Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kuracyi odpowiedniej także. Gdy mówi, wpatruję się w niego, usiłuję czytać w jego oczach: czy wypadkiem nie kłamie, aby mię uspokoić, czy jest zupełnie pewnym tego, co mówi? Zrazu słowa jego leją we mnie balsam kojący, ale potem strzała wątpliwości mię przeszywa. Nie; nie jest pewnym tego, co mówi. Sam wątpi. Oto nawet proponuje naradę lekarską, i jest to dowód najlepszy tego, że wątpi. Nie przejdzie to, nie; widzę teraz jasno, jak przy stu świecach, że nie przejdzie.
Nazajutrz trzej najznakomitsi w stolicy lekarze oświadczyli po naradzie, że przejdzie. O mało nie wyskoczyłem przez okno z radości. Śmiałem się, ściskałem wszystkie ręce, aż trzeszczały, gadałem, jak maszyna nakręcona, śmieszne rzeczy, ze łzami w oczach. Około wieczora schwyciłem skrzypce i smyczek. Ach, jak zagram! Tak długo nie grałem... taka szalona tęsknota do tych tonów, które są życiem mojem, wszystkiem mojem, całym mną... Nie mogę! Ramię krótkie, palce sztywne, ból... Ach, to nie przejdzie! Usiadłem w kącie, przysłoniłem lampę, aby jak najmniej świeciła, i długo w noc przesiedziałem śród zmroku, osłupiały, bezsilny, prawie bezmyślny.
Nigdy przedtem nie przypuszczałem, aby człowiek mógł stać się takiem wahadłem zegarowem, tętniącem: tak, nie! tak, nie! aby