Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się do mnie, zajrzeć zblizka przez te śliczne oczy w tę śliczną zapewne duszę, gdy nagle... tłum nas roztrącił, owacyjne szały mię porwały, ona kędyś przepadła, nie mogłem nawet obejrzeć się za nią, bo z prawa, z lewa, z tyłu, na przodzie — wielbiciele, pożegnania, kwiaty, okrzyki, szepty, łzy... W wagonie pierwszej klasy jechałem śród towarzyszy, którzy, przed kilku minutami jeszcze nieznajomi, śpiesznie teraz tworzyli mi świtę usłużną i długo miałem ją przed oczyma, ją, cień biedny i cichy, przyciśnięty do ściany, aby nie stanąć na drodze czyjejkolwiek. Potem zapomniałem, a po kilku godzinach przypomniałem sobie znowu i dość długo myślałem: jakby mię ta kobieta kochała! jakby kochała! Cóż to? Czy nie syt byłem miłości? Miałem jej przecież wiele, w gatunkach i stopniach różnych, do wyboru. Jednak po raz pierwszy podówczas uczułem, że czegoś nie miałem i że to coś objawiło mi się w tej dziewczynie dalekiej i biednej... Było to podobne do tych snów uroczych, po których zostaje tęsknota mglista za jakimś światem, mglistym, lecz lepszym... Jakto lepszym? Więc ten świat nie był dla mnie najlepszym ze światów? Mętnie uczuwałem to niekiedy, ale byłem wielki, posiadałem rozkosze sztuki, sławy i władzy. Bo sztuka moja czyniła mię moca-