Wielki (Orzeszkowa, 1896)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Wielki
Pochodzenie Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WIELKI.



I.

Przez lat wiele miałem oddech tak szeroki i swobodny, że mniemałem się ptakiem szybującym po przestworzach rajskich. Jako ptak cudnie śpiewający byłem podziwiany, uwielbiany, żywiony słodyczami najwyborniejszemi. Śpiewałem, nie gardłem, lecz — skrzypcami.
Skrzypce były mi kąpielą z wina i promieni, ich struny — nićmi, na których podnosiłem się wysoko nad pospolitość. One mi były mennicą królewską, butami stumilowemi, rogiem obfitości, sypiącym rozkosze różnorodne.
Bardzo rychło posiadłem sławę wielką i bardzo długo czułem się jej godnym. Kochałem sztukę; w pożarach zapału, napełniających mię i często aż żrących, widziałem dowód, że jestem kapłanem jej, uroczyście wyświęconym. W głowie mojej wrzało nieustannie morze myśli muzycznych, które z łatwością niesłychaną przekładałem na tony, a tony utożsamiały się z istotą moją tak zupełnie, że nie umiałbym był powiedzieć, czy w piersi mojej serce biło, czy grało. Wszystko mi grało na ziemi i niebie, w ludziach i w chmurach.
Motywa muzyczne, jak motyle wiosenne, oblatywały mię rojami i jak orszak za królem, szły za mną wszędzie, kędym się obrócił. Przebierałem pomiędzy niemi, przesiewałem je przez palce, jak bogacz bajeczny dyamenty Sezamu. Wybrawszy najpiękniejsze, rozpoczynałem pracę jubilerską, a jakie nektary praca taka sączy w serce jeszcze nietknięte trucizną, ten tylko wiedzieć może, kto sam się poił niemi. Powtarzam: w serce nietknięte trucizną...
Nektary niebieskie piłem pełną piersią, gdy w białe świtania poranków i przed złotemi gwiazdami nocnemi, ze smyczkiem w rękach, oglądałem moje dyamenty, szlifowałem, rzeźbiłem, ujmowałem w oprawy misterne i rzadkie. Pod rękoma mojemi z atomów rozproszonych wytwarzał się organizm, z chaosu świat, ten świat osobny, od wszystkiego innego wyodrębniony, sam w sobie pełny, którym jest dzieło sztuki.
Porywałem skrzypce w dreszczach, przebiegających ramiona i plecy, opuszczałem je w ogniach, palących policzki i dłonie. Grywałem aż do takiego zmęczenia rąk i głowy, że w pierwszych czułem ból przeszywający, a w drugiej gasła mi myśl przytomna. Bywałem wtedy jak powracający z podróży czarnoksięzkiej. W piersi miałem fizyczne uczucie czegoś z niej wyjętego, czegoś wyprzędzionego z płuc, z serca, z mózgu, czy ja wiem? może z tego, co w języku ludzkim nazywa się duszą...
Czułem fizycznie, że z siebie samego, ze swojej materyi i ze swego ducha, wyprządłem coś odemnie wyodrębnionego, że mnie samego przez to ubyło i że zarazem stałem się przez to większym. Byłem szczęśliwy!
Szczęśliwy i dumny! Czułem, że dzierżę moc wywoływania na świat objawów piękna i układania z nich kombinacyj mądrych; to uczucie potęgi przetwarzało się w uczucie dumy. Ten tylko wie, czem jest duma taka, kto sam tworzył. To nie pycha rodowa, albo pieniężna! Bo, że przed setkami lat ktoś zdobył taką gloryę, iż jej promienie połyskują nad czołami dalekich potomków, że Midas wygrzebał z Paktolu tyle złota, iż przyodziewa się w nie i po niem stąpa — to fraszki, które schylają głowy tylko służalcze. Twórca wie i czuje, że sam, przez własną naturę wyjątkową i przez własną pracę, odbywającą się w dreszczach i ogniach, krzesze nad czołem swojem światła gloryi, wie i czuje, że jeśli żywi siebie, a nadewszystko żywi innych, to nie kruszcem z ziemi wygrzebanym, nawet nie chlebem z ziemi dobytym, lecz samemu sobie i wnętrznościom swoim wydzieranym pierwiastkiem piękna. Ta duma nie zawiera w sobie podłego składnika wzgardy, ale owszem, jak gleba rodzajna rosą, przeniknięta jest miłością.
Ród ludzki — to źródło i zarazem ujście pieśni wszelkiej. Z niego ona wytryska i, przeszedłszy duszę twórcy, do niego powraca. On jest pierwotną przyczyną jej bytu, a powrotne w niego wsiąknięcie — jej celem ostatecznym. Łączność śpiewaka ze słuchaczami, niezbędna i ścisła, jak tarcie się drzewa o drzewo, wykrzesuje ogień.
Kochałem ludzi ze szczerością, z wylaniem, z naiwnością artysty, który tak ciągle spogląda w górę, że nie przychodzi mu na myśl przypatrzyć się nizinom. Wrodzony instynkt życzliwości, ogromny głód sympatyi otwierały mi usta do uśmiechów, ramiona do uścisków, sakiewkę do wysypywania mamony, którą zdobywałem z łatwością, rozrzucałem z rozkoszą. Serc, nawet głów ludzkich, nie poddawałem rozbiorowi ścisłemu; mój zmysł krytyczny omijał je tak lekko, tak, powiem, głupio, jakbym nie posiadał go wcale, a przecież, gdy szło o przedmioty oderwane, zwłaszcza o sztukę, budził się czujny i przenikliwy. Ale do krytykowania bliźnich nie miałem czasu, ani ochoty. Przywara w człowieku sprawiała mi przykrość taką, jak nuta fałszywa w akordzie. Wolałem tedy być ślepcem dobrowolnym, czegom dokonywał tem łatwiej, że pośród ludzi i bez nich pochłaniała mię sztuka, praca nad nią, myślenie, mówienie, marzenie o niej. Łatwo nie dostrzegać pyłów temu, kto ma duszę pod gwiazdami; łatwo kochać, gdy serce z przyrodzenia miękkie, — serce artysty, nawpół spiżowe, nawpół woskowe, — topnieje w ogniu natchnienia i warzących się przy nim słodyczach. Nakoniec: czy podobna nie kochać tych, którzy tworzą sławę i nam przynoszą ją w podarunku?
Sława! Ach, był to, obok rozkoszy twórczych, składnik szczęścia mego bardzo ważny. Nie lękałem się przygan; owszem, nieraz wyzywałem je śmiałością pomysłów nowych, zdzieraniem osłon z indywidualności własnej, walką z formułami zwietrzałemi i martwą literą piękna. Lecz w imię tego, com mniemał prawdziwem, stawiąc czoło naganie, byłem żądny chwalby, tej wielkiej chwalby, na którą się składają uderzenia serc wzruszonych, podziw umysłów, wzniesionych nad poziom codzienny, oklask dłoni, miotanych wichrem mego ducha... Miałem to wszystko. Miałem wszystko, co tylko w rzędzie uciech tego rodzaju istnieć może: od radości, która rozsadza mózg i serce, do zabawy prawie dziecinnej.
Ileż razy bawiłem się jak dziecko, gdy w wagonach, w restauracyach, w różnych miejscach zgromadzeń przelotnych, dźwięk imienia mego, wypadkiem rzucony, jak elektryczne dotknięcie zmieniał rysy i postacie ludzkie! W tłumie roztargnionym, śpieszącym się, znudzonym rozmowy milkły, znudzenie pierzchało, pośpiech ustawał, a wszystkie te dusze stroskane, płoche lub poważne, rzucały się naraz ku swoim oknom i patrzały na mnie z tą bojaźnią nieświadomą, którą na wszystkich szczeblach stworzenia uczuwa drobiazg, gdy oko w oko spotyka się z wielkością. Była to także ta gminna ciekawość, którą na szarem tle powszedniości budzi osobliwość wszelka. Ale ja wówczas o tem nie myślałem. Nie myślałem, że coś podobnego zaszłoby śród zajęcy na widok zjawiającego się słonia i pośród ludzi wobec człowieka z trojgiem oczu. Objawy wrażeń doznawanych na mój widok bawiły mię ogromnie, a roztkliwiały dostrzegane śród nich niekiedy uczucia natury głębszej. Te ostatnie zdarzały się nieczęsto. Raz przecież...
Było to na dworcu kolei żelaznej, w sali pospolitej, dusznej, tłumnej, nazajutrz po jednym z występów tryumfalnych w wielkiem mojem mieście rodzinnem. Zblizka otaczało mię mnóstwo znajomych. Pożegnania, kwiaty, wykrzyki, szepty, nawet łzy. Owacya. W tłumie nieznajomym, pstrym, dalekim, rozróżniłem twarz jedną, należącą do kobiety młodej, wątłej, ani ładnej, ani szpetnej, ubożuchno wyglądającej. Miała dokoła szyi wązki kołnierz popielatego futerka, czarny kapelusik nad warkoczem bardzo prostym i bardzo złotym. Była w niej cisza i wątłość cienia. Stała przy samej ścianie, jakby lękała się stanąć na czyjej drodze. Stworzonko ubogie i najpewniej zapracowujące się na śmierć dla przechowania biednego życia sobie lub innym; jedna z tych figurek drobnych, których nikt nie zna i po poznaniu za chwilę już nie pozna. Z pośród twarzy, może i ładnej, lecz bladej i chudej, podnosiło to na mnie wzrok zdumiony, zlękniony, który wnet po spotkaniu mojego odwrócił się i znowu powrócił ku mnie, skrył się pod powiekami, nie śmiąc patrzeć, lecz żądny patrzenia, błysnął znowu roziskrzony, chciwy, tęskny... Aż nakoniec oczy duże, szare, przejrzyste, głębokie, przylgnęły do mnie, jak żelazo do magnesu, zatopiły się w rysach moich z zapomnieniem całkowitem o sobie i świecie, z czułością coraz głębszą, same coraz głębsze i piękniejsze. Zarazem ręce w rękawiczkach u palców podziurawionych wzniosły się nieco i splotły u piersi nieświadomym ruchem uwielbienia.
