Szanchaj/Tom II/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
MIASTO, KTÓRE NIE ZAZNAŁO POKOJU.

Statki holenderskie z ładunkiem broni niemieckiej przyszły w dwa dni po przybyciu Wagina do Kantonu, ale jeszcze całe trzy dni musiał on kląć i słuchać, jak klęli kapitanowie roterdamscy, gdyż przedstawiciel rządu nankińskiego nie spieszył się bynajmniej. Dopiero w jego obecności mogło się rozpocząć wyładowanie obu statków i sprawdzanie dostarczonych skrzyń. Chiński kontroler i odbiorca w jednej osobie, młody, niezwykle elegancki urzędnik, nie był wcale pilny w spełnieniu swych obowiązków, więc cała procedura odbywała się straszliwie powolnie. Holendrzy włosy sobie rwali i klęli coraz siarczyściej, przysięgając, że nigdy już nie podejmą się drugiego rejsu. Z rozpaczy każdej nocy jeździli do położonej naprzeciwko Kantonu dzielnicy Fati, gdzie upijali się jak nieboskie stworzenia, robiąc burdy i demolując raz po raz obrany sobie za siedzibę bar o idyllicznej nazwie „Dzwonny podmuch od białochmurnej góry“. Istotnie dzwoniły tam szklanki i talerze, tłuczone przez biało ubranych, a chmurnych Holendrów.
Wagin miał dostatecznie czasu, aby zwiedzić miasto, którego sława rozeszła się po całym świecie. Starożytność jego, przechowana w zabytkach sztuki, architektury i rzemiosłach, tylko Kantonowi właściwych, na każdym kroku biła w oczy, zato tłum uliczny, stroje i obyczaje podległy gwałtownej i tak radykalnej modernizacji, że nawet nie powodowało to uśmiechu ironji lub politowania. Sławetny wódz rewolucji chińskiej, Sun-Jat-Sen, wychowanek angielskiego kolegjum w Hongkongu i uniwersytetu amerykańskiego, z miejsca wypowiedział wojnę tradycjom i wszelkim kultom, z wyjątkiem kultu stałej rewolucji, na co niezawodnie wpłynęły broszury zadzierżystego Leona Trockiego-Bronsztejna oraz kultu — nienawiści i pogardy dla białej rasy. Usiłowania jego uwieńczone zostały pożądanym dla niego skutkiem. Kantończycy i obywatele całej kwantuńskiej prowincji błyskawicznie szybko wyzbyli się warkoczy, czarnych mycek, strojów narodowych, dobrych obyczajów i moralności; architekci i inżynierowie zaczęli burzyć świątynie i budynki historyczne, planując nowe, szerokie ulice, place i parki współczesne na wzór londyńskiego Regent‘s Parku lub paryskiego Lasku Bulońskiego, przekładając arterje kanalizacyjne i wznosząc olbrzymie gmachy publiczne. Z religją było tak krucho, że bonzowie wyznania Jao, idąc za przykładem swego założyciela Lao-Tse, porzucili bezbożne miasto i ukryli się „na pustyni“, a żółci i czerwoni lamowie buddyjscy spakowali manatki i drapnęli do Pekinu, do ziemi Czaharów, a nawet, naładowawszy całe swoje mienie i relikwje na wielbłądy, wyruszyli do Tybetu i Nepalu.
Prawie trzy miljony mieszkańców liczył wówczas Kanton, nazywany pospolicie „miastem baranów“, albowiem na tych to zwierzętach przybyło tu w czasach przedhistorycznych pięciu czarowników, a dumny z tego, co o nim głosiła gadka, iż „wszystko, co jest nowe, pochodzi z Kantonu“. Zapewne tkwi w tem spora doza prawdy i niema w tem nic dziwnego, jeżeli uprzytomnić sobie, że cała emigracja chińska do Ameryki głównem źródłem swem miała właśnie Kanton, powracający zaś do rodzinnego miasta Chińczycy budzili w niem pęd do nowości, najczęściej „made in U. S. A.“. Południowa stolica prawie zawsze uważała się za miasto wolne i niezależne od jakiegokolwiek rządu centralnego, a separatyzm Kantonu dawał się we znaki ministrom nankińskim.
Wagin podziwiał doskonale brukowane i wyasfaltowane ulice, rozległą sieć tramwajów i ożywiony w amerykańskiem tempie ruch automobilowy. Sprytny przewodnik oprowadzał go po pozostałych pagodach, opowiadając zabawne i drastyczne nieraz szczegóły z życia „bogów“ i czczonych ludzi, podniesionych do godności „dobrych genjuszów“. „Kwitnąca pagoda“ z pięknemi wazonami, które pociągały ku sobie bogatą paletą różnobarwnych kwiatów, zmieniających się o każdej porze roku, zachwycała Wagina zadumaną ciszą. Turkały tam melodyjnie gołębie, w zaroślach azalij śpiewały jakieś ptaszki, śmigały barwne jaszczurki, stary bonza ze smutkiem przyglądał się cudzoziemcowi, przychodzącemu tu codziennie o godzinie czwartej. Wagin istotnie spędzał tu najprzyjemniejszy czas, gdy skwar słabnął i uciszał się wiatr, dmący z zatoki. Siadał zwykle na stopniach pagody i myślą dążył do Ludmiły, usiłując wyobrazić sobie, jak żyje w sanatorjum i co myśli. Żałował, że nie może przyprowadzić jej tutaj i razem stopić się z ciszą, przelewającą się leniwie w wonnem powietrzu. Chociaż dochodził już drugi tydzień pobytu jego w Kantonie, — listu do Ludmiły nie wysłał. Wstrzymywała go obawa, że nieprzychylnie przyjmie taki właśnie objaw przyjaźni, uważając go za dążenie do nawiązania serdeczniejszych stosunków.
— Będzie myślała, — rozumował, — że, spostrzegłszy ten dziwny wyraz jej oczu, ożywiłem w sobie nadzieję i zmieniam postępowanie. Zresztą poco mam pisać? Wiem przecież, że wyczuwa ona każdą moją myśl, każdą tęsknotę i każde żywsze dla niej uderzenie mego serca...
Pewnej niedzieli wraz ze swymi Holendrami oglądał „świątynię pięciu genjuszów“ i inną, gdzie zgromadzone były starożytne posągi dziesięciu tysięcy bóstw buddyjskich i taoistycznych. Długo chodzili po „świątyni Przerażenia“, zaglądając do różnych zakątków i wynajdując coraz to nowe bóstwa o straszliwym zaprawdę wyglądzie. Holendrzy zaśmiewali się, dziwiąc się w jaki sposób i kto może myśleć o modlitwie w obecności podobnych potworów. „Bogowie“ tak podziałali na szyprów, że wskoczyli na „jedną chwilkę“ do małej restauracyjki, należącej do Portugalczyka z sąsiedniego Makao, i wyszli z niej w nader wesołem i figlarnem usposobieniu. Przejawiło się ono w chwili, gdy oglądali „Dzwon klęski“. Podanie głosiło, że wydawał jęk, uprzedzając o zagrażającej „miastu baranów“ katastrofie. Kapitanowie usilnie namawiali dozorcę, ażeby z całej siły uderzył w dzwon, ale ten, widząc podpitych dżentelmenów, uśmiechał się tylko i dowodził, że zaśniedziały bronz pęknął oddawna. Wtedy jeden z Holendrów zaproponował zainscenizować klęskę, a mianowicie wrzucić do morza kontrolera rządu nankińskiego. Taki projekt niespodziewanie przypadł do gustu dozorcy, chociaż po chwili zupełnie poważnie już mruknął:
— Niestety, dżentelmeni, dzwon się nie odezwie, gdyż wrzucenie całego nawet rządu nankinskiego do morza nie byłoby klęską! Na wieść o tem brzęknąłby raczej srebrny gong w Amoy, bo nosi nazwę „głosu radości“!
