwe, pogodzony z myślą o tym dniu smutnym. Oto wszystko co ci mogę powiedzieć.
— Powiedz jeszcze jedno! — ozwała się, gdy wstał. — Gdybym cię kochała, była wszystkiem w życiu i dała to, czego pragniesz, czy obrałbyś był iwówczas tę drogę?
Myślał przez chwilę.
— Nie mogę ci wiedzieć! — odrzekł w końcu. — Możliwe, że byłbym to uczynił, a może też nie. ...Hm... — dodał zaraz, robiąc gest głową — uczyniłbym napewne to co czynię teraz, tylko decyzja przyszłaby mi z większym wysiłkiem, gdybyś mnie ko-chała... ale w sytuacji jak obecna... — wzruszył ramionami.
Niedługo potem wyszedł z domu, a Edyta odnalazła zupełnie łatwo interesujące ją ogłoszenie w dzienniku.
On był tedy owym, nieproszonym gościem z Hatten-Garden i to, co mówił, polegało na prawdzie. Obserwował tych ludzi, a oni wiedzieli o tem.
Huczało jej w głowie, gdy usiadła, starając się powiązać nici tajemnicy. Po pewnym jednak czasie, z samego już wyczerpania, musiała zaniechać wszystkiego i przyznać, nie jest bliższą rozwiązania, niż w początkach.




Gilbert nie miał zgoła zamiaru wieczoru tego wychodzić z domu. Powiedział sobie, że żona będzie się niepokoić i troskać. Niezależnie od tego zresztą nauczył się w pewnem znaczeniu cenić życie domowe. Życie to było, coprawda dziwnie nienormalne, posiadało jednak dużo uroku i powabu.
Świadomość, że ją spotka każdego rana, będzie mógł rozmawiać w ciągu dnia, pozyskując w niej coraz to lepszego przyjaciela, wszystko to sprawiało mu radość niemałą.
Udał się do swego małego biura w Cheapside, znajdującego się nad wielkim sklepem. Wynajął je, zmuszony do tego interesami, jakie miał w City.
Otworzył drzwi maleńkiego pokoiku na trzeciem piętrze, wszedł i zamknął za sobą. Znalazł kilka listów, sterowanych doń, jako właściciela biura. Nie zawierały jednak nic ważniejszego, poza wiadomościami handlowemi.
Usiadł przy biurku, by skreślić krótką notatkę do domu, gdyż przyszła mu na myśl, że może mimo wszystko, zajść potrzeba późnego powrotu do domu, dlatego chciał to objaśnić. Nie miał obowiązku usprawiedliwiać wobec żony tego, co czyni, ale zajęła ona w życiu jego miejsce nader ważne, toteż uznał, że posiada prawo, by być powiadomioną o najbliższych planach jego.
Ale zaledwo dotknął piórem papieru, zapukano do drzwi.
— Proszę! — powiedział Gilbert, zdziwiony potrosze.
Rzadko bardzo zdarzało się, by doń tutaj ktoś zachodził. Przemknęło mu przez głowę, że to może akwizytor ogłoszeń, chcący otrzymać zlecenie. Ale osobistość, która weszła nie był to osobnik tak powszedni. Gilbert znał go jako niejakiego p. Wallisa, człowieka bardzo towarzyskiego i dobrodusznego.
— Proszę, zechciej pan usiąść! — powie-dział, nie drgnąwszy nawet powieką.
— Chciałbym pomówić z panem, panie Standerton! — odparł Wallis, nie zabierając się wcale do siadania — czy byłbyś pan łaskaw pójść ze mną do mego biura?
— Sądzę, że możemy konferować i tutaj! — oświadczył Gilbert z całym spokojem.
— Wołałbym dużo, by się to odbyło u mnie! — rzekł Wallis. — Będzie tam zaciszniej. Wszakże nie boisz się pan iść do mnie? — dodał z zaledwo dostrzegalnym uśmiechem.