Nie trudno było odgadnąć słuchaczkę wczorajszej gry mojej. Ta dusza nieznajoma napiła się pieśni moich i teraz modliła się do mnie. Była przytem taką cichą i biedną! Dziewictwo ciała i ducha wybijało się na jej skronie delikatną siecią nitek liliowych; wielka słodycz spoczywała na ustach. Coś silnego, niepodobnego do powściągnięcia pociągnęło mię ku niej. Sympatya nagła, ale mocna, litość, wdzięczność. Wyczytała to w oczach moich, bo różowa łuna oblała jej twarz szczupłą, od włosów złotych do popielatej opaski na szyi. Z roztargnieniem odpowiadając na otaczające mię gwary i szczebioty, postąpiłem parę kroków, miałem zbliżyć się ku niej, przemówić, zapytać, wziąć w dłonie te biedne rączki w dziurawych rękawiczkach, modlące się do mnie, zajrzeć zblizka przez te śliczne oczy w tę śliczną zapewne duszę, gdy nagle... tłum nas roztrącił, owacyjne szały mię porwały, ona kędyś przepadła, nie mogłem nawet obejrzeć się za nią, bo z prawa, z lewa, z tyłu, na przodzie — wielbiciele, pożegnania, kwiaty, okrzyki, szepty, łzy... W wagonie pierwszej klasy jechałem śród towarzyszy, którzy, przed kilku minutami jeszcze nieznajomi, śpiesznie teraz tworzyli mi świtę usłużną i długo miałem ją przed oczyma, ją, cień biedny i cichy, przyciśnięty do ściany, aby nie stanąć na drodze czyjejkolwiek. Potem zapomniałem, a po kilku godzinach przypomniałem sobie znowu i dość długo myślałem: jakby mię ta kobieta kochała! jakby kochała! Cóż to? Czy nie syt byłem miłości? Miałem jej przecież wiele, w gatunkach i stopniach różnych, do wyboru. Jednak po raz pierwszy podówczas uczułem, że czegoś nie miałem i że to coś objawiło mi się w tej dziewczynie dalekiej i biednej... Było to podobne do tych snów uroczych, po których zostaje tęsknota mglista za jakimś światem, mglistym, lecz lepszym... Jakto lepszym? Więc ten świat nie był dla mnie najlepszym ze światów? Mętnie uczuwałem to niekiedy, ale byłem wielki, posiadałem rozkosze sztuki, sławy i władzy. Bo sztuka moja czyniła mię mocarzem, nietylko duchów, ale i ciał ludzkich. Z estrad, na których grywałem, przypatrywałem się metamorfozom i bawiłem się ich wywoływaniem. Nikt nie pozostawał do końca gry mojej takim, jakim był u jej początku. Tony moich skrzypiec rządziły grą muskułów, kurcząc je do płaczu i rozciągając do uśmiechów; rządziły obiegiem krwi w żyłach, rzucając ją do twarzy lub skupiając w sercach. Młodzieńcy wątli pod zaklęciem tych tonów przybierali postawy bohaterskie, mężom surowym dziecięce łzy ciekły przez palce, któremi zasłaniali oczy, kobiety z ciałami i duszami w gorsetach drżały w spazmatycznych płaczach i śmiechach. Były takie, które mdlały. Kiedy raz wynoszono z sali taką zemdloną, suknia jej zamiotła ziemię prawie u stóp moich, a włosy, wymknąwszy się z więzów, spłynęły strugą czarnego jedwabiu i pereł. Ale nikt poruszeniem żadnem nie zerwał czaru, od którego to serce na chwilę bić przestało, i nad salą upalną, od świateł gorejącą, jak świątynia cichą, gra moja upojona i upajająca ani na mgnienie oka unosić się nie przestała, aż gdy umilkła, tłum zagrzmiał oklaskiem nieskończonym, wściekłym, zmieszanym, już nie z krzykiem, ale z rykiem piersi, które w jednem, lecz bez końca powtarzanem słowie: bravo! wyrzucały z siebie część namiętnej burzy.
Radość z tej władzy mojej, więcej niż królewskiej, bo żaden król nie może tak, jak muzyk, rzucać serc jak piłki do piekła i raju, radość z tryumfów sztuki ukochanej; radość z coraz nowych dowodów mojego w niej mistrzowstwa; radość głęboka ze związku łączącego duszę moją z duszą ludzkości! Bo przecież nie ci jedni znali mię, którzy mię słuchali. Niezliczonym istotom dalekim, po różnych punktach ziemi rozsianym, które gry mojej nie słyszały i nigdy słyszeć nie miały, utwory moje czyniły życie lżejszem i wyższem. Z iluż samotni, z iluż miejsc pogrążonych w cieniu i ciszy wiecznej, na dźwiękach pieśni leciały ku ich twórcy nieznanemu westchnienia wdzięczne. Ileż serc, w oddaleniach rozmaitych uwielbiało mię i kochało! Dla iluż byłem źródłem, z którego tryskają tęsknoty za ideałem! Myśl o tem wzmagała uczucie związku mego z powszechną duszą ludzkości do stopnia prawie mistycznych omamień. Bo gościć w mnóstwie serc i umysłów nieznanych nawet z imienia, wypowiadać dole świata we frazesach tak przenikliwych, że słuchając ich świat drży ze szczęścia nad tem, iż odgadniętym został, — to coś nakształt wszechobecności i wszechpotęgi bóstwa...
Oprócz tych rzeczy kapitalnych mnóstwo pomniejszych. Uczty tłumne, toasty huczne, mowy głoszące cześć moją w językach rozmaitych, przysmaki stref wszelkich, pocałunki ust niezliczonych, — pyłki przelotne, coraz nowe, od których życie iskrzyło się, jak pas brylantowy, przesuwany pod światłem słońca, gdy w pobliżu trąby i kotły grają fanfary tryumfalne. Było ono jeszcze podobnem do tych win greckich, w których ogień Falerna mieszano z miodem Hymetu. Paziowie z twarzami amorów podawali je biesiadnikom, wyciągniętym na purpurach, z kraterów złotych, pod deszczem róż, przy dźwiękach lutni, skokach tancerek, zefirach roznoszących wonie mirtów i migdałów, — oko w oko z roziskrzonym gloryą wieczną szczytem Parnasu!..

II.

Nagle — pokój ze spuszczonemi storami, napełniony zmrokiem, z żółtym płomykiem kuchenki naftowej, nad którą jakaś kobieta nieznana, w białym czepku i fartuchu przyrządza jakąś mieszaninę apteczną z ohydną wonią. Leżę w pościeli; oczyma, których powieki ciężkie przymykają się co moment, spoglądam na obicie ścian, po którego tle amarantowem wiją się jaśniejsze nieco arabeski. Myślę, że to obicie kiedyś już widziałem, tylko nie pamiętam kiedy i gdzie. Potem przypominam sobie, że to jest pokój hotelowy, w którym zamieszkałem na czas pobytu mego w mieście rodzinnem. Nic nie rozumiem. Dlaczego leżę? Czy to noc jeszcze? Ale ulica wrze pełnym ruchem dziennym! Kto jest ta kobieta, po co tu przyszła i co robi? Z tej maszyny, rogatej i żółtym płomykiem błyszczącej, w zmroku dobywa się woń ckliwa. Pani! Pani! Kto pani?... czego tu?... Nie mogę mówić! Mówię i czuję sam, że tylko ustami poruszam; głosu swego nie słyszę. Nic nie rozumiem.
Nakoniec błysk pojęcia... Ach, tak! prawda! Przypominam sobie! Po tym wielkim koncercie uczułem się bardzo niezdrowym... dreszcze, bóle... Zapewne chory jestem — dziwi mię to. Miałem zawsze zdrowie żelazne. Ależ i teraz dobrze mi jest zupełnie i gdyby tylko ktokolwiek był łaskaw podać skrzypce... Pani! Proszę mi podać skrzypce... tam... na stole... Nie słyszy! Prawda, że i ja głosu swego nie słyszę. Sam wezmę... dobrze tylko ręce wyciągnę i wezmę skrzypce... Co to? Prawej ręki niema! Gdzie moja ręka? Prawej ręki nie mam! Pani! Pani! ręka moja! Gdzie moja ręka? Proszę mi oddać rękę! Ja bez niej nie mogę... Muszę ją mieć,.. bez ręki nic nie mogę! Słyszy pani? ręka! ręka!.. Przecież! Mogę nietylko mówić, ale i krzyczeć.
W przerażeniu ogromnem, w grozie, od której włosy na głowie powstają, krzyczę, że odebrano mi rękę i że muszę ją wynaleść, odebrać, odzyskać... Kobieta, strwożona bardzo, przybiega, uspokaja, prosi, upewnia, że ręka jest, znajdzie się, nietknięta, cała... Kto to? Czyje to oczy patrzą na mnie z trwogą i litością? Czy to ty, Oktawio? Oktawio! Oktawio! ukochana moja! Ty, o narzeczono moja, prawie żono moja! Wiedziałem, że ty jesteś, musisz być ze mną, gdy... Nie, nie! To nie Oktawia! Rozumiem... to dozorczyni chorych... jedna z tych, które za pieniądze... Dlaczego nie Oktawia? Ona powinna, musi być przymnie, gdy ja... Gdzie ona? Chyba umarła, bo gdyby żyła, byłaby tu... byłaby tu... Pani! dlaczego tu nie ma Oktawii... panny Oktawii... narzeczonej mojej?... wie pani... taka wysoka, piękna panna... bardzo piękna! Gdzie ona? Może nie żyje? Boże! Boże! Boże! Gdzie Oktawia? Pójdę do niej! Puśćcie mię! Pójdę do jej ojca, dowiem się, gdzie... Ach, i ręki nie mam... Gdzie moja ręka? Puść mię, pani, puść! Pójdę szukać mojej ręki. Puść... Konie założyć! Pojadę! Muszę ją widzieć... muszę... Ok... ta... wią!..
Mętny widok dwóch zjawiających się drabów, niejasne uczucie staczanej z nimi walki, śmiertelny przestrach o zgubioną rękę, niezgłębione zdumienie nad nieobecnością kobiety ukochanej, wściekła żądza odszukiwania obu — i koniec wszystkiego. Znowu czarna noc bezmyślności, którą nurtuje do dna męka niema, a napełnia od krańca do krańca zapach odrażający...