Wspólna wycieczka Wagina skończyła się na tem, że, upodobawszy sobie dowcipnego kustosza „Dzwonu klęski“, wilki morskie zabrały go ze sobą i, trzymając kurs podług kompasu pijackiego, wylądowali w Fati, skąd powrócili dopiero nad ranem.
Kontroler, który napomykał wcale niedwuznacznie, by go tytułowano „excellency“, marudził i przewlekał każdą sprawę. Zapewne otrzymywał dobre diety, więc robił „business“, a nawet prawdziwy, świetny „job“. Każda najmniejsza wątpliwość powodowała długą telegraficzną korespondencję z Nankingiem lub rozmowy telefoniczne, przyczem telefon, jak na nieszczęście, dla „ekscelencji“ był zawsze zajęty, chociaż Wagin w tym samym czasie bez trudu kilka razy już porozumiewał się tą drogą z kompradorem i z brytyjskim konsulatem, dowiedziawszy się od niego, że panie Somowe w samochodzie sanatoryjnym zostały już przewiezione do Szaohing. Wszakże wszystko ma swój koniec! Kontroler, podpisawszy przeróżne akta, pożegnał Holendrów, mruczących sobie pod nosem przekleństwa i wyzwiska, uścisnął rękę Waginowi i zniknął — elegancki, uperfumowany, europeizowany „a very new chinese gentleman“, jak sam siebie oceniał. Kapitanowie po raz ostatni urżnęli się w Fati, obrócili „w perzynę“ przytulny „Dzwonny podmuch“, dobrze zarabiający na wojowniczych temperamentach obu żeglarzy, i wyciągnęli wreszcie kotwice z zamulonego dna zatoki kantońskiej.
Dla Wagina zaczęła się druga część jego roboty. Musiał doręczyć broń dowódcom brygad, sprzyjających rządowi. Praca szła szybko, gdyż oficerowie robili wszystko z wielkim pośpiechem, jakgdyby groził im rychły wybuch wojny. Młodzi generałowie podobali się Waginowi. Spokojni, energiczni i poważni odrzucili od siebie tym razem chińskie mitręgi, zwłokę i wykręty. Pomiędzy nimi a Waginem ustaliły się przyjazne i pełne zaufania stosunki. Jednak to też wzbudziło jego obawy, z rozmów bowiem wywnioskował, że korpus kwantuński i garnizon kantoński bynajmniej nie żywiły przyjaznych dla Nankingu uczuć.
— Wiemy tu dokładnie, że japońska dyplomacja ma znaczne wpływy na prezydenta i na rząd — mówił komendant twierdzy, generał Mi-Hun-Szi. — Nie wykluczone jest, że tam się dogadają do japońskiej okupacji północnych prowincyj, a kto wie — może nawet do uszczuplenia naszego terytorjum. Musimy być przygotowani do wojny z ustępliwym rządem i w tym samym czasie — z Japonją! Jak pan widzi, musimy mieć karabiny, aby powiększyć kadry uzbrojonych żołnierzy i zaopatrzyć artylerję w pociski!
Zaśmiał się chytrze i zatarł ręce. Wagin czuł się nieco upokorzonym. Mogło się wydać, że został wywiedziony w pole, lecz uspokoił siebie tem, że lojalnie spełniał zlecenie rządu chińskiego i rozkaz kompradora, najwięcej jednak tem, że przyszedł mu na myśl poczciwy Fred Hastings, poczem Sergjusz natychmiast zaśmiał się w duchu i pomyślał:
— Zresztą co mnie to wszystko może obchodzić? Czyż nie mam większych zmartwień?
Właśnie, że miał. Nie przyznając się sobie do tego, wyglądał listu od Ludmiły, lub przynajmniej od pani Somowej. Mogły były przecież przesłać mu wieść o sobie przez biuro Ti-Fong-Taja? List jednak nie nadchodził. Drugie zmartwienie szło z innego źródła. Sergjusz otrzymał telegram, w którym komprador nakazywał mu czekać w Kantonie na przybycie angielskiego statku „Plymouth“ z Singapoore z pociskami armatniemi i drugiego — „Illinois“, płynącego z amerykańskiemi karabinami. Ten ładunek, jak depeszował Ti-Fong-Taj, zgodnie z zleceniem sztabu, miał być również doręczony korpusowi południowemu.
W oczekiwaniu przybycia statków, Wagin w towarzystwie oficerów chińskich poznawał życie miasta, któremu jego założyciele — czarownicy przynieśli talizmany bogactwa i pokoju. Zapewne ten drugi był fałszywy, bo pokoju Kanton nie zaznał nigdy; bogactwo zato, jak oswojone króliki, samo szło mu do rąk. Tak bogate, że nawet niszcząca rewolucja i wojna domowa nie były w stanie doprowadzić je do ruiny. Miasto zdumiewało gorączkowym handlem, ogromnemi tranzakcjami i natężoną pracą w fabrykach tkackich, metalurgicznych, olejarniach i w warsztatach rzemieślniczych. Te szczególnie zainteresowały Wagina. Poznał majstrów z rodów od pięciuset lat trudniących się w jednym i tym samym zawodzie. Byli to przeważnie artyści, rzeźbiarze, wyrabiający przedmioty z kamieni, kości słoniowej i perłowej masy; stolarze, produkujący najdroższe meble z hebanu; tkacze i hafciarze; majstrowie w branży wyrobów z laki czarnej, czerwonej i złotej. W małych pracowniach przygotowywano wonne pomady i świeczki, robiono papierosy, szkła do okularów i zwierciadła; barwniki z roślin, papier jedwabny i inny z drzewa „papierowego“ oraz tysiące innych towarów. Wszystkie te warsztaty i warsztaciki mieściły się w ciemnych, wąskich uliczkach dzielnicy Szamin, gdzie przewalały się tłumy Chińczyków i Europejczyków. W płynących potokach ludzkich widniały skupione i podejrzliwe twarze Japończyków; kroczyli majestatycznie sztywni, o płonących oczach Hindusi i uśmiechnięci, przebiegli Arabowie, których przodkowie założyli tu niegdyś swoją kolonję, o czem świadczył meczet, gdzie rozlegało się jękliwe wołanie do Allaha i jego proroka — Mahometa. Barwne japońskie „joro“, szczebiocząc, jak ptaki, flirtowały zawzięcie ze smagłymi Filipińczykami, a jakaś drobna, zwinna Jawajka targowała się z kupcem chińskim, pokazującym jej bogato rzeźbiony wachlarz z szyldkretu, i poruszała rytmicznie biodrami i ramionami, ni to tancerka z Bali, bo spostrzegła, zapewne, że przygląda jej się pożądliwie jakiś rozrosły, rudy, jak marchew, Kanadyjczyk.