— W każdym razie, nie mam specjalnego pragnienia być u pana, — oświadczył Gilbert ze śmiechem — ponieważ jednak ciasno tutaj istotnie i brak miejsca na szerokie rozwijanie skrzydeł myśli, pójdę z panem. Przypuszczam, że chcesz mnie pan obdarzyć zaufaniem swojem.
Spojrzał na Wallisa w sposób szczególniejszy, a tenże skinął głową.
Opuścili obaj biuro, a Gilbert był naprawdę ciekawy, jaką mu Wallis da propozycję.
W dziesięć minut potem znaleźli się u wejścia do magazynu przy St. Bride — Street, owego wybitnego składu kas pancernych, którego rozwój kroczył istotnie niezwykłem tempem.
Gilbert Standerton rozejrzał się wokoło. Obecny w lokalu kierownik interesu, pierwowzór uczciwości, skłonił się grzecznie na widok Wallisa, zdziwiony tylko potroszę, gdyż właściciel przedsiębiorstwa był nader rzadkim gościem przy St. Bride — Street.
— Chodźmy do mego biura! — zaproponował Wallis.
Zamknął drzwi, gdy weszli.
— Powiedz mi pan proszę, bez ogródek, jakie jest życzenie pańskie? — spytał Gilbert.
— Proszę, zapal pan cygaro! — rzekł Wallis, podsuwając mu pudełko.
Gilbert uśmiechnął się.
— Nie ma wcale potrzeby obawiać się! — zauważył Wallis, mrugając oczyma. — Nie ma w tem żadnego oszustwa, ani podstępu. Jest to moja ulubiona marka.
— Nie palę cygar — rzekł Gilbert.
— Kłamstwo numer pierwszy! — wykrzyknął Wallis wesoło. — Wcale obiecujący początek wymiany poufnych zw... A więc, panie Standerton bądźmy ze sobą zupełnie szczerzy, ja przynajmniej chcę mówić całkiem otwarcie. Mam nadzieję, że pan odpłaci tem samem, gdyż sądzę, że na to zasługuję. Wiesz pan o mnie bardzo dużo, ja przeciwnie wiem o panu nader mało, tak że sama sprawiedliwość domaga się wyrównania tego stosunku.
— Nie stawię trudności — odparł Gilbert — i proszę wierzyć, że o ile tylko dostrzegę jakąś korzyść dla siebie, postąpię w myśl propozycji pańskiej.
— Przed paru miesiącami — powiedział Wallis, puszczając kłęby cygarowego dymu i obserwując z uwagą sufit — wraz z jednym z przyjaciół zajęty byłem pracą zawodową i fachową.
Gilbert skinął głową.
— Pracę tę — ciągnął dalej Wallis — przerwało nam zjawienie się jakiegoś dżentelmena, który pod maską ukrywał skromnie twarz swoją z powodu znanego sobie najlepiej! — wzruszył ramionami. — Chociaż żałuję bardzo tego incydentu, muszę oddać należyta, pochwałę dyskrecji nieznajomego. Od tej pory jednak tenże sam dżentelmen utrudniał, a nawet udaremniał wysiłki przyjaciół moich w zawodowem, a zrozumiałem dążeniu do osiągnięcia bogactw. Czasem widywaliśmy go, czasem dopiero po opuszczeniu widowni pracy naszej spostrzegaliśmy, że był obecny. Otóż panie Standerton, ten człowiek, który może posiadać najlepsze powody działalności swojej, stanowi poważne niebezpieczeństwo dla naszego bezpieczeństwa.
— Któż jest tym młodym człowiekiem? spytał Gilbert.
— Tym młodym człowiekiem — odrzekł Wallis, nie odrywając oczu od sufitu — tym młodym człowiekiem jesteś pan!
— Skąd pan to wiesz? — zapytał Gilbert z całą swobodą.
— Wiem — odrzekł Wallis z uśmiechem — i to mi wystarcza. Mogę to, dziwnym zbiegiem okoliczności udowodnić, nawet nie poznając pana z rysów twarzy! — przysunął z drugiego końca biura kałamarz. — Proszę, zechciej pan na tym kawałku papieru — padał mu kartkę — zrobić maleńki odcisk palca.
