Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bez niej nie mogę... Muszę ją mieć,.. bez ręki nic nie mogę! Słyszy pani? ręka! ręka!.. Przecież! Mogę nietylko mówić, ale i krzyczeć.
W przerażeniu ogromnem, w grozie, od której włosy na głowie powstają, krzyczę, że odebrano mi rękę i że muszę ją wynaleść, odebrać, odzyskać... Kobieta, strwożona bardzo, przybiega, uspokaja, prosi, upewnia, że ręka jest, znajdzie się, nietknięta, cała... Kto to? Czyje to oczy patrzą na mnie z trwogą i litością? Czy to ty, Oktawio? Oktawio! Oktawio! ukochana moja! Ty, o narzeczono moja, prawie żono moja! Wiedziałem, że ty jesteś, musisz być ze mną, gdy... Nie, nie! To nie Oktawia! Rozumiem... to dozorczyni chorych... jedna z tych, które za pieniądze... Dlaczego nie Oktawia? Ona powinna, musi być przymnie, gdy ja... Gdzie ona? Chyba umarła, bo gdyby żyła, byłaby tu... byłaby tu... Pani! dlaczego tu nie ma Oktawii... panny Oktawii... narzeczonej mojej?... wie pani... taka wysoka, piękna panna... bardzo piękna! Gdzie ona? Może nie żyje? Boże! Boże! Boże! Gdzie Oktawia? Pójdę do niej! Puśćcie mię! Pójdę do jej ojca, dowiem się, gdzie... Ach, i ręki nie mam... Gdzie moja ręka? Puść mię, pani, puść! Pójdę szukać mojej ręki. Puść... Konie założyć! Pojadę! Muszę ją widzieć... muszę... Ok... ta... wią!..