Nie mając nic do roboty i nudząc się straszliwie, Wagin na całe godziny zapadał w stan męczącego odrętwienia, gdy przed jego wzrokiem wewnętrznym przesuwały się postacie Ludmiły, Hastingsa, Chaj-Czina, tajemniczego Hung-Wu i mieszały się w niepokojący go chaos, by wkońcu zogniskować się w majaczącej gdzieś daleko i mgliście sylwetce Miczurina, który stał się władcą nielitościwym, rozporządzającym losami dwojga ludzi. Z radością przyjmował Sergjusz zaproszenie oficerów, bo odrywało go to od niewesołych, gnębiących myśli. Większość oficerów garnizonu kantońskiego pochodziła z prowincyj Kwangsi i Junnań. Przybyli tu niedawno na rozkaz sztabu i w wolnych od służby chwilach zwiedzali „chiński Paryż“ i jego okolice. Pewnego wieczoru Wagin z całą grupą oficerów pojechał do Fati — malowniczego zakątka, w którym niedawno jeszcze bujni Holendrzy każdej niemal nocy wyładowywali swój temperament i niezadowolenie z „ekscelencji“ — kontrolera rządowego. Niewysokie, malownicze góry, okryte wspaniałym płaszczem roślin i drzew tropikalnych, tworzyły tło starannie utrzymanego parku, gdzie pomysłowi i wyrobieni ogrodnicy chińscy — mistrzowie w sztuce dekoracyjnej — stworzyli jedno z najpiękniejszych i najestetyczniejszych miejsc na kuli ziemskiej. Krzaki w kształcie żórawi, tygrysów, leżących koni i wielbłądów, sosny i dęby o powyginanych dziwacznie konarach, wyobrażające smoki lub ludzi o rozwichrzonych włosach i wzniesionych ramionach; gazony, ozdobione porcelanowemi figurami; potoczki z przerzuconemi przez nie mostkami z laki lub porcelany; jeziorka, pełne lotosów i jaskrawo-zielonego sitowia, gdzie pluskały czerwono-złote karpie; kwietniki — tu jednobarwne, tam znów — niby paleta rozszalałego malarza — stanowiły czarowną ozdobę parku Fati. Stawało się zrozumiałem, dlaczego miejsce to dawało natchnienie poetom południa chińskiego. Koło ścieżek, posypanych grubym żwirem morskim, tkwiły wykute w miękkim kamieniu kapliczki i misternie ozdobione latarnie. Tam i sam, nad zielonym kobiercem gazonów i ustronnych łąk wznosiły się mahoniowe i hebanowe arki „paj-lou“ o najszlachetniejszych zarysach i ozdobach. Za niemi w odległości kilkuset kroków, w cieniu drzew, w otoku kwitnących krzewów, oplecione pnącemi się roślinami tonęły w zieleni wytworne restauracyjki i herbaciarnie. Gdy Wagin z towarzyszami swymi wszedł do jednej z nich — milczący, biało ubrani i ugrzecznieni młodzieńcy podali im krzesła i przyjęli zamówienie, uważnie i pieszczotliwie zaglądając gościom w oczy, jakgdyby pytając ich o coś. W małej, półciemnej i przewiewnej salce zgromadziło się sporo gości. Większość ich stanowiły kobiety. „Wyzwolone“, europeizowane i najzupełniej „współczesne“ Chinki — żony i córki urzędników, przemysłowców i bankierów, przyjeżdżały tu samochodami i rikszami, aby pokazać nowe suknie, okrycia i obuwie, a klejnotami w uszach i na rękach wywołać zazdrość koleżanek i znajomych. Rozmawiały swobodnie i głośno, wtrącając co chwila angielskie wyrazy i niezwykle arogancko ukazując nogi aż powyżej kolana, aby zademonstrować modne pończoszki z jedwabnej siatki lub koloru „marocaine“ z czarnemi strzałkami.
Wagin, rzuciwszy na nie okiem, był przekonany, że widzi przed sobą wytworne kokoty chińskie, choć w Szanchaju tego typu „kapłanek wolnej miłości“ nie spotykał. Pamiętał jednak, że siedzi w herbaciarni kantońskiej, w mieście, skąd wszystko, co jest nowe, rozchodzi się po całym kraju — od zniesienia monarchji do pończoch ze strzałkami.
— Są to damy z towarzystwa! — zawołał ze śmiechem siedzący obok niego major, posłyszawszy uwagę Wagina, że kokoty kantońskie są zbyt wyzywające.
Sergjusz przyjrzał się uważniej „damom z towarzystwa“, ale, gdy spostrzegł ich badawcze, ciężkie spojrzenia, skierowane w stronę jego stolika, długo nie mógł uwierzyć, że „cywilizacja“ tak prędko mogła zmienić szlachetną chińską kobietę, która, jak twierdził uczony Ku-Hung-Miug, jest pełna uroku dobroduszności, etyki i tak całkowitego samozaparcia się dla męża i rodziny, że „nie ma siebie“ od chwili, gdy przy ceremonji „tien-jen“, w obliczu dzikiej gęsi złożyła przysięgę na wierność małżeńską.
— Obecnie, to zapewne mąż „nie ma siebie“, wprowadzając do domu taką zmodernizowaną lalkę — pomyślał i zapytał żartobliwie sąsiada, co porabiają gęsi, biorące tak czynny udział w obrządkach ślubnych?
Oficer wybuchnął głośnym śmiechem:
— Bonzowie zjedli z kasztanami i daktylami te stare, nikomu już niepotrzebne emerytki! Ale! Interesował się pan kokotami?
— Bynajmniej! — zaprotestował Sergjusz. — Nawinęło mi się tylko takie porównanie...
— To na jedno wypada! — zaśmiał się major. — Tam usiadły dwie przedstawicielki tej kasty — i niebylejakie! Najwyższa klasa, i stosownie do niej — najwyższa taryfa!
Istotnie na miękkiej, białej kanapce, stojącej w rogu sali, usadowiły się dwie Chinki, ceremonjalnie ustępując sobie miejsca i coś mówiąc do siebie uprzejmie.
Wagin zdumiał się. Miały wygląd najcnotliwszych niewiast. Ich ciemne, z błyszczącej jedwabnej tkaniny stroje — ciemnowiśniowy i fjoletowy — były szczytem skromności. Wąskie pantalony ukrywały nogi aż do lakierowanych pantofelków francuskich, żakieciki, pozbawione wszelkich ozdób, oprócz jednego złotego guza na prawym boku, były zapięte pod samą szyję, a długie rękawy osłaniały ramiona. Gładkie, napomadowane obficie włosy związane były w duże, podłużne węzły, opuszczone na kark. Dwie złote szpilki, ozdobione koralami podtrzymywały całą fryzurę. Damy z towarzystwa wpatrywały się chciwie w ogromne brylanty w uszach kokot i piękne pierścionki, zdobiące cienkie palce o wypolerowanych paznokciach, lekko pociągniętych złocistym lakierem. Kokoty, uśmiechając się dystyngowanie, rozmawiały cichemi głosami, od czasu do czasu wybuchając dyskretnym śmiechem. Zdawało się, że nie zwracały uwagi na publiczność, lecz ich czarne, przenikliwe oczy widziały wszystko i pochwytywały każde spojrzenie. Jedna z nich nieznacznie prawie przywitała kogoś lekkiem wzniesieniem brwi, a mały wachlarzyk, niby „semafor miłości“, wykonał kilka szybkich i tajemniczych ruchów, ni to przypadkowych, ni to umówionych. Druga przyglądała się siedzącemu na werandzie, zapatrzonemu w nią, opasłemu i mocno podstarzałemu Chińczykowi w białych spodniach sportowych i granatowej marynarce. Zapewne też sygnalizowała, gdyż, wyjąwszy z wazy białą magnolję, manipulowała nią, powtarzając wciąż trzy jednakowe ruchy. Wagin zobaczył wreszcie, że chiński dżentelmen nałożył okulary i, dojrzawszy wreszcie tę „mowę kwiatów“, skinął głową. Kokota w odpowiedzi na to opuściła oczy i wrzuciła kwiat do wazy. Po chwili obie kobiety siedziały spokojnie i rozmawiały, pochylając ku sobie czarne, gładko uczesane główki. Koło artystycznie emaljowanych policzków drgały i jarzyły się ogromne butony. „Damy z towarzystwa“, napatrzywszy się na kokoty i nazłościwszy się dosyta, skrzeczały i piszczały z nową arogancją, co chwila wykrzykując:
— O key! Indeed! Well! Without doubt! J beg your pardon! All right! Surely!... i inne — pospolite w potocznej mowie angielskiej wyrazy, mające w tym wypadku świadczyć o dobrym tonie i europejskiem wykształceniu.
