Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wzięła w dłonie głowę moją i przy swej piersi uciszyła jej burzę.
Nikogom takiego nie miał na ziemi. Byłem sam. Wielkość moja była samotną. Uwielbiany przez świat cały, byłem zupełnie sam. Artysta posiadał serc mnóstwo, — człowiek ani jednego. Artysta posiadał sztukę; człowiek nic. Gdy pomiędzy artystą i sztuką stanęło nieszczęście, co pozostało człowiekowi? Wielkość? Nie; to artysta był wielkim; człowiek nie dbał o to, jakim był, ani jakiem jest przeznaczenie jego, ani co miał z sobą na drogę pełną jam, z jedną najgłębszą u końca.
Jaki to głos tylko co wołał? Kto wołał? skąd? do czego? Nie wiem, nie wiem. To tylko zaczynam wiedzieć bardzo jasno, że moja wielkość była bardzo małą. Przestraszyła ją śmierć, sparaliżowała atrofia muskułów, otruła kobieta, w brudnej wodzie wykąpała orgia. Piedestał skruszył się, siedzę sam jeden, skurczony, malutki, patrzący w swoje oczy, które odbijają się w źwierciedle, zapadłe, osłupiałe, przerażone, i widzę jasno, jasno, że wielkiemi na świecie są tylko trzy rzeczy ludzkie: nieszczęście, niewiadomość, błąd. Nieszczęście swoje do dna znam. Ale czegóż ja nie wiem? Jaki mój błąd? Znowu wołanie dalekie, wysokie.