Gilbert potrząsnął z uśmiechem głową.
— Nie widzę zgoła powodu dlaczego miał bym to uczynić! — rzekł chłodno.
— Racja zupełna. Gdybyś pan to zrobił, mielibyśmy nader interesujący odcisk dla porównania. Mam tutaj w przedsiębiorstwie mojem dużą kasę pancerną, która stoi u mnie już od kilku miesięcy.
Gilbert skinął głową.
— To własność kljenta, który zabrał klucze! — powiedział.
— Doskonale! — pochwalił Wallis. — Pamiętasz pan tedy moje kłamstwo na ten temat. Kasa ta posiada trzy grupy kluczy, a ponadto zamek szyfrowy. Powiedziałem trzy, — poprawił się — ale właściwie jest cztery. Popełniłem wielkie niedbalstwo, zostawiając trzy tygodnie temu klucze od tej kasy tutaj w biurze, w kieszeni surduta. Wyznaję — dodał z uśmiechem — nie miałem w podejrzeniu pana, zgoła nie wiedząc, iż posiadasz tak szczegółowe informacje o moich nawyknieniach i rozlicznych tajemnicach. Przypomniawszy sobie głupotę moją około jednastej tegoż wieczoru, wróciłem tedy zaraz, by zabrać klucze. Znalazłem je dokładnie na miejscu właściwem, ale ktoś inny znalazł je przedtem i ten ktoś inny porobił z nich odciski na wosku. Ponadto — pochylił się do Gilberta, zniżając głos — ten ktoś inny nabrał odtąd przyzwyczajenia przychodzić tu nocami, z przyczyn czysto prywatnych. Czy znane są te przyczyny panu, panie Standerton?
— Przybywa tutaj w celu pozbawiania nas — powiedział Gilbert z ironją.
— Przybywa tutaj w celu pozbawiania nas rezultatów pracy naszej! — rzekł Wallis, a ponieważ nie brakowało mu zmysłu komicznego, przeto uśmiechnął się nawet.
— Jakaś osobistość, której sumienie, czy skłonność do uczciwości nie pozwala zostać zawodowym włamywaczem oddaje się ponętnemu przedsiębiorstwu obrabowywania rabusiów. Jednem słowem 20.000 funtów w dobrej monecie zostały skradzione.
— Zostały pożyczone, co do tego nie zachodzi żadna wątpliwość! — powiedział Gilbert i trzymając ręce w kieszeniach, patrząc twardym wzrokiem, rozparł się w fotelu.
— Co znaczy pożyczone? — spytał Wallis ze zdziwieniem wielkiem.
— Tak jest, kwota ta została pożyczona przez osobę, która potrzebuje pieniędzy za każdą cenę, przez osobę znającą się na spekulacji giełdowej dużo lepiej, niż ci, którzy uczynili z tego zawód swój. Osoba ta, znając tajniki najtrudniejszych tranzakcji mogłaby opierając się na tej właśnie znajomości dokonywać obrotów zawrotnych wprost, gdyby nie obawa, że przy przypadkowem zresztą zgoła niepowodzeniu ukrzywdzi nieszczęsnego maklera.
Oparty łokciami o stół, napoły odwrócony od Wallisa usłyszał, że zamknięto drzwi zewnętrzne biura, wiedział tedy, że są sami, jak to uplanował z góry Wallis.
— Potrzebowałem niezbędnie pieniędzy! — powiedział. — Łatwo byłoby mi skraść je, chciałem to nawet uczynić. Śledziłem pana przez cały miesiąc, podobnie jak śledziłem innych zbrodniarzy całemi latami i znam równie dobrze jak pan wszystkie tricki rzemiosła. Przypomnij pan sobie, że w ministerstwie spraw zagranicznych, pracowałem w dziale zajmującym się głównie zagranicznymi łotrzykami. Byłem w rzeczywistości urzędnikiem policji, nie posiadając tylko pełnych jego praw.
