Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zagadka jego losu. Tem jest to, co być musi.
Nie skończyłem jeszcze słów tych, gdy ogarnęło mię zniechęcenie śmiertelne. Po co ja to mówię? Po co wogóle ja, ona? Po co wszystko? Wstałem z hebanowego krzesełka i złożyłem ukłon ceremonialny, głęboki. Znalazłszy się u drzwi salonu, posłyszałem w jego głębi łkanie tłumione. Nie obejrzałem się. Płacze. Cóż mię to obchodzi? Nic już zgoła nie obchodzi mię na świecie. Niczego nie chcę i tylko jestem zmęczony, zmęczony...
Kiedym wyszedł na ulicę, skłon dnia zimowego rozpościerał się nad miastem, szary, bez żadnego światła i bez żadnej iskry nigdzie. To, czego doświadczałem, porównać-by można do przestrzeni szarej, nie pobłyskującej żadnem światełkiem, ani żadną iskrą. Zimno, pusto, monotonnie, nudno. Żadnego gwałtu uczuć; przeciwnie, omdlenie ich tak głębokie, że do śmierci podobne. Krok mój był ociężałym, ramiona zwisały bezsilnie. W głowie żadnej myśli ciągłej, tylko plątanina krótkich zapytań i twierdzeń. Było to kamienne, prawie bezmyślne zniechęcenie, a na dnie szlochał dzieciak, któremu rozbito zabawki i nastawiano strachów.
Strachami były: pustka, nicość, nietrwałość, bezcelowość. Bo i jakaż to bańka my-