Takie błyskanie i gaśnięcie przytomności powtarzało się wiele razy, płomyk świecy zapadał na dno świecznika, wybuchał znowu, chwiał się nad mglistą rzeczywistością i znowu znikał w czeluści...
Nakoniec przyszedł dzień, w którym powiedziano mi, że o mało nie umarłem, ale że teraz napewno już żyć będę. Bacillus tyfusowy nie wiedzieć skąd przywędrował do organizmu mego; w dodatku, przez drzwi wypadkiem otwarte, mroźny wiatr owiał mię po wyjściu z upalnej sali i... o mało nie umarłem.
O mało nie umarłem! Więc mogę umrzeć? To, czego uniknąłem wczoraj, może mię spotkać jutro, za rok, za lat kilka? Wiedziałem przecież, że jestem istotą podległą prawu śmierci; ale jak wiedziałem? Mętnie, dorywczo, można powiedzieć bezmyślnie, gdyż na tem wyobrażeniu nigdy nie zatrzymywałem myśli. Życie porwało mi myśl, jak potok gałązkę, i niosło tak chyżo, rwało tak gwałtownie, że ani razu nie spuściła się na dno otchłani.
Ktoś powiedział, że każdy wie o umieraniu w ogóle, ale nikt nie wierzy w to, że sam umrze. To nie ścisłe. Wierzyć, każdy wierzy, lecz są tacy, którym wartki potok życia nie pozwala o tem myśleć. Widywałem niekiedy umierających i umarłych, lecz ani razu nie zastosowałem tej okropności do samego siebie. Ten lub ów umarł, szkoda biedaka! Przez chwilę mąci mi to radość życia, ale... ale... Trzeba przygotować się do wystąpienia jutrzejszego, przerobić szczegół pewien w utworze swoim, wyrozumieć do dna utwór cudzy, złożyć wizytę, pójść na ucztę, odpisać przyjacielowi, podziękować wielbicielom, widzieć się z kochanką... Potok rwie i nie daje czasu, ani chęci do zastanawiania się nad rzeczą wiadomą, ale dla mnie tak odległą i niepewną w czasie, że prawie niemożliwą. Wiem, że jest konieczną, ale ta świadomość martwo spoczywa na dnie mego umysłu, napełnionego po brzegi wirem i szumem niezliczonych zjawisk świata, nieustannych wrażeń własnych...
Nagle wir ustał, szum ucichł, zjawiska świata zniknęły i przestały budzić w istocie mojej echa wrażeń. Leżę w ciszy ustawicznej, bo towarzystwo ludzi jest mi wzbronionem, i w nieruchomości prawie zupełnej, bo siły nie wracają dość długo. Tylko mózg pracuje, zrazu z trudnością, z przerwami, potem coraz ciąglej.
Przedewszystkiem zajmuje mię ogromnie ten bacillus i to dmuchnięcie wiatru. Ileż razy słyszałem, że jestem wielkim, i jakże mocno w to wierzyłem! Wielki mistrz! wielkość! przedmiot miłości świata: a istotka nieskończenie drobna o mało mię nie pożarła! Podmuch wiatru o mało mię ze świata nie zrzucił. Któż mi teraz powie, co jest większem i silniejszem: ja, czy bacillus? Podmuch wiatru, czy miłość świata? Ten podmuch owionął mię przez drzwi otwarte, przypadkiem. Oto więc czynnik trzeci: przypadek. Nieskończenie mały bacillus, przelotny wiatr, bezmyślny przypadek, — trójprzymierze, które o mało nie pogrążyło w nicość mojej wielkości, a jeżeli tym razem jeszcze tego nie uczyniło, może uczynić lada dzień, lada rok, albo wyręczy je w tem jaka inna, równie dostojna, spółka. Otóż i wielkość! Lada jaki grzybek, gołemu oku niewidzialny, lada jaki sługus głupi czy roztargniony, który swojej łapy dobrze na klamce nie oprze i — już po niej! A zdarzyć się to może niewiadomo kiedy, właściwie zawsze: wtedy, gdy w pocie czoła walczę z trudnościami sztuki, i gdy je zwyciężam z szaloną radością, kiedy smyczek mój, jak laska czarnoksięzka, czaruje tłumy i kiedy usta moje płoną na ślicznych ustach narzeczonej...
Do tego stopnia przywykłem poczytywać siebie za istotę, że tak powiem, wierzchołkową, to jest, u samego szczytu stworzenia stojącą, że długo nie mogłem zgodzić się z pojęciem, aby żyjątko niesłychanie liche, u samego spodu świata niewidzialnie istniejące, dzierżyło nademną prawo życia i śmierci. Zdumiewało mię to i upokarzało ogromnie. Raz, na myśl o tem, jak byłem dumny ze swych natchnień i umiejętności, ze swego tytułu twórcy, z całego siebie, zaśmiałem się tak głośno, że poczciwa kobiecina w białym fartuchu mniemała, iż tracę znowu przytomność, i coprędzej posłała po lekarza. Przyszedł, znalazł wszystko w porządku i zapytał: co mię przed godziną tak bardzo rozśmieszyło?
— Mój konsyliarzu — rzekłem — byłem świadkiem widowiska szczególniejszego: sam, w oczach własnych malałem, aż stałem się mniejszym od mikroba...
— A myśmy się przypatrywali panu przez mikroskop? co? — zażartował.
— I w ten sposób przypatrując się, jeszcze-ście nie mogli widzieć tego, co stawało się we mnie...
— Z panem? — poprawił.
— Nie — we mnie. Chmura spuściła się na mózg mój i boję się, że nigdy już on nie będzie tak pogodnym, jak przedtem.
— Majaczenia wzroku i umysłu; skutek osłabienia! Zachowuj się pan spokojnie, jedz swój beefsteak, pij wino, a wkrótce będziesz nam znowu tak wielkim, jak byłeś!
Wam, może, ale nie sobie. Beefsteak nie jest plastrem gojącym dla blizny powstałej na mózgu. W kieliszku wina nie utopisz największego w świecie zapytania.
Zapytywałem: czemże będę potem? Po czem? No, potem, gdy mię grzybek pożre, albo zefirek z ziemi zrzuci. Posiadałem niejakie wyobrażenie o procesie chemicznym, przebywanym po katastrofie przez tę część człowieka, która nazywa się ciałem. Na nieszczęście swoje znałem trochę z rozmów i książek różne fazy metamorfozy nieuniknionej i odtwarzałem je wyobraźnią w sposób przerażająco jasny i plastyczny. Poprostu, kwadranse, godziny upływały mi na przyglądaniu się rozkładowi swego ciała w różnych jego stopniach i postaciach, aż nabierałem do samego siebie ohydy, graniczącej z szaleństwem. Były to hallucynacye chorobliwe i które przejść musiały z powrotem do sił i ruchu, lecz na dnie ich spoczywała prawda, z pomiędzy wszystkich prawd najoczywistsza i najwiekuistsza: nieuniknioność śmierci i w każdej minucie prawdopodobna jej blizkość. Widmo, którego przedtem zaledwie niewyraźne zarysy spostrzegałem, wyskoczyło z głębi perspektywy, chwyciło mię za gardło i krzyczało: »Jestem! Muszę być! Przypatrz się, jakiem jestem!« Przypatrywałem się ze zgrozą, jeżącą włosy na głowie, z uczuciem chmury ciężkiej, wsuwającej się do mego wnętrza i kładnącej się zarówno na mózgu, jak na sercu.
A w pokoju hotelowym z amarantowem obiciem było pusto i cicho. Lekarze zabronili obecności osób obcych. Obecność blizkich i kochających byłaby dozwoloną, zapewne nawet pożądaną. Cóż to? Ja, wielki, ukochany i niemal ubóstwiany przez świat, nie miałemże nikogo blizkiego i kochającego? Gdzie Oktawia? Gdzie jest Oktawia? Dlaczego ona...
Po upływie pewnego czasu, jak tonący brzytwy, uchwyciłem się myśli następującej: Dobrze, to wszystko stanie się z ciałem mojem: a duch?
Ileż razy słyszałem i sam wymawiałem słowa: natchniony, ognisty, głęboki, twórczy, wielki duch! Co to takiego? Myśli, uczucia, natchnienia moje, nadewszystko pieśni moje, ach, te pieśni, które przeszywały mi mózg, jak błyskawice niebo, i lejąc się z pod mej ręki, porywały w niebo tylu innych! — co to takiego? Czy to także składało się z białka, tłuszczu, fosforanów, oddychało tlenem i azotem, miało pochodzenie wiadome, wymierzone, odważone?
Sam nie wiem jak, zapewne pod wpływem wielu czynników, rozstałem się był oddawna z doktrynami religii objawionej, i pojęcie nieśmiertelności duszy było dla mnie zagadnieniem, którego w kierunku żadnym rozwiązać nie mogłem. Przedtem zresztą, ani nad niem, ani nad innemi zagadnieniami tego rzędu, nie zastanawiałem się nigdy, choćby przez minut kilka. Potok niósł gałązkę na falach tak wartkich, że nie spuszczała się wcale na dno otchłani. Jednak otchłań była. Samotność i bezczynność trzymały mię teraz nad jej krawędzią; w jej głębie czarne wpijałem oczy osłupiałe, ślepe, nie widząc nic, a zazdroszcząc szalenie tym, przed którymi oświetlała je pochodnia wiary.