— Wiem to wszystko! — oświadczył Wallis. Zaciekawiony wielce, pragnął dać się pouczyć, zarówno w bezpośrednim interesie własnym, jak i dla rozszerzania swych wiadomości o ludziach.
— Jestem tedy właściwie złodziejem. Przyczyna nie obchodzi pana wcale, sądzę.
— Czy melodja F. dur miała z tem coś wspólnego? — spytał Wallis oschłym tonem.
— Co masz pan na myśli? — spytał ostro.
— To właśnie co mówię! — odparł Wallis, obserwując bacznie Gilberta. — Zauważyłem, że masz pan specjalne upodobanie w słuchaniu tej melodji właśnie. Dlaczegóżto? Przyznaję, że jestem wielce ciekawy.
— Zachowaj pan ciekawość swoją na coś, co pana obchodzi! — odrzucił Gilbert szorstko — któż panu to powiedział?
Wallis roześmiał się.
— Mamy swe źródła informacji... — zaczął z pychą.
— O tak... — skinął głową Gilbert. — Wszakże pański przyjaciel Smith mieszka u Wingów. Zapomniałem o tem.
— Mój przyjaciel... chyba szofer mój, nieprawdaż?
— To pański kompan, czwarty członek bandy, który nigdy nie występuje osobiście podczas wypraw rozbójniczych, ale w najrozmaitszych przebraniach stwarza podstawy i warunki przyszłych rozbojów. O, wiem ja doskonale wszystko! — zawołał, czyniąc ręką gest okolny po całym biurze. — Znany mi jest pański świetny pomysł handlowania kasami pancernemi. Myśl świetna, przyznaję, ale nie oryginalna. Przed kilku laty, o ile wiem, stosowano to we Włoszech. Starasz się pan sprzedawać kasy swoje we wilach i domach odległych, ofiarując je po cenie śmiesznie niskiej, a reszta zupełnie jasna. Mając drugie klucze, możesz pan każdego czasu dostać się do domu, gdzie jest pańska kasa. Oczywiście wszystkie przedmioty wartościowe i całą płynną gotówkę odnajdziesz pan z łatwością na miejscu dostępnem dla siebie.
Wallis skinął głową.
— Wszystko, w porządku, drogi przyjacielu, ale nie potrzebuję zgoła pouczenia o samym sobie. Racz mi pan łaskawie dokładnie określić rolę, jaką pan odgrywasz? Czy, zdaniem pańskiem możesz być zaliczony w poczet ludzi przyzwoitych?
— Sądzę, że tak! — odparł krótko Gilbert. — Nie wchodzi tu zgoła w grę moralna strona czynów moich.
— Szczęśliwy z pana człowiek! — rzekł Wallis łaskawie. — Ale zechciej mi pan powiedzieć jaką rolę odgrywasz pan i jak usprawiedliwiasz fakt zabierania nam od czasu do czasu znaczniejszych sum, które chowasz pan gdzieś w innem miejscu?
— Nie usprawiedliwiam tego wcale! — odparł Gilbert i wstawszy, jął chodzić po biurze, a Wallis nie spuszczał zeń oka. — Wiem, — dodał — że w oczach pańskich jestem złodziejem, ale pracuję według pewnego, określonego planu! — zwrócił się do Wallisa. — Czy pan wiesz, że jest mi nieznaną wartość łupów jednej choćby wyprawy pańskiej, oraz nazwisko właściciela? Tak... tak — potwierdził gestem głowy. — Wiem także, iż nie puściłeś pan na paserkę ani jednego przedmiotu, ale masz wszystko w swych kasach pancernych. Jeśli mi się poszczęści, mam nadzieję nietylko panu zwrócić to co wziąłem, ale także zwrócić do grosza to wszystko co pan ukradłeś.
