Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W ciszy głębokiej rozległy się dźwięki zegara miejskiego, basowe, przeciągłe, oznajmiające poranną już godzinę. Wsłuchiwałem się w nie, jak w uroczyste, odległe wołania czegoś dalekiego: czasu? przestrzeni? gwiazd niknących? Boga? Kto mię woła? Dokąd? Nie wiem! A jednak od ziemi czy nieba wola mię coś wiecznego, nieskończonego, nieskażonego. Uczułem tęsknotę palącą, rwącą... rzuciłem się ku skrzypcom. Oparłem o pierś skrzypce i podniosłem smyczek; pieśń górna i chmurna biła we mnie skrzydłami, jak orzeł w klatce. Trochę tylko, trochę podniosłem ramię ze smyczkiem, i więcej nie mogłem; przesunąć go po strunach w całej długości nie miałem siły. Palcami przebiedz po strunach nie zdołałem. Boże wielki! Może to już atrofia!.. Może już nigdy...
Zatrzaskiwały się przedemną ze stukiem przeraźliwym wrota ideału mego... Był mi jedynym. Innych nie mam, nie znam, żadnego już nie mam, takim... wielki!
Usiadłem w kącie pokoju, w najgłębszym kącie, twarz zakryłem dłońmi i cały zanurzyłem się w jednem pragnieniu. Pragnąłem, aby w tej chwili złośliwej i czarnej był przy mnie ktokolwiek dobry, łagodny, jakaś istota mała z sercem wielkiem, któraby, milcząc,