Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale człowiek taki, jak ja, i — prawda, to dwa bieguny.
Rozrywaliśmy się od zmierzchu do świtu. Pokój z amarantowem obiciem od posadzki do sufitu pełen był lamp i świec, dymu cygarowego, pyłu kredy, unoszącego się z nad stołów do kart, rozmów, dowcipów, anegdot, śmiechu, wystrzałów butelek odkorkowywanych, brzęku metalu o porcelanę. Grałem w wista i bakarata, rozmawiałem, śmiałem się, piłem szampana, jadłem ostrygi i jarząbki.
Jak spali tej nocy hotelowi sąsiedzi moi, nie wiem; najpewniej nie spali wcale, lecz nikt nie śmiał przerywać zabawy, huczącej w mieszkaniu wielkiego artysty. Jeszcze jedna korzyść z mojej wielkości: nikt nie śmiał przerwać mi orgii.
Po północy wrzawa wzdęła się już do grzmotu; banda wielbicieli piła zdrowie moje i z okrzykami, śród których najgłośniej huczał szampan, wzniosła mię na rękach prawie pod sufit. Śmiałem się jak szalony, dziękowałem, całowałem, przyrzekałem wdzięczność i przyjaźń do grobu; plotłem dowcipne głupstwa, bawiłem się wyśmienicie, byłem pijany...
Potem zrobiła się cisza wielka. Wszyscy powychodzili; w mgle pyłu i dymu jedna