Były chwile, w których śpiesznie, rozpacznie chwytałem się myśli, że jednak... jednak, może jest w człowieku coś takiego... coś innego, niż ciało, jakiś pierwiastek niewiadomy, niepoznany, nienazwany, który nie zginie... Zginąć nie chciałem. Niech tam już ciało! Ale to, co we mnie myśli, czuje, śpiewa, aby to zginąć miało... sprzeciwiało się temu wszystko, co było we mnie twórczością, energią, żalem, oburzeniem! Doświadczałem takiego uczucia, jakbym wpadał w ogromną próżnię. Była to bezdenna, bezbarwna, ckliwa nicość. Zwłaszcza ckliwa, bo biła od niej bezmyślność i bezcelowość, tak wstrętna dla myśli, jak wstrętnemi dla podniebienia bywają płyny, nieposiadające żadnego zapachu, ani smaku. Poznałem prawdę orzeczenia, że natura ma wstręt do próżni. Moja istota myśląca i czująca nie chciała wpaść w próżnię. Powstawanie rzeczy świadomych siebie, rozumnych, wrażliwych, szczytnych, z tem przeznaczeniem, aby niknęły w brutalnem, głupiem, ohydnem Nic, wydawało mi się niesprawiedliwością tak olbrzymią i bezsensownością tak niepojętą, że ani pogodzić się z niemi, ani zrozumieć ich nie mogłem.
Lekarz mój, człek z inteligencyą i nauką dużą, popatrzywszy raz na mnie z niepokojem, zapytał: czy wypadkiem nie dręczy mię jaka troska, albo chęć niezadowolona? Odpowiedziałem, że istotnie, dręczy mię żal wielki nad tem, iż zamiast artystą, nie urodziłem się uczonym.
— A toż dlaczego? — zapytał ze zdziwieniem.
— Wiedziałbym teraz, czy bacillus może zjeść wraz ze mną i mój talent.
— Geniusz — poprawił lekarz.
— Geniusz — powtórzyłem; otóż wiedziałbym teraz, czy mój geniusz, zarówno jak wątroba, prędzej lub później zmieni się w gazy i sole?
— Ależ, panie kochany, wcale nie wiedziałbyś o tem, tak samo, jak teraz nie wiesz...
— Jakto? Gdybym był uczonym? Wielkim uczonym?
— Gdybyś był nawet większym uczonym, niż jesteś artystą, nie wiedziałbyś o tem ani słowa. Nikt o takich rzeczach nic nie wie.
Gniew mię zdjął.
— Więc pocóż ślęczycie nad naukami!
— Szukamy prawdy.
— Skoro jednak nie objaśnia ona tego, co najważniejsze?
— Ważnem dla nas jest służenie człowiekowi...
— Którego ostatecznie bacillus zje, albo wiatr zwieje z ziemi.
Doktor był niezadowolonym.
— Mój drogi panie, o tych rzeczach najlepiej jest nie myśleć. To są absoluty niedoścignione, i przypatrywanie się im zbyteczne może umysł najtęższy przyprawić o szaleństwo. Zdala od majestatów wszelkich! Wiekuistość to majestat. Kto próbuje patrzeć w twarz słońcu, oślepnie. Kto niewołany nawija się pod rękę mocarzowi, może berłem w łeb dostać. Po co? Człowiek jest istotą ograniczoną w środkach swoich i musi mieć do czynienia tylko z rzeczami ograniczonemi. Jesteśmy otoczeni żelazną obręczą tajemnicy, powinniśmy powiedzieć sobie raz na zawsze, że nigdy jej nie przekroczymy. Nie walczmy z nieprzezwyciężonem. Mamy i bez tego dość roboty. Jest na świecie mnóstwo rzeczy dostępnych do obejmowania i do deptania. Obejmujmy z miłością, co pożyteczne, depcmy z energią, co szkodliwe. Życie jest faktem, zarówno jak umieranie. Jednostka umiera, ród trwa. Planeta ginie, system planetarny obchodzi się bez niej. Żyjmy i do miary możliwej wzrastajmy. Dźwigniami wzrostu, pośród wielu innych, są nauka i sztuka: uprawiajmy je. Doskonalmy narzędzia, któremi sporządzamy sobie i innym szczęście względne, ale nasze, — krótkie, ale jedyne! Oto wszystko. Nic innego nauka nie ma do powiedzenia panu o tem, czegoś tak ciekaw.
— Dziękuję! Wyleczyłeś, uczony człowiecze, ciało moje, ale dla duszy nic nie możesz. Nic nie możesz dlatego, co we mnie trwoży się, oburza, nie chce... Gdybyś sto lat przekonywał mię, że powinienem ograniczyć się tem, co względne, ale nasze, krótkie, ale jedyne, nie spełnię tej powinności, bo mam w sobie coś, co bez końca i bez ratunku zapytuje o bezwzględność i pożąda wiekuistości. Szczęśliwy po stokroć, kto tego czegoś nie ma w sobie! Ale któż nie ma?! I jam nie miał długo. Ograniczałem się, nie myśląc nawet o tem, że się ograniczam; lecz wartki potok stanął, gałązka opadła nad paszczę otchłani. Co tam w jej wnętrzu? Boże! Co we wnętrzu, co w tych bezdennych dla oka mego głębiach?

Nie myśleć! Nie myśl szczęśliwie, jeżeli możesz; dla mnie to niepodobna. Zbyt wysoko ceniłem zawsze pochodnię palącą się w głowie mojej, abym ją gasić miał teraz, gdy wyrzuciła z siebie blask ponury. Nie trzeba było zaczynać. Szczęśliwy stokroć, kto nigdy nie zaczął myśleć. Czy jest zresztą taki? Może. Co do mnie, skoro bacillus sprawił, że zacząłem, muszę, co więcej, chcę, pomimo udręczenia, które życie obrzydza, chcę zanurzać się w myśleniu o nędzach i zagadkach życia, jak w czarnej wodzie...

III.

Wielkie to jeszcze pytanie: czy ten uczony człowiek, choćby ciało moje tak wyleczył, abym po tysiąckroć nie złorzeczył temu, że było leczonem? Bo jeżeli mam nie grać, po tysiąckroć wolę nie żyć. A ręka moja jest chorą — prawa ręka. Już w czasie choroby miałem błyski pojęcia o tem, że dzieje się z nią coś niedobrego. Teraz doświadczam trwogi ciągłej, a niekiedy przeszywającej. Bo to narzędzie moje. Po raz pierwszy zjawia się w myśli pytanie: com wart bez tego narzędzia? Po raz pierwszy próbuję zajrzeć w oczy, nie artyście, ale człowiekowi. Bo po za muzykiem jest człowiek. Jeżeli muzyk zginie, jaki człowiek pozostanie? Mam przedsmak czegoś niedobrego i nie chcę jeszcze o tem myśleć.
Nie, nie, nie! Muzyk nie zginie. Wyzdrowieję przecież. To przejdzie! Co? Rzecz bardzo drobna. Bóle doświadczane w ramieniu i niemożność wykonywania pewnej seryi ruchów. Chcę wyciągnąć ramię nad głowę i sięgam niem tylko do wysokości czoła; jest sztywnem i wydaje się skróconem. Nic więcej. Męczarni żadnych. Wprost: bagatela, na której, jak na włosku, zawieszonem jest wszystko, co posiadam i czegom wart... Co się stało? Bagatela. Podmuch wiatru, ogarniający rękę rozgrzaną, rękę muzyka, szczególnie skłonną do chorób pewnego rzędu. Podobno także skutki tyfusu. Takie wielkie przypadki, jak tyfus, często pociągają za sobą takie drobne, jak częściowe sparaliżowanie ręki. Po szczęśliwem przebyciu wielkiego, lekarz zaleca, abym lekceważył sobie mały. Z tyfusu można umrzeć, a zapalenie nerwu w ramieniu — głupstwo! nikt jeszcze z tego nie umarł. Ależ przepraszam! Ja wolę umrzeć... To przejdzie, powtarza lekarz. Ba! gdybym był pewny, ale nauczyłem się już myśleć, że na świecie nic nie jest pewnem. A jeżeli nie przejdzie? Może nie przejść. Może być nawet czemś wcale innem, bardziej nieprzezwyciężonem, niż mniema lekarz. Jeżeli więc nie przejdzie? Boże! Boże! Nie chcę... To gorsze od śmierci! Wolę umrzeć! Wolę umrzeć całkowicie, niż gdyby mi ramię obumarło za życia. Wolę śmierć, choćby przez nią zatonąć miał klejnot mój najdroższy, dusza moja, pieśni pełna...
Ale szalony jestem i trwoga moja jest dziecinną. To przejdzie. Oto już przechodzi. Trochę wysilenia, a podniosę ramię w górę i z dawną giętkością poruszę palcami... Próbuję, próbuję! Nie mogę... Z całej siły wstrzymuję się od płaczu. Gdybym się nie przezwciężył, usiadłbym w kącie najciemniejszym i płakał jak dziecko.
Probuję co godzinę, co kwadrans, wnet po każdem obudzeniu się ze snu. Nie mogę, i przez długie godziny nocne leżę osłupiały ze zdziwienia, szeroko otwartemi oczyma wpatrując się w ciemność. Jakto! Ja grać nie mogę? Cha, cha, cha! Można umrzeć ze śmiechu, takie to nieprawdopodobne. Chwytam skrzypce, prowadzę smyczkiem po strunach. Nie mogę! Zdaje się, że raz głową uderzyłem o ścianę, a innym razem wyrwałem z niej sobie garść włosów.
Nakoniec zwierzam się lekarzowi z trwogi i rozpaczy swojej. Czyniąc to, siedzę obok niego na kanapce i czuję sam, że jestem dziwnie pokorny, że oczy moje pomimo woli przybierają wyraz błagalny, a głos brzmi jakoś cieniej, niż zwykle. Jestem pełen rozżalenia ogromnego, a pomimo to śmieję z samego siebie i prawie pogardzam sobą. Jak można być tak słabym i tchórzliwym! Myśląc tak, błagam o ratunek. Nie wiem nawet sam, jak i kiedy wyszły mi na usta wyrazy ciche, obfite, gorące, jak modlitwa zrozpaczonego o miłosierdzie boże. Błagam o ratunek.
Lekarz, zmieszany, nieco wzruszony, perswaduje. Ależ to przejdzie! Nigdy nie przechodzi prędko. Czasu i cierpliwości trzeba, kuracyi odpowiedniej także. Gdy mówi, wpatruję się w niego, usiłuję czytać w jego oczach: czy wypadkiem nie kłamie, aby mię uspokoić, czy jest zupełnie pewnym tego, co mówi? Zrazu słowa jego leją we mnie balsam kojący, ale potem strzała wątpliwości mię przeszywa. Nie; nie jest pewnym tego, co mówi. Sam wątpi. Oto nawet proponuje naradę lekarską, i jest to dowód najlepszy tego, że wątpi. Nie przejdzie to, nie; widzę teraz jasno, jak przy stu świecach, że nie przejdzie.
