Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i dźwiękach głosów, ubolewali jednak, nie nad moją osobą wprawdzie, jednak ubolewali szczerze. Ale na dnie, na samem dnie kilku par oczu dostrzegłem, pomimo słów niezmiernie tkliwych, zamigotanie radości.
Zrazu zadziwiło mię to ogromnie. Cóż złego ludziom tym uczyniłem? Dobrowolnie nic wcale; mimowolnie zaćmiewałem ich, usuwałem na plan dalszy. I nie byli to tylko muzycy, spółzawodnicy moi bezpośredni. Pisarz lub malarz małej sławy nieraz uczuł się zaniedbanym dla muzyka, który miał sławę, i grę uwielbiając, człowieka znienawidził. Ależ człowiek właśnie był we mnie życzliwy ludziom, nikogo w zaniedbanie pogrążać nie pragnął, niczyim zasługom nie zaprzeczał.
Co za niesprawiedliwość! Nie była to niesprawiedliwość, lecz taki punkt widzenia, z którego wobec artysty zniknął człowiek. Wszyscy, nawet najlepsi, najszczerzej życzliwi, myśleli: »Jeżeli talent twój przepadnie, z żalu rozedrzemy szaty, ale ty sam, jako człowiek, wcale nas nie obchodzisz. Nikt z nas nie jest tobie bratem, ani swatem: więc uwielbiamy cię, kochamy jako artystę, a jeżeli przestaniesz być artystą, rzucimy cię w kąt, jak łachman znoszony i nikomu niepotrzebny. Jesteś wprawdzie dobrym chłopcem, otwartym, uczynnym, życzliwym dla