Od strony morza rozległ się nagle krótki jazgot przeraźliwej syreny. Podpływał właśnie biały statek, „Queen Victoria“, kursujący cztery razy dziennie pomiędzy Kantonem i Hongkongiem. Spłynął z niego tłum turystów angielskich. Białe hełmy, białe stroje, niby płatki śniegu, rozsypały się na ciemnozielonym ekranie gór, parku i trawników. Anglicy — sztywni i majestatyczni przechadzali się przed herbaciarnią, zamieniając pomiędzy sobą krótkie zdania. Mieli znudzone, zblazowane, obojętne miny. Przecież tyle już widzieli krajobrazów we własnem imperjum, od Tamizy i źródlisk Nilu, Gangesu i Hindu po „rajską wyspę“ — Cejlon, Borneo, Nową Zelandję, Góry Skaliste, Południową Australję, Gwianę, Bermudy, Jamajkę, Wyspy Salomona i jeszcze, i jeszcze, bez końca, aż, opasawszy całą kulę ziemską, nie mogli już wykrzesać z siebie podziwu ani zachwytu. Widziane po tysiąc razy widoki, sceny i życie... Palili więc fajki i, patrząc w ziemię, ciskali od niechcenia krótkie zdania o polityce, interesach, walorach statku, którym przypłynęli tu z wysp brytyjskich, a nawet o brydżu. Zato ich „ladies“ wykrzesały z siebie więcej ciekawości i zainteresowania. Wkraczały tłumnie do herbaciarni i restauracyj i przez szkła okularów i „face à main“ oglądały malowidła ścienne, meble, nakrycia stołów i wreszcie — gości, bezceremonjalnie wskazując na przedmioty i ludzi niedbałym ruchem ręki, jakgdyby stały przed gablotami muzealnemi albo przed klatkami ze zwierzętami w londyńskiem „Zoo“.
Do herbaciarni podtoczyła się ze zgrzytem drobnych kamieni olbrzymia Hispano-Suiza o jakimś zawiłym herbie na drzwiczkach. Lokaj otworzył auto i, zdejmując czapkę, patrzał na wychodzącą z wozu kruczowłosą i czarnooką damę w powiewnej białej sukni, plastycznie ujawniającej bujny biust i nogi, wysmukłe, jak łodygi lotosów. Piękna, młoda kobieta w białym kapeluszu, o szerokiem rondzie i spadającej z niego lekkiej, białej frendzli, zwróciła na siebie powszechną uwagę. Na powitanie jej pośpieszył sam właściciel, maitre d‘hôtel i cały zastęp kelnerów. Oczekiwano na nią, zapewne, bo w loży na werandzie przygotowany był dla niej stół, upiększony różowemi nenufarami, które pływały w opalizującej wazie kryształowej. Jeden z oficerów pobiegł do bufetu na zwiady i, powróciwszy, oznajmił, że „cudowne zjawisko“ jest córką portugalskiego gubernatora z Makao.
— Senorita po raz pierwszy przybyła na Daleki Wschód po skończeniu pensji w klasztorze — szeptał młody porucznik, zlekka pobrzękując ostrogami.
Wagin i oficerowie, obszedłszy park, zbliżali się właśnie do bramy, gdy koło nich śmignęła limuzyna portugalskiej senority i wtoczyła się na asfaltowaną drogę. Rozparta na miękkich poduszkach, rozleniwiona i nudząca się panna niedbałym ruchem pudrowała sobie nosek i pogardliwie ślizgała się wzrokiem po okolicy i przechodniach, unoszona przez potężną maszynę, połyskującą kryształami i niklem. Ledwie opadł obłok szarego kurzu, podniesionego pędem samochodu, gdy przy bramie rozległy się krzyki i zgrzytliwy, zły śmiech. Jeden z „rikszów“, popychających wózki dwukołowe, chudy, siwy już, zwykły dwunogi „koń dorożkarski“, wydawszy głośny jęk, runął na ziemię. Drgnął kilka razy i zsiniał nagle, szeroko otworzywszy usta i oczy, które już szkliwem śmierci okrywać się poczęły. Gromada „riksz“ otoczyła go, przyglądała się nieruchomemu towarzyszowi i dotykała jego zimnym potem okrytego czoła. Każdy z tych „ludzi-koni“ inaczej na zjawisko śmierci reagował. Jedni mruczeli do siebie, że stary Ho-Lan „odwalił kitę“, że i tak niebywale długo „kłusował“ po pagórkowatych okolicach, bo aż całe 30 lat, chociaż zwykle serce „rikszi“ pęka znacznie wcześniej; jakiś młody popychacz wózka opowiadał, że jeszcze dziś rano na Placu Republiki nie dał mu się wyprzedzić zmarły przed chwilą kolega, bo jakiś „biały“, którego wiózł, obiecał mu napiwek; inny znów, krzywiąc bezzębną gębę i plując po każdem słowie, charkotał:
— Biegał całe życie i wykopycił się w Fati! Też znalazł miejsce? Żeby oczy białych dżentelmenów widziały chińskie ścierwo...
Zgrzytnął zły śmiech i zjadliwe głosy:
— Ich tam nikt nie zadziwi!... Słyszałem, że podczas swojej wojny takiego ścierwa całe góry nawalili!...
Nie skończył, bo biało ubrani Anglicy i angielskie ladies i panienki wyszli właśnie poza bramę parku, aby rzucić okiem na malownicze zygzaki drogi, zbiegającej ku morzu. Ujrzeli gromadę „riksz“ i ich barwne wózki. Zaczęły pstrykać kodaki.
— Ściągnij z Ho-Lana portki i pokaż tej chudej babie, że on też miał nogi, jak tyki! — zamruczał przez zęby jeden z Chińczyków.
Osicin dni czekał jeszcze Wagin na przybycie statków. Znużyło go i zdenerwowało bezczynne oczekiwanie. Codziennie przychodził do biura kapitana portu, pytając, czy „Plymouth“ i „Illinois“ nie sygnalizowały przybycia?
— Nie! — słyszał wciąż jedną i tę samą odpowiedź.