Nazajutrz trzej najznakomitsi w stolicy lekarze oświadczyli po naradzie, że przejdzie. O mało nie wyskoczyłem przez okno z radości. Śmiałem się, ściskałem wszystkie ręce, aż trzeszczały, gadałem, jak maszyna nakręcona, śmieszne rzeczy, ze łzami w oczach. Około wieczora schwyciłem skrzypce i smyczek. Ach, jak zagram! Tak długo nie grałem... taka szalona tęsknota do tych tonów, które są życiem mojem, wszystkiem mojem, całym mną... Nie mogę! Ramię krótkie, palce sztywne, ból... Ach, to nie przejdzie! Usiadłem w kącie, przysłoniłem lampę, aby jak najmniej świeciła, i długo w noc przesiedziałem śród zmroku, osłupiały, bezsilny, prawie bezmyślny.
Nigdy przedtem nie przypuszczałem, aby człowiek mógł stać się takiem wahadłem zegarowem, tętniącem: tak, nie! tak, nie! aby mógł stać się stworzeniem tak nędznem, zmalałem, skurczonem, wobec swojego, niestałego jak wiatr i jak wszystko na ziemi tajemniczego — przeznaczenia!

IV.

Słyszałem, czytałem, że ludzie odzyskujący zdrowie po chorobach długich, z radością niewymowną witają powracające do nich tętna życia i zjawiska świata. Rzecz dzieje się najczęściej na wiosnę lub latem, kiedy słońce świeci, kwiaty kwitną, ptaki świegocą, zefirki błogie latają po świecie. Istotę powracającą do zdrowia otaczają istoty inne, zlewające na nią morza miłości, wezbrane od trwogi doznanej, dmuchające, chuchające. I to bodaj dmuchanie wzbrania przystępu do jej mózgu pytaniom krogulczym i chmurom ciemnym. Więc, jak dzieci naiwne, wracają na łono życia i wyciągają ręce po jego przysmaki z radością tem większą, im bliższem prawdy było przypuszczenie, że już nigdy kosztować ich nie będą.
Ze mną inaczej. Mnie, powracającego do zdrowia, otaczają cztery ściany pokoju hotelowego, pokryte obiciem amarantowem, po którem wiją się jaśniejsze, lecz także amarantowe, arabeski. Sprzęty amarantowym aksamitem powleczone, firanki amarantowe u okien, stoły politurowane, źwierciadło w ramach pozłacanych, pozłoty u sufitu, nad oknami, na ścianach. Bogato, nudnie, głupio jest w tym pokoju i bogatym i kosztownym. Za oknami żółtawa ściana przeciwległego domostwa i zima biała w mieście, oszalałem od karnawału. Śnieg biały na dachach, powyżej pasek białego nieba, w dole biały pas ulicy, po której lecą z brzęczeniem dzwonków roje sanek.
Monotonnie i nudno, głupio także, bo za czem tak szalenie pędzą ludzie na tych rojach sanek? Poczekajcie, stańcie na chwilę, popatrzcie, pomyślcie! Czy nie spostrzegacie u blizkiego załomu ulicy, na obłokach w powietrzu czegoś, czegoś okropnego, a niepojętego, co spadnie najniespodzianiej, za gardło was pochwyci i, wyrwawszy z wrzącego potoku życia, zawlecze, Bóg wie dokąd; albo pozostawiając na łonie życia, uczyni z was, Bóg wie co?
Ludzie gromadnie zapisywali swoje nazwiska u drzwi moich, dopóki z rozkazu lekarza były one przed nimi zamknięte; a gdy tylko się otworzyły, poczęli wchodzić przez nie także gromadnie. Jakże! Mistrz sztuki muzycznej, ulubieniec ludzkości, klejnot świata! Trzeba go przecież odwiedzać, zabawiać, zapisywać się we wdzięcznej jego pamięci, aby przy spotkaniu publicznie ściskał nas za ręce, aby zresztą uczucia i starania nasze coprędzej uczyniły go sposobnym do zachwycania uszu naszych.
Grady zapytań, elegie ubolewań, hymny uciechy i nadewszystko, nadewszystko, ogromne, do utajenia niepodobne, zajmowanie się moją chorą ręką. Ręka! czy być może? Ręka właśnie! Co za traf szczególny i nieszczęśliwy! Ale to przejdzie! Naturalnie, że przejdzie. Niepodobna, aby los był okrutnym aż do przyprawienia świata o stratę tak kolosalną. Jednak, co to takiego? jak się nazywa? jak prędko przejść może? Co lekarze mówią o tem?
Tłumne pytania i życzenia tłumne, gorące, w większości znacznej szczere. Pomimo to, coś w wyrazach twarzy, spojrzeniach, odcieniach głosów, co mówi wyraźnie, choć bez słów: »Może i nie przejdzie, a jeżeli nie przejdzie, jesteś zgubionym. Jeżeli nie przejdzie, szkoda będzie dla świata kolosalna; pal dyabli ciebie samego, ale dla świata będzie szkoda! Jeżeli nie przejdzie, to... trzech groszy wart nie będziesz i szukaj sobie gdzieindziej pocieszycieli, w nas ich nie znajdziesz!«
Ci, którzy takie myśli mieli w oczach i dźwiękach głosów, ubolewali jednak, nie nad moją osobą wprawdzie, jednak ubolewali szczerze. Ale na dnie, na samem dnie kilku par oczu dostrzegłem, pomimo słów niezmiernie tkliwych, zamigotanie radości.
Zrazu zadziwiło mię to ogromnie. Cóż złego ludziom tym uczyniłem? Dobrowolnie nic wcale; mimowolnie zaćmiewałem ich, usuwałem na plan dalszy. I nie byli to tylko muzycy, spółzawodnicy moi bezpośredni. Pisarz lub malarz małej sławy nieraz uczuł się zaniedbanym dla muzyka, który miał sławę, i grę uwielbiając, człowieka znienawidził. Ależ człowiek właśnie był we mnie życzliwy ludziom, nikogo w zaniedbanie pogrążać nie pragnął, niczyim zasługom nie zaprzeczał.
Co za niesprawiedliwość! Nie była to niesprawiedliwość, lecz taki punkt widzenia, z którego wobec artysty zniknął człowiek. Wszyscy, nawet najlepsi, najszczerzej życzliwi, myśleli: »Jeżeli talent twój przepadnie, z żalu rozedrzemy szaty, ale ty sam, jako człowiek, wcale nas nie obchodzisz. Nikt z nas nie jest tobie bratem, ani swatem: więc uwielbiamy cię, kochamy jako artystę, a jeżeli przestaniesz być artystą, rzucimy cię w kąt, jak łachman znoszony i nikomu niepotrzebny. Jesteś wprawdzie dobrym chłopcem, otwartym, uczynnym, życzliwym dla wszystkich, ale takich jest wielu i jakie losy każdego z nich spotykają, troszczyć się o to nie możemy, mając na karkach swoje własne i tych, którzy są naszymi braćmi lub swatami. Jesteś wprawdzie teraz bardzo nieszczęśliwym: tem gorzej dla ciebie, bo nieszczęśliwy i nudny to — synonim. Wreszcie, nieszczęśliwych na ziemi jest takie mnóstwo, że ktoby tam brał na siebie tę beczkę Danaid! Pozostań artystą, kochanku, pozostań wielkim artystą, bo inaczej z całą swoją przeszłością, świetną i poczciwą niezaprzeczenie, utoniesz niebawem jak kropla w fali zapomnienia«.
Że jednak nie zginęła jeszcze nadzieja uratowania artysty, więc przychodzili, radzili, przyprowadzali lekarzy słynnych, znosili z miasta plotki, czytywali mi gazety, grywali ze mną w karty. Panie, przychodzić nie mogąc, przysyłały mi kwiaty i słówka najpiękniejsze na papierkach najmodniejszych. Tylko we wszystkiem tem nie było słówka miłości, tego boskiego oddechu, który wskrzesza zmarłych i podnoszącym się z chorób ciężkich każe chwytać życie z radością niemowlęcia, chwytającego pierś dobrej matki.

A Oktawia?

V.

Była na ziemi, w tem samem mieście, istota, która mię kochała. Pierścionek zaręczynowy pobłyskiwał mi na palcu brylantem wielkim. Dzień ślubu naszego był wyznaczony. Kochaliśmy się od roku i na zawsze.
Piękna blondynka z czarnemi oczyma, z kształtami greckiego posągu, a duszą pełną czułości i słodyczy. Pierwszym łącznikiem pomiędzy nami stała się muzyka moja, lecz potem, o Boże, ileż znaleźliśmy innych! Ta rzecz pierwotna, którą jest pociąg zmysłowy, i jednostajność uniesień dla wszystkiego, co dobre, prawdziwe i piękne, i jednostajnie wielka miłość dla muzyki, i doskonała odpowiedniość towarzyska. Bo, jeżeli ona była córą rodu, przyozdobionego klejnotem herbowym — jam zdobył sam sobie klejnot sławy; jeżeli ona posiadała majątek niejaki — moje skrzypce były fortuną wielką. Więc papa i mama byli zadowoleni, a my... ach, myśmy przebywali u samych wrót nieba! W buduarze, który obok salonu wspaniałego wyglądał jak gniazdko zaciszne, jakież rozmowy długie i zgodne, jakie szepty krótkie, lecz rozkoszne, jakie zatapianie się oczu w oczach i jakie... pocałunki! Cóż dziwnego? Miałem naturę artystyczną, niepohamowaną, a ona była słodką jak gołąb, zakochaną jak Ofelia. Przytem, zaręczyny nasze odbyły się publicznie, ślub odbyć się miał wkrótce...