— Co pan masz na myśli? — spytał Wallis, zrywając się
— Chcę to zwrócić, oczywiście, prawowitym właścicielom! — oświadczył Gilbert spokojnie. Postarałem się nabrać takiej pewności, że niedługo będę mógł powiedzieć: Masz pan naszyjnik będący własnością lady Dynshird, wartości czterech tysięcy funtów... dam panu zań kwotę przyzwoitą, powiedzmy tysiąc, to znaczy znacznie więcej niżby dał paser... i zwrócę właścicielce. Będę mógł powiedzieć panu n. p.: Wziąłem z pańskiego trezoru 10.000 funtów w złocie i banknotach francuskich. Tutaj jest pewna kwota dla pana samego, tu dla pańskich pomocników, a resztę zwrócę okradzionym. Posiadam bardzo staranny wykaz, gdzie nie został pominięty jeden nawet grosz, od kiedy jestem nadzwyczajnym członkiem bandy pańskiej.
Uśmiechnął się ponuro.
— Mój drogi Don Kiszocie! — sapnął Wallis z niedowierzaniem. — Podjąłeś pan zadanie zgoła niemożliwe.
Gilbert potrząsnął głową.
— Nie! nie! — oświadczył. — Zarobiłem na giełdzie znacznie więcej pieniędzy, niż miałem nadzieję posiadać w życiu.
— Może zechce mi pan odpowiedzieć na to pytanie? — powiedział Wallis. — Czem można sobie wytłumaczyć pańskie nagłe pożądanie bogactwa. Bowiem pożądanie to o ile się nie mylę, wystąpiło nagle?
— Tego objaśnić panu nie mogę! — rzekł Gilbert tonem bezwzględnie stanowczym.
Nastała mała pauza, po czem Wallis wstał, mówiąc:
— Sądzę, że lepiej będzie, gdy się porozumiemy. Zabrałeś nam pan około dwudziestu tysięcy funtów, poszkodowałeś nas pan na kwotę tak znaczną, z której niema śladu poprostu...
Gilbert znowu potrząsnął głową.
— Mylisz się pan. Nie brak ani grosza. Oświadczam, że pieniądze te były mi tylko rezerwą w razie potrzeby. Faktycznie nie potrzebuję ich już! — dodał z uśmiechem. — Mógłbym nawet zwrócić jeszcze dziś wieczór.
— Byłbym panu niewymownie wdzięczny, gdybyś to uczynił! — powiedział Wallis.
Gilbert spojrzał nań.
— Podobasz mi się pan, Wallis, — powiedział — mimo, że jesteś wielkim łotrem. Masz pan w sobie coś, co skłania do podziwu.
— Jesteśmy obaj wielkimi łotrami! — poprawił Wallis. — Proszę nie żywić co do tego żadnych złudzeń.
— To prawda! — przyznał smutnie Gilbert.
— Jakże dojdziemy z tą całą sprawą do końca? — spytał Wallis. — Gdzież przedsięweźmiemy obliczenie? Czy może masz pan zamiar trwać dalej w myśli tego, szlachetnego odszkodowania jak długo będzie trwało moje przedsiębiorstwo?
Standerton potrząsnął głową.
— Nie! — odparł. — Przedsiębiorstwo pańskie skończy się jeszcze dziś wieczór.
— Skończy się? — spytał Wallis z osłupieniem.
— Tak jest, skończy się! — odparł Gilbert. — Zabrałeś pań dość pieniędzy, by spocząć na laurach. Zaprzestań pan tedy dalszej działalności! Ja zaś zarobiłem tyle, że mogę — uśmiechnął się — przejąć całą ilość przedmiotów wartościowych i zwrócić każdy, przez pana okradziony grosz. Chciałem właśnie wystąpić z tą propozycją w czasie najbliższym.
— A więc mamy, zdaniem pańskiem dziś wieczór kończyć rzecz całą? — rzekł w zadumie. — O nie, przyjacielu drogi! — dodał wesoło — dziś właśnie chcę dokonać jednego z najprzedziwniejszych figlów mego życia.
Uśmiałbyś się pan, wiedząc kogo obrałem sobie na ofiarę.
— Od pewnego już czasu nie mam zgoła ochoty do śmiechu! — powiedział Gilbert. — Któż to jest?