Żadnych pocieszających wiadomości nie mogli mu zakomunikować urzędnicy w konsulatach angielskim i amerykańskim, raczej — niepokojące otrzymał informacje, że na Pacyfiku, wpobliżu kontynentu azjatyckiego, już drugi dzień szalał i srożył się tajfun.
— Nic dziwnego, jeżeli statki przybędą z opóźnieniem kilkudniowem nawet! — uspokajali go flegmatyczni Anglicy.
Sergjusz, siedząc w hotelu i błąkając się samotnie po mieście, spostrzegł w sobie nową, zastanawiającą go zmianę. Mógł teraz, a, może, coś zmuszało go do tego, — nie myśleć o Ludmile. Porównywał ten stan swój do uczucia człowieka, który, lubiąc bardzo jakiś przedmiot, nie myśli o nim i nawet nie czuje potrzeby oglądania go, gdyż wie, że ma go zawsze przy sobie. Wyczuwał chwilami nasilenie tęsknoty, lecz już nie rozpaczał i nie miotał się. Wgryzło się bowiem w jego świadomość przekonanie, że nie w jego jest mocy przełamanie przeszkód, wyrosłych na drodze do połączenia się z Ludmiłą. Los zniewolił go do oczekiwania w milczeniu i beznadziejności. Kiedy się skończy i czy skończy się kiedykolwiek to bierne oczekiwanie? Jeszcze tak niedawno podobne pytanie wyprowadzało go z równowagi i stawiało na granicy szału, tymczasem teraz to straszne w swej treści a jałowe zagadnienie nie zjawiało się już w jego duszy, jeżeli zaś niekiedy przypomniał sobie o niem, — z jakąś niewytłumaczoną obojętnością tłumił te myśli.
— Zupełna rezygnacja? Bierność woli i pragnień, spowodowana ciężkim i niesprawiedliwym ciosem? — zastanawiał się Wagin, analizował sytuację, w której się znalazł, odtwarzał spotkania i rozmowy z Ludmiłą, zagłębiał się we własnych, niecodziennych przeżyciach i szukał w nich źródła następujących w nich zmian charakteru i nastroju. Za każdym razem po skrupulatnych rozważaniach, kiedy to, jak górnik, gmyrający w kupie piasku, co przed chwilą został wydobyty z szybu, szuka, przebierając każde ziarnko, odłamka drogiego kamienia, Wagin docierał do zawsze jednakowego wniosku. Wydawał mu się niezmiernie kojącym i podsycającym nadzieję, chociaż ten dar Bóstwa, jak nikła iskra, przysypana szarym popiołem, ledwie się już w nim tliła, a lada przyczyna mogła ją zgasić na zawsze. W duszy samotnego człowieka, pozbawionego horyzontu dla nadziei, rozpoczął się zawiły proces. Nie wpływały na niego rozmyślania, tęsknota ani też nędzna i ślepa resztka nadziei. Działało tu coś innego, a szło to z poza duszy, z nieznanego źródła, nie poddającego się określeniu. Narazie nazwał je intuicją, lecz nie mógł znaleźć na to dowodów, tembardziej, że wyczuwał, iż w odbywającym się procesie on sam brał tylko bierny udział, więc jego właściwości duchowe nie mogły grać czynnej roli. Działające na niego siły miały niezawodnie źródło mistyczne. Pojęcie to, podług jego zrozumienia, ogarniało wszelkie zjawiska, nie podlegające żadnej z istniejących miar przestrzeni, czasu i ciążenia i nie podpadające pod prawa logiki.
— Można to tylko czuć i, czując, rozumieć poza nawiasem jakiejkolwiek formuły! — określił wreszcie interesujące go zjawisko i, idąc tą drogą, wyczuł, że coś nowego gromadzi się i wzbiera dokoła niego i Ludmiły. Co właściwie — tego zgłębić nie umiał, ale jakiś głos wewnętrzny krzyczeć w nim począł o jakichś nieznanych mu, zachodzących już okolicznościach, które będą tak potężne, że zburzą i do rdzenia przekształcą wszystko... wszystko! Zdumienie go ogarnęło i niemal pogarda dla swej bierności, gdyż uświadomił sobie, że nawet takie wyczucie nie mogło zmusić go do nagłego wybuchu radości. Przeciwnie — cierpliwość jego i spokój spotęgowały się postokroć.
Pewnego dnia dawne przeżycia jego i wspomnienia wdarły się do jego zamkniętego świata wewnętrznego. Przypadkowo wpadło mu do rąk kilka numerów szanchajskiego „Szun-Pao“, nie mającego tu chętnych czytelników. Któżby bowiem czytał galaretowate artykuły współpracowników prezesa Liao-Kaj-Fana, truchlejącego na widok własnego cienia, i zwracał na nie uwagę tu — w Kantonie, zawsze buntowniczym i zuchwałym tak szalenie, że za czasów panowania surowych mandżurskich cesarzy na ulicach w piosenkach jurnego Ko-Miania tłum otwarcie wyśmiewał barbarzyńców Dao-Cynów, a w chwili dogodnej rzucił zarzewie rewolucji?! Tymczasem bezbarwny zawsze „Szun-Pao“ wstrząsnął Waginem. Śród wiadomości o zamieszkach studenckich, o strajku kulisów, odmawiających wyładowania statków cudzoziemskich, o nowych żądaniach japońskich konsulów i generałów, domagających się cofnięcia wojsk chińskich od granicy mandżurskiej i z Dżehołu, o starciu zbrojnem straży japońskiej z sowieckimi łowcami wielorybów, o pożarze jaomynia w Czapei, Sergjusz znalazł artykuł pod niedowcipnym, płytkim i niestosownym tytułem: „Do czasu dzban wodę nosi“, czyli „Ponura i krwawa tragedja kochającego serca“.
Reporter od sensacyj (Sergjusz pamiętał tego bezczelnego, namolnego kretyna z monoklem w skośnem oku) opisywał dramatyczny wypadek w „znanym w najbogatszych sferach“ pałacyku M-lle Vera i miss Marth na Suczou-Creek. Autor rozpisywał się szczegółowo o panujących w tym „przybytku rozpusty i namiętności“ obyczajach i nareszcie po długich kolumnach sensacyjnych świństw, rozpłynął się w melancholijnem westchnieniu:
— A jednak — pisał — nawet w takiem bagnie wyuzdania i perwersji rozkwitł piękny kwiat gorejącej i czystej miłości!