Więc gdym zapadał w otchłań, przywoływałem ją głośno na pomoc i pociechę; a gdy wychylałem się z otchłani, zdumiewało mię, że jej nie widzę. Miałem, nie pojęcie, ale uczucie, że jej obecność musi być nierozłączną z mojem cierpieniem. W majaczeniach gorączkowych brałem za nią poczciwą kobiecinę w białym fartuchu; z każdym powracającym błyskiem przytomności powracało mi pytanie: dlaczego jej tu niema? Dlaczegóż koniecznie być miała? Nie rozumowałem, ale czułem. Istota, która po wielekroć i na wszystkie tony uczuciowej harfy powtórzyła, że mię kocha nad świat, nad życie, nad siebie, która omdlewała z upojenia przy każdem dotknięciu smyczka mego do strun i dłoni mojej do jej ręki, ta istota, która z radością przyrzekła połączyć losy swoje z mojemi losami, nie jest ze mną wtedy, gdy ja lada chwilę mogę zniknąć z tej ziemi na zawsze, gdy żadna godzina nie może upłynąć jej w pewności, że jeszcze jestem! Nie rozumowałem, nie szeregowałem motywów i wniosków, ale w stanie głuchej świadomości istniały one we mnie i z tajemniczych głębin duszy, do których nie wnikają prawa ludzkie, podnosiły uczucie zdumiewającego przeinaczenia się prawa natury. Potem już zacząłem rozumować, myśleć, przypominać — i przypomniałem sobie jedno wielkie prawo ludzkie, które zawiera się w dwóch malutkich wyrazach: nie wypada!
Zapomniałem. Jakim sposobem zapomnieć o tem mogłem ja, który przecież sam przez życie całe podlegałem temu prawu i poniekąd straż nad niem trzymałem? Jednak zapomniałem, i było to proste. Umysł mój tak silnie uderzony został przez rzeczy ogromne, że drobiazgi z niego wypadły, a w zamian utworzyło się w nim ścisłe połączenie dwu równie ogromnych rzeczy: śmierci i miłości. Wydało mi się, że one tylko są potęgami równemi sobie i jedynemi prawdami niezawodnemi, że tylko prawo miłości wynagradzać może człowiekowi tę krzywdę niesłychaną, którą wyrządza mu prawo śmierci. Tymczasem — oto co się stało. Prawo śmierci o mało nie skruszyło mię na proch, a prawo miłości skruszyło się samo przed dwoma słówkami: nie wypada!
Skromność niewieścia, ostrożność przed obmową. Tak, tak, słusznie. Długie sam na sam w gniazdku zacisznem, gdym był zdrów i wesół, skromności nie obrażały, lecz obraziłyby, gdym cierpiał na łożu śmiertelnem. A gdybym umarł, dotknięta pozorem niesławy, mogłaby nigdy nie zostać niczyją żoną, lub zostać nią nieprędko, gorzej, niżej... Słusznie. Jakkolwiek kochanemu grozi śmierć, kochający myśli przecież o sobie, i o tem, że ktoś kiedyś zniknionego zastąpić musi. Raz jeszcze: słusznie; tylko to wszystko tworzy mieszaninę octu i lukrecyi, które odbierają smak do miłości. Miłość i »Nie wypada« para taka sama, jak geniusz i bacillus. Tu i tam nieskończona małość zjada nieskończoną wielkość. Jakże mi zimno, pusto, nudno!
Co to? List od niej! Właściwie liścik mały, pachnący. Dotykając jego powierzchni atłasowej, mam złudzenie, że dotykam jej ręki, i czuję się mocno wzruszonym. Zarazem doświadczam wyrzutów sumienia. Moja biedna, droga, niesłusznie oskarżona! Niegodziwcem jestem! Jakże mogłem zapomnieć, że kobiety w jej wieku i położeniu są zależne od woli innych? Pragnę na klęczkach błagać ją o przebaczenie za to, że w sercu mojem mógł podnieść się głos oskarżający o małość, wówczas, gdy była tam tylko boleść. Zwlekam otworzenie listu; cieszę się, pieszczę, odżywam nadzieją, co mówię! pewnością szczęścia. Jednak nakoniec rozrywam kopertę, czytam.
»Panie!« Co to jest? Nazywa mię: panem? Ależ posiadam sporą paczkę jej listów, w których nazywała mię: »Juliuszem«. I nietylko w listach tak mię nazywała. Teraz pisze: »Panie!« Dalej, słowa nieporównanie grzeczne, z odcieniem przyjacieiskości dla człowieka, a wyraźnem uwielbieniem dla artysty. Przy końcu życzenia jak najprędszego powrotu do zdrowia.
Co to wszystko znaczy? Skąd wziął się pomiędzy nami ten ton ceremonialny? Czy nic więcej tu niema? Nic. List kończy się na drugiej stronicy arkusika. Przypatruję się trzeciej, czwartej i choć widzę, że puste, przypatruję się jeszcze. Są przecież takie płyny, któremi skreślone pismo jest niewidzialnem, i występuje na jaw tylko przed tym, kto zna tajemnicę jego wywoływania. Co ja zrobię, co zrobię, skoro nie znam tej tajemnicy? Jakże wyczytam to, co ona tu płynem czarodziejskim napisać musiała... musiała?
Wkrótce zaśmiałem się z siebie i swego czarodziejskiego płynu. Wcale inne czarodziejstwo zajść tu musiało. Zaczynałem rozumieć zagadkę, ojciec zaś wielbionej mojej wyjaśnił mi ją do reszty. Dobry człowiek odwiedzał mię teraz prawie codzień. Jakże nie odwiedzać przyszłego zięcia, który przebył chorobę ciężką i jest, w dodatku, człowiekiem sławnym? Meloman umiarkowany, ale człowiek dobry, łagodny, jowialny, bez pychy i bez żółci. Lubiliśmy się bardzo. Miał zwyczaj mawiać, że posiadam trzy rzeczy szczerozłote: smyczek, serce i humor. Byłem mu wdzięcznym za to, że bez oporu oddawał mi Oktawię; chwilami ogarniała mię tkliwa radość, że będę miał ojca, bom swego nie pamiętał. Bardzo wcześnie odumarli mię rodzice. Rodzeństwa nie miałem wcale, krewnych niewielu i dalekich, a serce głupie, czułe, pragnące blizkich, swoich.
Teraz, po liście Oktawii, gdy ten zacny, kochany człowiek, prawie już ojciec mój, przyszedł do mnie, spojrzałem na niego wzrokiem zaostrzonym przez podejrzenie i niepokój. Był doskonale uprzejmym, najżyczliwiej przyjacielskim, tak, jak i liścik Oktawii, ale jak i liścikowi, brakowało mu paru nut, które przedtem były, a teraz zniknęły bez śladu. Mniej, niż przedtem poufałości, chęć zwiększenia przestrzeni pomiędzy mną i sobą o parę kroków, tylko o parę kroków, ale zwiększenia. Taka sama, jak w liściku Oktawii, oględność i powściągliwość. Gawędka swobodna, ale ze wsteczną myślą, wyglądającą przez niektóre słowa, chwilowe znieruchomianie się wzroku i przebieranie po stole palcami, o paznogciach wyciętych w regularny migdał. Wiedziałem już dawniej, że w ten sposób przebierał palcami wtedy tylko, gdy czuł się zakłopotanym.
Nakoniec, po godzinie rozmowy, wsteczna myśl wysunęła się naprzód i wyraziła się w zapytaniu: »Czy nie myślę tak, jak on, że ślub nasz z Oktawią odłożonym być powinien na kilka miesięcy, pół roku, na rok może, słowem, do zupełnego wyzdrowienia mego?« Miałem zadziwić się, bom już przecie wyzdrowiał był zupełnie, lecz zdziwienie moje zatrzymanem zostało w drodze przez jego spojrzenie na moje prawe ramię. Było to spojrzenie mimowolne, błyskawicznie szybko powściągnięte, lecz, jak błyskawica, oświeciło przedemną mózg jego. Jak w książce otwartej wyczytałem w tym mózgu oględność ojcowską. Ale miał też łzy w oczach. Obok oględności ojcowskiej był w nim żal przyjacielski i wypychał mu z gruczołu łzawego kroplę wilgoci. Niemniej do zapytania uprzedniego dodał uwagę, że w chwili obecnej termin ślubu mojego z Oktawią nie może, stanowczo nie może być stale określonym.
Zrozumiałem — i pierwszym popędem moim było powiedzieć, że termin ten określam wyrazem: nigdy! Lecz uczułem w sercu ból nieznośny i coś krzyknęło we mnie wielką tkliwością dla tej, którą kochałem i wielką nad nią litością. Ona zależy od woli człowieka tego, ale przecież jest sama człowiekiem! Może pragnąć, żałować, rozpaczać, może też walczyć. Ona tu tylko rozstrzygać powinna, nikt inny, najmniej duma moja. Duma moja, zraniona, jak mgła pierzchnęła przed myślą o jej boleści i przed własnym moim bólem, obudzonym przez myśl rozstania się z nią na zawsze. Prosiłem o odłożenie postanowienia do pierwszego mego widzenia się z Oktawią, a w kilka godzin potem, wesoło śmiejąc się, zapytałem swego lekarza:
— Powiedz mi, konsyliarzu, tylko tak... otwarcie, co nagadałeś o mnie tam... wiesz, gdzie?
Wiedział, o czem mówiłem, i zrazu zmieszał się ogromnie. Potem zaczął upewniać, że to nie on wcale, tylko profesor X. głośno i przed wszystkimi utrzymuje, że prawej ręce mojej grozi atrofia muskułów i że prawdopodobnie nigdy już nie będę mógł grać na skrzypcach. On, mówiący, jest wcale innego zdania. Sprzeczali się o to ze sobą przed wielu osobami, a zdanie profesora obudziło snadź więcej ufności, bo oto co się stało!
— Cóż się stało? — zapytałem.
— No, nie wiem; pogłoska jest może fałszywą... przepraszam, że o niej wspominam.
— Jaka pogłoska?
— O zerwaniu...
— Wiem już, wiem. Więc już rozeszła się ta pogłoska! Vox populi, vox Dei. Naturalnie, mój talent czy tam geniusz, to jedna rzecz, a ja sam, druga. Z nim jestem klejnotem ludzkości, bez niego łachmanem do wyrzucenia za okno. Złote serce i złoty humor straciłyby całą wartość, gdyby je opuścił złotodajny smyczek. Z tą mennicą byłem partyą wyśmienitą; gdybym ją utracił, spadłbym pomiędzy robaków, którym od gwiazd — wara! Więc ślub odłożyć do pory, w której muskuły mojej ręki zadecydują: król, albo cygan. Świat, rozumiejąc tę wielką prawdę, z góry już głosi, że nieszczęście moje będzie nożem, który odetnie odemnie kobietę kochającą i kochaną. Vox populi, vox Dei.
