Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tylko dopalająca się świeca oświetlała sprzęty porozsuwane, posadzkę poplamioną, karty pomięte, kredy połamane, naczynia z resztkami jadła, zastygłe krople stearyny, małe strugi rozlanych trunków. W powietrzu z pyłem i dymem łączyły się wonie mięsiw i wina. Uf, jak duszno i jak brzydko!
Cisza prawie grobowa, po wrzawie piekielnej obudziła mię ze snu. Pfu, jaki brzydki sen! Teraz, gdy minął, mara jego, w postaci wyziewów napełniających pokój, chwytała mię za gardło i krztusiła tak, jakbym tonął w fali cuchnącej i brudnej.
Przeglądałem tę falę jasno, nawskróś. Możnaby mniemać, że jakaś lampa zapaliła się we mnie i oświetlała kupę śmieci. Od lat wielu często spędzałem noce w sposób podobny, bez cienia domysłu, jakiemi one były. Ta noc stanęła przed majestatem wielkim i groźnym; dlatego dostała oblicza poczwary. Pomyślałem, że przed kilku zaledwie tygodniami, w tym samym pokoju, o mało nie stał się wielki i groźny akt śmierci, że przed kilku zaledwie godzinami zaszła tu, niemniej zadziwiająca, śmierć uczucia. Czy podobna, aby ten, kto raz oko w oko spotkał się z tą wielkością i z tą grozą, mógł pamięć o nich topić w orgii? Więc czemże jestem? Czegom wart? Jak żyję? Po co żyję?