Z dalszego toku kabotyńskiej twórczości wynikało, że niejaki James Wells, młody inżynier, ceniony przez dyrekcję gazowni miejskiej, odwiedziwszy pewnego razu pałacyk „dwóch zalotnic“, upodobał sobie wybitnie piękną miss Marth, lecz spotkał się z jej zupełną obojętnością. Od tego czasu sympatyczny mr. Wells wziął na kieł i stał się codziennym gościem «na Creek‘u», obsypując przedmiot swej miłości podarkami i błagając „piękną Messalinę“ o wzajemność. Wyrachowana i zimna — zwodziła rozkochanego w sobie adoratora, to dając mu nadzieję, to odpychając go cynicznie i okrutnie. Dramatyczna sytuacja musiała mieć fatalny epilog. Istotnie — nieszczęśliwy, zdruzgotany moralnie mr. James Wells, przyszedłszy, jak zwykle do pałacyku, złożył u stóp pięknej dziewczyny kwiaty i „étui“ z naszyjnikiem z pereł, a potem spytał, czy może mieć nadzieję na pozyskanie jej względów. Otrzymawszy ironiczną odpowiedź, zrozpaczony inżynier strzelił do miss Marth, kładąc ją trupem na miejscu, poczem, złożywszy ciało zabitej na łóżku, otoczył je kwiatami i wpakował sobie kulę w usta. Śledztwo, prowadzone przez czcigodnego sędziego Curtis-Billforda, ustaliło, że zabita zrujnowała kilku już dżentelmenów z europejskich koncesyj taktyką, stosowaną również do Wellsa; że sympatyczny i dzielny inżynier James Wells sprzeniewierzył około 40.000 dolarów, wydawszy je na pozyskanie uczucia miss Marth, i — wreszcie, że z imieniem zabitej „niewinnej nierządnicy“ łączą się nazwiska M-lle Vera i niejakiego Grzegorza Lubicza, którego w swoim czasie trybunał szanchajski skazał na dożywotnie więzienie na jednej z dalekich wysp oceanicznych. Prawdziwą sensacją stało się jednak ustalenie prawdziwego nazwiska ofiary morderstwa. Była ona córką „słynnego“ w cesarskiej armji rosyjskiej generała Ostapowa, „należącego do najbliższego otoczenia ostatniego cesarza Rosji — Mikołaja II-go“. Na zakończenie artykułu autor opłakiwał śmierć młodego, zdolnego, wyjątkowo rasowego dżentelmena angielskiego i wyrażał przekonanie, że, gdyby Wells sam sobie nie był wymierzył kary, sąd jego brytyjskiej mości wydałby zapewne łagodny wyrok, uwzględniając pochlebne o denacie referencje jego przełożonych oraz to, że zbrodnia dokonana została na niekorzystającej z dyplomatyczno-prawnej opieki emigrantce byłego imperjum rosyjskiego.
— Kretyn i nikczemnik! — syknął Wagin, miętosząc i ciskając do kosza płachtę „Szun-Pao“.
Cały rój wspomnień, wichura odgłosów i ech, ukrytych oddawna w zakamarkach mózgu i tajnikach serca, otoczyły go. Marta Ostapowa... Rozmawiał z nią w jadłodajni, kiedy szukał dla siebie zastępcy w redakcji; wtedy Miczurin odmówił mu przejścia na służbę do kompradora i ucieszył się, posłyszawszy, że przyjaciel nie będzie mieszkał u pani Somowej... a przecież on postanowił porzucić Czapei, właśnie by nie stać się zawadą dla lejtenanta i przerwać nawiązujące się tajemnicze nici pomiędzy nim samym a Ludmiłą... Takie to niedawne dzieje, a Sergjusz ma wrażenie, że to już lata upłynęły...
— Przedziwna to istota — człowiek! — przypomniały mu się słowa Plena. — Tak — bardzo dziwna, zdolna do szybkiego przenoszenia się z przeżywanego okresu czasu do zupełnie innego, bardzo odległego, bez mostów, rzuconych nad przebywaną wyrwą!
Przez kilka dni pamiętał o Marcie Ostapowej, która, zdawało mu się, nienawidziła go, choć najmniejszego ku temu nie dał powodu. Wreszcie, wykorzystując wiadomość o jej tragicznej śmierci, napisał do pani Somowej bardzo oględnie, bez szczegółów donosząc o tem, że grono emigrantów rosyjskich uszczupliło się o jedną jeszcze znajomą osobę. Przy tej sposobności donosił o swojem życiu, pracy i kłopotach, opisywał Kanton i prosił o wiadomości o obu paniach, dla których żywi zawsze te same, niezmienne uczucia przyjaźni i oddania. Sam zaniósł list na pocztę i po drodze wstąpił do biura pewnej angielskiej kompanji okrętowej, gdzie dowiedział się wreszcie, że „Plymouth“ zawita do portu w nocy. Ucieszyła go ta nowina.
Nazajutrz od rana Wagin pracował w kajucie kapitana Jimmy Goath, przeglądając faktury, sprawdzając rachunki i pertraktując z urzędnikami celnymi. W dobę później nadążył mocno przetrzepany przez tajfun „Illinois“, którego kapitan — smagły Kalifornijczyk — Roy Murdock odrazu począł kląć na cały Kanton, zły na burzę, bo mu fale zniosły prawą falsh-burtę, złamały maszt i zalały dynamo, wymagające teraz gruntownej naprawy.
— Powiadam wam, panowie, — ryczał, — że pierwszy raz w życiu (a pływam już dwudziesty trzeci roczek!) nie mogłem dać sobie rady z tem dmuchaniem! Ja robię pełny obrót koła szturwałowego, a tajfun — jakgdyby nic — i na milimetr nie popuści, znosząc prościutko na Nord-East! Niechby ta djabelna dmuchawica potrwała jeszcze dobę, to moja stara waliza „Illinois“, jak wieloryb, wwaliłaby się na mielizny koreańskie! Niechże to poszarpią wszystkie zardzewiałe kotwice! Tłuc się z takim lekko fukającym ładunkiem, mając bezczynny ster — it‘s the very dirty job!
Wysoki, cienki, jak anemiczna palma, o oczach, niby mlekiem nalanych, kapitan Jimmy Goath patrzał ironicznie na kolegę i, gryząc bursztynowy cybuch fajki, cedził przez zęby:
— Podczas wojny wiozłem żołnierzy hinduskich do Flandrji i złapał mnie huragan za Lakkadywami... Potrzepał nas wtedy ocean Indyjski! Fale zmyły mi pięciu ludzi z załogi i trzydziestu strzelców essekskich... rekiny pędziły za nami potem aż do Perimu, wciąż spodziewając się, widać, nowej wyżerki...
Kapitanowie okazali się ludźmi dzielnymi i doświadczonymi. Załoga pod ich kierownictwem pracowała szybko i sprawnie. Na trzeci dzień wyciągnięto z pod pokładów ostatnie skrzynie, lecz odpłynąć statki nie mogły, gdyż zaszła zwłoka z kontrolą wojskową. Goath, by wykorzystać ten czas, zarządził malowanie kadłuba „Plymouthu“, a czarny Murdock naprawiał swoje dynamo.