— Powiem innym razem! — odrzekł Wallis.
Z rękami w kieszeniach podszedł do szklanych drzwi biura i jął podziwiać potężną kasę, gwiżdżąc jakąś piosenkę.
— Nieprawdaż, że ta kasa, to mój niezrównany pomysł? — spytał nibyto mimochodem, a z dumną miną przedmieszczanina pokazującego nową grządkę ogórków.
— Istotnie, przyznaję, doskonały!
— Interes prosperuje, — powiedział Wallis smętnie — byłoby straszną szkodą zwijać go, po przezwyciężeniu tylu nieprzyjemności. Widzi pan, że często w ciągu całego roku nie sprzedajemy ani pół tuzina kas ludziom o jakich nam idzie. Ale jeśli sprzedamy jedną bodaj człowiekowi właściwemu, wówczas koszta opłacają się w znacznej mierze. To takie proste nieprawdaż? — po chwili dodał. — Ale panu zginął, o ile wiem kosztowny naszyjnik, który oddano policji... Proszę się nie usprawiedliwiać! — tu podniósł rękę. — Rozumiem doskonale, to sprawa rodzinna. Przykro mi, żem pana naraził na nieprzyjemności, zgoła bezwiednie.
Drwiąca jego uprzejmość ubawiła Gilberta.
— Nie była to wcale sprawa rodzinna, — odrzekł — nie miałem bowiem wyobrażenia czyją jest własnością. Popełniono tylko wielkie niedbalstwo... Znalazłem naszyjnik poza kasą. Prawdopodobnie, podczas spiesznego chowania innego łupu, spadł on niepostrzeżenie.
— Jestem panu winien gorącą podziękę! — rzekł Wallis — usunąłeś pan przedmiot, mogący na wielką może pokusę narazić przezacnego pana Timminga.
Dobył z kieszeni klucz, pokręcił w zamku kombinacyjnym i otworzył kasę. Nic tam nie zdradzało na pierwszy rzut oka, że jest to skład najsłynniejszego złodzieja Londynu. Każdy przedmiot był nader starannie opakowany i związany sznurkiem. Wallis zamknął trezor z powrotem.
— To tylko połowa skarbca! — powiedział.
— Połowa? Cóż pan masz na myśli?
Zdumienie Gilberta było tak szczere, że na usta Wallisa wypłynął lekki uśmieszek drwiący.
— Spodziewałem się, że pana to zdziwi bardzo! — powiedział — Tak, to istotnie dopiero połowa skarbca. Pokażę panu coś. Wiedząc już tyle, czemużbyś pan nie miał wiedzieć wszystkiego?
Wróciwszy do biura, otworzył drzwi innego pokoju i wszedł, a Gilbert za nim. Była to niewielka komora, oświetlona oknem w suficie umieszczonem, a środek jej zajmowało coś w rodzaju klatki. Była to krata stalowa, przeznaczona do strzeżenia kas pancernych. Kraty takie sprzedają zazwyczaj wytwórcy francuscy.
— Piękna klatka nieprawdaż? — rzekł Wallis, otworzył wąskie przejście i wszedł, a Gilbert za nim.
— Jakże zdołałeś pan to wnieść tutaj? — zapytał Gilbert z zaciekawieniem.
— Rozłożono ją na części a potem zmontowano, by pokazać klijentom. Można tego dokazać z łatwością. Dwaj, lub trzej mechanicy uporają się z całą robotą w ciągu jednego dnia.
— A więc to jest pański oddział drugi? — spytał Gilbert oschle.
— Do pewnego stopnia, tak! — przyznał Wallis. — Zaraz to pokażę panu. Jeśli udasz się pan tam w kąt i ściągniesz tę pierwszą zasuwę, zobaczysz coś, czego nie widziałeś pan, sądzę, dotąd jeszcze.
Gilbert był już niemal we wskazanym kącie, gdy nagle uświadomił sobie przejrzysty zresztą trick. Obrócił się szybko, ale już lufa pistoletu dotykała niemal jego serca.