Ale zobaczymy jeszcze, jak z tem będzie. Jest tu jeszcze, oprócz ojca i świata, sędzia jeden, zapomniany, lecz najwyższy: serce Oktawii! O, to serce dziewicze, przeczyste, kochające, nie mnie tylko, ale wszystko, co dobre, prawdziwe i piękne, to serce anielskie, musi być także wiernem i musi być mężnem. Ono nie cofnie się przed przyszłością, która z pomiędzy sławy, bogactwa i mnie może obdarzyć je tylko mną! Jeżeli spotka mię to nieszczęście, którego samo przypuszczenie wtrąca istotę moją w konwulsye bólu i trwogi, jej ręka błogosławiona lać będzie na ból i trwogę balsamy kojące; jej miłość święta, bo wzniosła, sprawi cud: niemoc przemieni w moc niezłomną. Wykonywać nie mogąc, tworzyć będę. Muskuły ramienia uledz mogą atrofii, ale nie duch mój. Duch mój niewiadomego pochodzenia i końca, rozlany w całym mnie, śpiewny, twórczy, pozostanie żywym, jeżeli ty, Oktawio, pozostawisz w nim żywą wiarę w tę rzecz wielką, świętą, którą jest wielka i wierna miłość kobiety!

VI.

Od promieni zachodzącego słońca złocone ramy obrazów i źwierciadeł zapalały się gdzieniegdzie migotliwemi iskrami; obicie sprzętów rozlewało barwę turkusową dokoła ścian białych, skropionych gęstym deszczem złoceń. Pod słupem z różowego marmuru, na którym kapał kryształowemi soplami wielki świecznik pozłacany, stały sprzęciki z hebanu, fantazyjne, malutkie, pozłacane, wtulone w gęstwinę fikusów, jak gniazdko pary gruchającej. W salonie wielkim — kątek ustronny. Serce uderzyło mi z gwałtem, tamującym oddech, gdym od progu spojrzał na mebelki hebanowe pod słupem różowym. Wspomnienia związane z niemi rzuciły mi żar do twarzy i piersi.
Stanąłem i czekałem. Było rzeczą umówioną, że spotkamy się sam na sam. Nie miałem cienia wątpliwości o sposobie, w jaki się spotkamy. Ręce moje płonęły od pragnienia jej rąk drogich. Jedno spojrzenie, jedno słowo: »Moja!« a wszystko będzie wynagrodzonem i wskrzeszonem. Niech tam po wszystkich kątach ziemi śmierć czyha na ludzi i na mnie; przed mojemi oczami zasłoni ją postać najdroższa. Niechaj traf, głupi, brutalny, okrutny, królewskie ramię moje przemieni w nędznego trupa; pieśń moja wybuchnie z najsilniejszego uczucia wdzięczności dla tej wiernej, uwielbienia dla tej świętej...
Idzie, zaraz wejdzie. Tak dobrze znam krok jej prędki i lekki, tak przywykłem był słyszeć go wtedy już, gdy nikt jeszcze nie słyszał.
Weszła prędko, lekko, zgrabna, wykwintna od podeszewki pantofelków do najcieńszego z jasno-złotych włosów, malownicza, ponętna w każdym ruchu, z głową trochę spuszczoną. Niecierpliwe ręce moje wyciągnęły się po jej ręce; natura artystyczna i miłość namiętna wybuchnęły.
— Oktawio! Oktawio! jakże dawno... dawno...
— Proszę, niech pan usiądzie...
Z głową trochę schyloną, zarumieniona, nie widząc wyciągniętych do niej dłoni, wskazywała mi krzesełko hebanowe. Usiadłem. Ona mówiła. Miała lat 23, była już wprawną w przyjmowanie gości. Od wzruszenia i zakłopotania powieki jej mrugały niekiedy prędko, prędko, jak przestraszone motyle. Raz usta zadrżały, głos załamał się w gardle na sekundę. Ale po sekundzie znowu bawiła gościa. Mówiła rzeczy bardzo uprzejme, pochlebne, o tem, w jaką trwogę choroba moja wprawiła ją, jej rodziców, świat cały, ile i co pisały o niej gazety rozmaite, jak wszyscy są wdzięczni lekarzom za to, że kuracya ich okazała się skuteczną.
Wszystko to powiedziawszy, umilkła, i ja milczałem. Miała trochę zamętu w głowie, więc pomimo wprawy w bawienie gości nie wiedziała już co mówić: a ja nie chciałem. Pocóż? Wiedziałem już wszystko. Przez parę minut siedzieliśmy na hebanowych krzesełkach, pod fikusem, milcząc. Dziwne wrażenie! Było mi zupełnie tak, jak przy konającym. Tylko co był, tak długo był, tyle nam przypomina, tyleśmy chwil z nim spędzili: i oto, wnet go nie będzie! Już ostatnia minuta, i zaraz go nie będzie. Kona. Zniknie. Jednak spojrzenie moje, jak mucha w pajęczynie, uwięzło w jej włosach, które zawsze miały dla mnie urok złotych strun harfy. Ilekroć dotykałem ich dłonią lub ustami, sto strun brało we mnie akord taki, że przestawałem słyszeć świat i samego siebie. Teraz, kładłem tylko wzrok na tej harfie mojej, ale zbuntowały się od tego wszystkie moje zmysły. Nie wiedząc jak i kiedy, wziąłem jej rękę.
— Czy podobna? Oktawio... pomyśl... przypomnij sobie... Walczmy. Spróbuj walczyć. Czy podobna, abyś z woli własnej... bez walki... Czyż to być może?
Podniosła na mnie wzrok oszklony wilgocią, i trochę blada, wyraźnie jednak powiedziała:
— To być musi.
Wówczas powstał we mnie demon zemsty i ze spokojem doskonałym zapytał:
— Co być musi?
Ach, jakże była zmieszaną i jak cieszyłem się jej zmieszaniem! Było to tak trudnem do powiedzenia, że nic nie mówiła. Więc ja zacząłem ze spokojem wielkim i z uśmiechem:
— Jest przypuszczenie, że Kalif utracił słowo tajemnicze, które przed nim otwierało Sezam. Nie należy mniemać, aby ten Sezam zawierał tylko złoto i perły, bo znajdowały się też w nim i laury. Kalif bez pereł, złota i laurów przemieni się na Fellaha, kopiącego ziemię. Więc z podaniem mu ręki do przechadzki długiej zaczekajmy, aż się rozwiąże zagadka jego losu. Tem jest to, co być musi.
Nie skończyłem jeszcze słów tych, gdy ogarnęło mię zniechęcenie śmiertelne. Po co ja to mówię? Po co wogóle ja, ona? Po co wszystko? Wstałem z hebanowego krzesełka i złożyłem ukłon ceremonialny, głęboki. Znalazłszy się u drzwi salonu, posłyszałem w jego głębi łkanie tłumione. Nie obejrzałem się. Płacze. Cóż mię to obchodzi? Nic już zgoła nie obchodzi mię na świecie. Niczego nie chcę i tylko jestem zmęczony, zmęczony...
Kiedym wyszedł na ulicę, skłon dnia zimowego rozpościerał się nad miastem, szary, bez żadnego światła i bez żadnej iskry nigdzie. To, czego doświadczałem, porównać-by można do przestrzeni szarej, nie pobłyskującej żadnem światełkiem, ani żadną iskrą. Zimno, pusto, monotonnie, nudno. Żadnego gwałtu uczuć; przeciwnie, omdlenie ich tak głębokie, że do śmierci podobne. Krok mój był ociężałym, ramiona zwisały bezsilnie. W głowie żadnej myśli ciągłej, tylko plątanina krótkich zapytań i twierdzeń. Było to kamienne, prawie bezmyślne zniechęcenie, a na dnie szlochał dzieciak, któremu rozbito zabawki i nastawiano strachów.
Strachami były: pustka, nicość, nietrwałość, bezcelowość. Bo i jakaż to bańka mydlana pękła znowu przedemną? Tęcze i brylanty przemieniły się w mydliny. Takąż jest miłość, i w tym właśnie gatunku, który przyozdabiają i poetyzują czynniki i dźwignie duchowe? Znałem inny, gardząc nim i sobą także, ilekroć napiłem się jego mętów. W zamian uczucie, które splata w akord, nietylko ciała, lecz i duchy ludzkie, a przez dolę i niedolę towarzyszy im do grobu, poczytywałem za czyste i święte... A było tak, że pomimo mnóstwa pustot, zboczeń i skaz życia, bardzo nieoglądającego się za siebie i nie wglądającego w siebie, miałem na dnie wielkie pragnienie czystości, świętości i dopatrywałem ich w tem uczuciu. Dopatrywałem nietylko szczęścia w niem, lecz i odkupienia.
Tymczasem było to biedactwo bardzo niepyszne, które jak pylina zemknęło przed pierwszym wiatrem, lub jaki nędzarz w łachmanach, skonało mi w rękach. Skonało i rozłożyło się na pierwiastki, zupełnie tak, jak się to dzieje z umarłem ciałem. Bo istoty abstrakcyjne umierają i ulegają rozkładowi zarówno, jak materyalne, tylko że pogrzeby ich odbywają się w ciemnościach, gasząc po drodze pochodnie ducha.
Uczucie moje umarło i jednocześnie zgasła wiara w istnienie uczuć mocnych i świętych. Nad utratą Oktawii nie rozpaczałem, prawiem nie myślał o niej. Dzieciak, siedzący w sercu, pomimo chłosty zadawanej mu przez umysł, szlochał coraz głębiej, nie po kobiecie, ale po uczuciu. Śmierć uczucia przebiegała mię od wierzchołka czaszki do palców stóp strumieniem zimna, które przemieniało łzy w sople lodu. Niczego nie chciałem. Ponieważ nie było na ziemi nic trwałego i pięknego, więc pocóż czegokolwiek chcieć?