Razem z kapitanami Wagin zwiedził największą niewątpliwie osobliwość „chińskiego Paryża“ — „pływające miasto“. Rzeka Czu-Kiang wpada do zatoki kantońskiej, płynąc niezliczonemi korytami przez szeroką deltę, jeszcze bardziej pociętą licznemi kanałami, łączącemi poszczególne łożyska rzeki. Właśnie tu — w rozwidlinach rzeki w niepamiętnych czasach powstało pływające miasto, zaludnione przez 300.000 niewiadomo skąd ciągle tu przybywających mieszkańców — różnojęzycznych, różnowierczych i różnoplemiennych. Istna Wieża Babel, gdyby nie swoisty żargon „rzeki Pereł“, który ułatwia porozumienie się między sobą tego zbiorowiska ludzkiego prawdziwem chińskiem „esperanto“, dającem się słyszeć niekiedy nawet w Tientsinie, Szanchaju i w Fuczou, bo i tam dociera przedsiębiorczy, nie mający nic do stracenia obywatel cudacznego miasta. Wszystko w niem jest własne i odrębne, a bardziej tradycyjne niż gdziekolwiek, bo stare obyczaje stały się podstawą samego istnienia tych setek tysięcy ludzi wodnych. Mają oni swoich, nigdzie więcej nie spotykanych i nie czczonych bogów i duchów. Legendy czukiańskie opiewają miejscowych bohaterów, a ich najsławniejszy heros — drapieżny i okrutny pirat Koksing — co miał własne państwo na wyspie Hainan, ciężką stopą nadepnął niegdyś na całe imperjum, gdyż rozzuchwalony sięgnął niemal po koronę „Synów Nieba“, zagarnął kraj aż do Jangtse, długo odpierając w Nankingu szturmy wojsk mandarynów, wiernych cesarzowi. Do „pływającego miasta“ nie wdarła się jeszcze cywilizacja europejska z wyjątkiem... broni współczesnej, to też obyczaje przetrwały tu w pierwotnej swojej formie. Potworzyły się kasty, nie łączące się ze sobą w drodze małżeństw mieszanych. Coś-niecoś mają tu jeszcze do roboty bonzowie — słudzy i czciciele nieznanych, fantastycznych bóstw, czarownicy — wróżbici i znachorzy, leczący proszkami z oczu żmij, wątroby rekina, serca tygrysa i żółci jakiejś tajemniczej ryby, trzymającej się mulistych zatoczek i ślepych odnóg rzecznych. Istnieje tu plebs, a nad wszystkiem góruje... arystokracja. Plebs, parjasi — to ci, co wywożą na krypach nieczystości miejskie i wrzucają je koło Sa-so-lin do morza; klasa średnia — to rybacy, flisacy i wyrobnicy; arystokraci prawdziwi, książęta feodalni — to piraci, mocne, liczne społeczeństwo zuchwałych drapieżców, nieuchwytnych i przedsiębiorczych do szaleństwa. Wszystkie ich tradycje, prawo i ustrój wciągnęły oddawna do ryzykownego procederu i spoiły w jednolitą całość kobiety i dzieci nawet, co pozwoliło im władzę swoją narzucić innym ludziom wodnym — od Hainanu i Kowlunu do najdalszych osiedli, przeglądających się w mętnym prądzie rzeki Pereł i jej dopływów. Rząd i władze miejscowe nie ośmielają się i nie dążą do ujarzmienia pirackiego bractwa, bo nie żywią nadziei na udaną wyprawę, a najważniejsze, że mają tu kadry w każdej chwili dnia i nocy gotowych i chętnych do wojny ludzi, odważnych i po swojemu dyscyplinowanych, to znaczy, że, zdradzając rząd lub innego najemcę, zdradzają wszyscy naraz, całą gromadą i — sprawa odrazu staje się jasną. Bogate firmy płaciły im haracz, zabezpieczając się w ten sposób od napadów; konsulaty problematycznie bardzo i ostrożnie ujmowały się za swoich obywateli, poszkodowanych przez bandytów wodnych; policja posługiwała się niemi do wytropienia, schwytania jakiegoś samorzutnego i luzem chadzającego zbrodniarza; słowem — z biegiem długiego czasu kasta piratów została uznana za niezbędną i naturalną część ludności bogatej prowincji Kwantung i jej wspaniałego wykwitu — Kantonu. Tajemnice i ponure zbrodnie chińskiej dzielnicy Frisco — źródło natchnienia sensacyjnych romanistów i fabrykantów filmów — zostały importowane przez Pacyfik do kraju Waszyngtona i Lincolna przez emigrantów, którzy porzucili swoje niedostępne kryjówki w labiryncie delty kantońskiej i skalistych brzegów zatoki, skąd ich jastrzębie źrenice widzą dumny Hongkong, barwne Makao i wszystko, co wznosi się ponad poziom Oceanu i co bróździ i tnie jego bezkresne rozlewisko.
Kapitan Goath, który kilka lat bez przerwy uprawiał maty kabotaż w morzach Chińskich i znał tam każdy zakątek, pewnej niedzieli po śniadaniu zaprosił Wagina i Roya Murdocka na przejażdżkę do pływającego miasta. Pożyczywszy od znajomego armatora łódź motorową — starą, rozklekotaną, „dzieżę“, okrutnie strzelającą, bo motor nie spalał całej benzyny, ale bądź co bądź poruszającą się na wodzie, czekali na brzegu, aż stróż przystaniowy zetrze kurz z ławek.
— Niedaleko zaniesie nas ta motorówka! — zaśmiał się Murdock, gdy siedzieli już w łodzi, a mechanik i sternik w jednej osobie pocił się nad puszczeniem w ruch maszyny.
— Akurat dobra dla takiej podróży, — odpowiedział Anglik, pykając fajkę, — przynajmniej nie podniesie dużej fali i nie rozkołysze pływających bud. Nie będą nas kląć paskudnie ich mieszkańcy, a to w podobnej wyprawie nie pozbawione jest pewnego znaczenia.
Popłynęli wreszcie i z głównego koryta, na dany przez Goatha znak, sternik skręcił w boczną jego odnogę. Wkrótce łódź przybiła do burty dość dużej, czarnej krypy.
— Hej, jest tam jeszcze który z Dzianiów?! — zawołał Anglik.
Przez kwadratowy otwór w drewnianem poszyciu barki wyjrzała opalona twarz Chińczyka z blizną, biegnącą przez czoło i krogulczy nos.
— Czy jest w domu stary Dziań? Powiedzcie mu, że Jimmy Goath chce go odwiedzić!
Na pokład wybiegł ten sam Chińczyk z blizną, a za nim trzech również rosłych i zwinnych ludzi, kilka kobiet i cały tłum dzieciaków, ponuro przyglądających się przybyszom.
Jeden z Chińczyków, przyjrzawszy się gościom uważnie, uśmiechnął się przyjaźnie i krzyknął:
— How do you do, captain Goath?! Dawno nie widzieliśmy pana w naszych stronach!
— Jak się macie? — odpowiedział kapitan. — Tłukę się teraz innym kursem — z Singapooru na Jawę i Borneo, a stamtąd do Australji. Ale nie widzę waszego starego?
Chińczyk machnął ręką i mruknął:
— Trzy lata temu zmarło się ojcu...
— Patrzcie-no go?! — zdumiał się Goath. — Taki był jeszcze krzepki...
— Bo i był! — zgodził się syn. — Ale w zatoce wynikła pewnej nocy jakaś strzelanina, gdy ojciec... zastawiał sieć na kraby. Zbłąkana kula utkwiła mu w gardle, a nasz stary nie mógł jej przełknąć i... musieliśmy oddać go bogom morza.
— Ach, to tak było! — kiwnął głową kapitan i zwrócił się z prośbą, żeby młody Dziań dał mu przewodnika po mieście.
— Sam z wami popłynę — zaproponował chętnie Chińczyk i jednym skokiem był już na dziobie łodzi.
Kapitan wdał się z nim w rozmowę, której Sergjusz ani Murdock nie mogli słyszeć, bo motorówka turkotała ogłuszająco. Przyglądając się Chińczykowi, Wagin zrozumiał, poco Goath zaprosił go na przewodnika. Od czasu do czasu, gdy łódź przeciskała się pomiędzy zbiorowiskiem małych i dużych kryp, łodzi, starych, osadzonych na mieliźnie dżonek o wysoko wzniesionych dziobach i rufach, czółenek, zwykłych dłubanek i do kadzi podobnych podjazdek, człowiek z blizną robił nieznaczne prawie ruchy ręką, głową lub oczami tylko, a wtedy ukryta gdzieś ludność wysypywała się na pokład i brzeg i spokojnie śledziła przepływającą motorówkę, z sapaniem, zgrzytem i wybuchami gazu wolno sunącą przeciwko prądowi.