— Panie Gilbercie Standerton! — powiedział Wallis. — Podnieś pan ręce w górę! Pańskie plany rozrachunkowe mogą mieć dużo słuszności, ja jednak postanowiłem dokonać dziś wieczór pewnej jeszcze transakcji, przed wycofaniem się w życie prywatne. Wiedz pan, że będzie to znowu przypadek tak zwanej poetycznej sprawiedliwości. Stryj pański...
— Mój stryj! — powtórzył Gilbert.
— Stryj pański, — rzekł Wallis z ukłonem, wielce czcigodny, ale zdziwaczały, stary dżentlemen, przechowuje od niedawna w jednej z naszych najlepszych kas pancernych klejnoty wartości około ćwierć miljona funtów, owe słynne djamenty Standertonów, które jak sądzę, oddziedziczysz pan kiedyś. Czyż nie jest to rodzaj poetycznej sprawiedliwości — dodał, cofając się do wyjścia i szachując ciągle więźnia pistoletem — czyż nie jest to zgoła poetyczne, oszukać pana potroszę? Możliwe, — dodał z ponurym uśmiechem, że... że i ja doznam wyrzutów sumienia i zwrócę panu kiedyś z powrotem własność, którą skradnę tej nocy.
Zatrzasnął z łoskotem drzwi, przekręcił dwa razy klucz w zamku i skierował się do biura.
— Pozostaniesz pan tutaj przez czterdzieści ośm godzin! — powiedział — Potem będziesz wolny... daję na to słowo. Nie jest to, przyznaję, zgoła przyjemne, ale życie zmusza nas do nierównie przykrzejszych często przejść. Pozostawiam pana dobrotliwemu losowi jego.
Rzekłszy to wyszedł, a Gilbert sądził, że opuścił dom. Ale wrócił po kwadransie niosąc wielki imbryk z kawą, dwa nowiuteńkie termosy, oraz dwa pokaźne pakiety napchane, jak się później okazało mnóstwem zakąsek.
— Nie chcę pana wcale zagłodzić! — oświadczył. — Radzę trzymać kawę ciepło, mogłaby ostygnąć zanadto w ciągu długiego czekania. Przyniosę panu zresztą coś jeszcze.
Wrócił do biura i przyniósł dwa, grube płaszcze, które z trudem przepchnął przez kratę.
— Bardzo to ładnie z pańskiej strony... — rzekł Gilbert.
— Bagatela! Nie warto wspominać! — odparł grzecznie Wallis.
Gilbert nie miał przy sobie broni, a gdyby nawet był uzbrojony, nic by mu to nie pomogło.
Wallis nie wypuszczał z ręki pistoletu, ściskając kolbę, nawet w chwili, kiedy podawał mu środki żywności.
— Życzę panu dobrej nocy! Gdybyś pan chciał skierować do żony wolną od podstępu wieść, że n. p. pilne interesy nie dozwolą panu wrócić do domu, z największą przyjemnością podjąłbym się przesłania listu.
Podał mu przez kratę papier, kopertę i pióro samopiszące. Ta, kulturalna wielce uprzejmość uczyniła na Gilbercie wielkie wrażenie.
Zbrodniarz ten okazał lepsze zgoła cechy charakteru niż wielu ludzi, którzy nigdy nie weszli w konflikt z prawem.
Nakreślił spiesznie kilka słów usprawiedliwienia, wsunął w kopertę i zakleił ją zanim mu przyszło na myśl, że człowiek, który go uczynnił więźniem chciałby zapewne przeczytać.
— Proszę o przebaczenie! — powiedział. — Całkiem zapomniałem! Ale można otworzyć, guma jeszcze wilgotna.
Wallis potrząsnął przecząco głową.
— Starczy mi — powiedział — jeśli pan zaręczysz, że niema tam nic więcej prócz tego, o czem mówiłem i czego oczekiwać mogę że będzie napisane.
Rzekłszy to, opuścił Gilberta, dając mu obfity materjał do samotnych rozmyślań.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.