Jednej tylko jeszcze rzeczy pragnąłbym z całej siły, gdybym nie wiedział, że mieć jej nie mogę. Pragnąłbym grać. Ale nie mogłem. Wziąłem do rąk skrzypce, dotykałem strun z tęsknotą, z pieszczotą, przypominałem im w umyśle chwile ubiegłe spólnie, zapytywałem ich: czy już nigdy... nigdy... i krople duże, palące, padały mi z oczu na struny...
Zawstydziłem się swoich łez i coprędzej ułożyłem skrzypce na zwykłem ich posłaniu. Znowu głupstwo! Czego rozpaczać i płakać? Gdyby nie ta niemoc ręki, cóżby było? No, pograłbym jeszcze rok, dwa, dziesięć, podbiłbym jeszcze serca dziesięciu, stu Oktawij, — a koniec zawsze jeden: umrzeć muszę i sto Oktawij nie warte są stu dźwięków moich skrzypiec. Czego rozpaczać i płakać, skoro wszystko jest kwestyą optyki?
Śmierć, która się wydaje tak oddaloną, że prawie niepodobną, naprawdę siedzi sobie w tym kącie pokoju, i w tym, i w tamtym, i w każdej piędzi powietrza, którym oddycham, i w każdym powiewie wiatru. Oktawie, które zdaleka wydają się tak pięknemi, że prawie aniołami, z blizka są sobie ot takiemi zwyczajnemi: ile zapłacisz? Kto więcej zapłaci?
Nagle przez okno, u którego stałem, zobaczyłem w ostatnich światłach dnia coś takiego, co mną wstrząsnęło niespodziewanie i silnie. Na chodniku przeciwległym kobieta młoda, wątła, ani ładna, ani szpetna, ubożuchno wyglądająca. Dokoła szyi kołnierz popielatego futerka, czarny kapelusik nad warkoczem bardzo prostym i bardzo złotym. W całej postaci wątłość i cisza cienia. Gdym ją spostrzegł, szła szybko, lecz naprzeciw okien moich stanęła i ku tym oknom twarz podniosła. Chociaż przechodniów prawie wcale nie było, stała przy samej ścianie, jakby lękała się stanąć na czyjejś drodze. Twarz jej widziałem dość dokładnie i poznałem niezawodnie. Rok upłynął, może więcej, odkąd spostrzegłem ją był w sali dusznej, tłumnej, pospolitej, modlącą się do mnie oczyma i rękoma splecionemi.
Teraz wyrazu jej oczu dojrzeć nie mogłem, ale odgadywałem go tak samo, jak dziury w rękawiczkach, okrywających ręce spuszczone i trzymające zwój papieru. Były to zwinięte nuty. Stała przez parę minut i patrzała na moje okna. Musiała wiedzieć, że tu mieszkam, że miałem umierać, może wiedziała i o tem, że szczęście moje umarło, bo ludzie sławni żyją na rynkach. Wtem zatrzymaniu się na chodniku i spoglądaniu w okna moje był żal, niepokój, troska... jakaś miłość daleka, bezinteresowna, utajona, od której leciała woń, jak od kwiatu niewidzialnego. I takie to było biedne, skromne, ciche... z innego świata, niż ja i wszystko moje, — zupełnie z innego... Tylko zwój nut był łącznikiem z tych dwu światów. Rzecz dziwna, ale prawdziwa: z pod lodu trysnęły iskry. Ogarnęła mię sympatya nagła, mocna, litość, wdzięczność, dziwna tkliwość. Kto ona jest? Kto ona? Pójdę, dogonię, zapytam, powiem jej wszystko, jej powiem wszystko!.. Skoczyłem i już jedną ręką chwytałem kapelusz, drugą futro, gdy u drzwi rozległo się kilka głosów.
— Czy przyjmujesz, mistrzu, bandę wielbicieli, którzy przychodzą, aby cię rozerwać?
— Z radością. Nie mogliście przybyć bardziej w porę.
Nie mogli przybyć bardziej nie w porę: z radością byłbym ich zepchnął ze schodów. Ale człowiek taki, jak ja, i — prawda, to dwa bieguny.
Rozrywaliśmy się od zmierzchu do świtu. Pokój z amarantowem obiciem od posadzki do sufitu pełen był lamp i świec, dymu cygarowego, pyłu kredy, unoszącego się z nad stołów do kart, rozmów, dowcipów, anegdot, śmiechu, wystrzałów butelek odkorkowywanych, brzęku metalu o porcelanę. Grałem w wista i bakarata, rozmawiałem, śmiałem się, piłem szampana, jadłem ostrygi i jarząbki.
Jak spali tej nocy hotelowi sąsiedzi moi, nie wiem; najpewniej nie spali wcale, lecz nikt nie śmiał przerywać zabawy, huczącej w mieszkaniu wielkiego artysty. Jeszcze jedna korzyść z mojej wielkości: nikt nie śmiał przerwać mi orgii.
Po północy wrzawa wzdęła się już do grzmotu; banda wielbicieli piła zdrowie moje i z okrzykami, śród których najgłośniej huczał szampan, wzniosła mię na rękach prawie pod sufit. Śmiałem się jak szalony, dziękowałem, całowałem, przyrzekałem wdzięczność i przyjaźń do grobu; plotłem dowcipne głupstwa, bawiłem się wyśmienicie, byłem pijany...
Potem zrobiła się cisza wielka. Wszyscy powychodzili; w mgle pyłu i dymu jedna tylko dopalająca się świeca oświetlała sprzęty porozsuwane, posadzkę poplamioną, karty pomięte, kredy połamane, naczynia z resztkami jadła, zastygłe krople stearyny, małe strugi rozlanych trunków. W powietrzu z pyłem i dymem łączyły się wonie mięsiw i wina. Uf, jak duszno i jak brzydko!
Cisza prawie grobowa, po wrzawie piekielnej obudziła mię ze snu. Pfu, jaki brzydki sen! Teraz, gdy minął, mara jego, w postaci wyziewów napełniających pokój, chwytała mię za gardło i krztusiła tak, jakbym tonął w fali cuchnącej i brudnej.
Przeglądałem tę falę jasno, nawskróś. Możnaby mniemać, że jakaś lampa zapaliła się we mnie i oświetlała kupę śmieci. Od lat wielu często spędzałem noce w sposób podobny, bez cienia domysłu, jakiemi one były. Ta noc stanęła przed majestatem wielkim i groźnym; dlatego dostała oblicza poczwary. Pomyślałem, że przed kilku zaledwie tygodniami, w tym samym pokoju, o mało nie stał się wielki i groźny akt śmierci, że przed kilku zaledwie godzinami zaszła tu, niemniej zadziwiająca, śmierć uczucia. Czy podobna, aby ten, kto raz oko w oko spotkał się z tą wielkością i z tą grozą, mógł pamięć o nich topić w orgii? Więc czemże jestem? Czegom wart? Jak żyję? Po co żyję?
W ciszy głębokiej rozległy się dźwięki zegara miejskiego, basowe, przeciągłe, oznajmiające poranną już godzinę. Wsłuchiwałem się w nie, jak w uroczyste, odległe wołania czegoś dalekiego: czasu? przestrzeni? gwiazd niknących? Boga? Kto mię woła? Dokąd? Nie wiem! A jednak od ziemi czy nieba wola mię coś wiecznego, nieskończonego, nieskażonego. Uczułem tęsknotę palącą, rwącą... rzuciłem się ku skrzypcom. Oparłem o pierś skrzypce i podniosłem smyczek; pieśń górna i chmurna biła we mnie skrzydłami, jak orzeł w klatce. Trochę tylko, trochę podniosłem ramię ze smyczkiem, i więcej nie mogłem; przesunąć go po strunach w całej długości nie miałem siły. Palcami przebiedz po strunach nie zdołałem. Boże wielki! Może to już atrofia!.. Może już nigdy...
Zatrzaskiwały się przedemną ze stukiem przeraźliwym wrota ideału mego... Był mi jedynym. Innych nie mam, nie znam, żadnego już nie mam, takim... wielki!
Usiadłem w kącie pokoju, w najgłębszym kącie, twarz zakryłem dłońmi i cały zanurzyłem się w jednem pragnieniu. Pragnąłem, aby w tej chwili złośliwej i czarnej był przy mnie ktokolwiek dobry, łagodny, jakaś istota mała z sercem wielkiem, któraby, milcząc, wzięła w dłonie głowę moją i przy swej piersi uciszyła jej burzę.
Nikogom takiego nie miał na ziemi. Byłem sam. Wielkość moja była samotną. Uwielbiany przez świat cały, byłem zupełnie sam. Artysta posiadał serc mnóstwo, — człowiek ani jednego. Artysta posiadał sztukę; człowiek nic. Gdy pomiędzy artystą i sztuką stanęło nieszczęście, co pozostało człowiekowi? Wielkość? Nie; to artysta był wielkim; człowiek nie dbał o to, jakim był, ani jakiem jest przeznaczenie jego, ani co miał z sobą na drogę pełną jam, z jedną najgłębszą u końca.
Jaki to głos tylko co wołał? Kto wołał? skąd? do czego? Nie wiem, nie wiem. To tylko zaczynam wiedzieć bardzo jasno, że moja wielkość była bardzo małą. Przestraszyła ją śmierć, sparaliżowała atrofia muskułów, otruła kobieta, w brudnej wodzie wykąpała orgia. Piedestał skruszył się, siedzę sam jeden, skurczony, malutki, patrzący w swoje oczy, które odbijają się w źwierciedle, zapadłe, osłupiałe, przerażone, i widzę jasno, jasno, że wielkiemi na świecie są tylko trzy rzeczy ludzkie: nieszczęście, niewiadomość, błąd. Nieszczęście swoje do dna znam. Ale czegóż ja nie wiem? Jaki mój błąd? Znowu wołanie dalekie, wysokie. Głos zegaru: raz, dwa, trzy, cztery... Kto woła? Kto tam woła? Ziemia, czy niebo? Bóg? Ojczyzna? Ludzkość? Po co? Co mam czynić? Gdzie ratunek? Dokąd iść?
Nie wiem!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.