Wagin przyglądał się wszystkiemu, co się działo na rzece i jej obu brzegach. Na kotwicach lub przywiązane na linach do pali kołysały się większe i mniejsze krypy i tratwy. Stały na nich domki, sklecone z bambusów i oblepione mułem dennym, a pokryte trzcinowemi strzechami. Płaskie to były strzechy, przesycone grubą warstwą czarnej, rodnej ziemi. Pracowici i pomysłowi ludzie urządzili na niej pola i ogrody warzywne. Kłosiło się tam proso, zieleniły się soja, kapusta, rzodkiew i marchew; na tratwach, obciążonych kamieniami i zalanych wodą, malachitową zielenią odbijały się w mętnej wodzie poletka ryżowe. Na pokładach dymiły się piecyki żelazne; kobiety warzyły na nich strawę lub rozgrzewały smołę do malowania zmurszałych desek burtowych; na przeciągniętych sznurach suszyły się ryby i kraby; całe grupy ludzi wiązały sieci, plotły z prętów i bambusowych pasm więcierze, koszyki i kobiałki; warczały i turkotały kołowrotki, rozwijając jedwabne i jutowe nici; ziały straszliwym smrodem wystawione na słońce skóry ryb, psów i baranów. Głównem korytem rzeki spływały z prądem niskie, płaskie barki, dowożące do portu wszystko, co rodziła ziemia kwantuńska: jedwab, trzcinę cukrową, indygo, ryż, herbatę, tytoń, sól, oleje roślinne, bambusy, liście palmowe na wachlarze, skóry panter, owoce i jarzyny. Wszystko to musiało się dostać na rynek kantoński lub do wnętrz dżonek kupieckich — jaskrawo pomalowanych, ozdobionych rzeźbami na grzebieniastych dziobach i trzypiętrowych rufach, skąd chińscy bosmani mogli widzieć dokładnie pracę majtków przy pofałdowanych żółtych, czerwonych i czarnych żaglach. To dżonki, niby widma dawno przebrzmiałych stuleci, ślizgały się po falach mórz, docierając aż do Korei — na północy a Jawy na południu i walcząc z tajfunami. Szyprowie nie obawiali się żółtego demona Oceanu, bo przecież na ostrych topach masztów połyskiwały mosiężne kulki z zaklęciami, a na końcach rej, igrając z bryzą, warczały papierowe smoki — sprzymierzeńcy śmiałych żeglarzy. Na brzegach, śród haszczy krzaków i trzcin, ciągnęły się niskie ziemianki i szopy z prętów bambusowych — wioski rybaków, kowali, tkaczy i innych rzemieślników, barłogi kulisów i czyścicieli miasta; tam też pod jakiemś samotnem drzewem stały murowane kapliczki, a przy nich — ubogi szałas bonzy, co chwila bijącego w gong; w jaskiniach, wyrytych w urwistych brzegach, gnieździło się żebrzące bractwo i ci, którzy nawet w tem mieście nosili pogardliwą nazwę — „Nic“. Nie należeli bowiem do żadnego społeczeństwa, pozostawali poza prawem, nie mieli własnej organizacji, żyli niewiadomo jak, zapewne, potrochu z kradzieży, potrochu na wzór mieszkańców ponurych „miast mężczyzn“, jednak o tyle gorzej, że nie rządził nimi i nie bronił ich niewidzialny i nieznany „wielki on“. Ciężkie i tragiczne, zapewne, było to życie, bo Wagin kilka razy wzdrygał się, gdy wzrok jego padał na kołyszące się przy burcie łodzi rozpuchnięte kadłuby topielców z odpadającą skórą i oczami, wydziobanemi przez rybitwy i jastrzębie. Nadpłynęły nagłe zupełnie obce dla przeżywanej chwili wspomnienia wzrokowe. Białe stroje Angielek z kodakami w ręku i rozparta w aucie z herbami na drzwiczkach młoda senorita portugalska, pudrująca sobie oliwkową, piękną twarz.
Gdy motorówka wpływała do bocznych rozwidlin rzecznych, na łodziach i krypach powstawał popłoch. Jacyś ludzie wskakiwali do czółen i, wiosłując pośpiesznie, znikali za ścianą trzcin lub w wąskich kanałach, przecinających bagnistą deltę, podzieloną na tysiące kwadratów pól ryżowych. Jęczały tam białe i szare rybitwy, przechadzały się żórawie i czaple, beczały i piszczały kuliki i kumkały żaby. Pluskała ryba, przedzierając się przez pędy grążeli i zarośle sitowia. Tam — w labiryncie rowów i kanałów, w matecznikach trzęsawisk i dżungli krzaczastej kryli się ludzie, co nocą tylko, jak kuna i lampart, wychodzili na żerowisko, tajemniczy i drapieżni.
Na Czu-Kiangu motorówka rozminęła się z barwną krypą o wysokich burtach i wymyślnej nadbudówce nad pokładem. Zdobiły ją powyginane, grzebieniaste, upstrzone emalją i porcelaną starochińskie dachy i piękne latarnie. Przez rozsunięte szerokie okna z różnobarwnych szkieł Wagin dojrzał chińskich i europejskich dżentelmenów, pijących wino i whisky, które dolewały im wystrojone dziewczyny w kolorowych, lekkich i powiewnych szatach. Na małej estradce kilka tancerek przy dźwiękach monotonnych instrumentów wykonywało jakąś, sądząc z ruchów i póz, erotyczną pantominę.
— Co to jest? — spytał Murdock kapitana Goatha, a nozdrza rozdęły mu się chciwie.
— Well! — krzyknął Anglik z dziobu. — Jest to pływający „pałac rozkoszy“! Można to też określić inaczej, ale chińska nazwa jest bez porównania piękniejsza! Ta krypa porusza się motorem i ma nawet swoje dynamo... Drogo kosztuje taka przejażdżka z Kantonu w górę rzeki do wąwozu Lao-myj i — zpowrotem! Niedawno jeszcze te „pałace“ — były gratką dla piratów. Wpadali po nocach i grabili do cna podpitych pasażerów, oszołomionych opjum i rozanielonych od pieszczot namiętnych dziewcząt. Niejeden też z nich dał nura na zawsze do mętnego wartu... Teraz kompanja, eksploatująca „pałace rozkoszy“, przyjęła piratów na udziałowców i wypłaca im dwanaście procent od zysku, mając na burcie dwuch kontrolerów — jednego swego, a drugiego ze strony „udziałowców“. Cha-cha-cha! Czyż źle mówię, Dziań?
Chińczyk z blizną, przyglądający się bacznie płynącej powoli ozdobnej krypie, posłyszawszy pytanie, obejrzał się i, uśmiechając się chytrze, odpowiedział po angielsku:
— Wszystko w porządku, panie! Tak przecież lepiej, no nie?
Motorówka zawróciła i z biegiem rzeki ruszyła w powrotną drogę.
Słońce zapadać już zaczynało za dalekiemi górami. Od morza powiało świeżą bryzą. Wysadziwszy po drodze Chińczyka, sternik wypłynął wkrótce do zatoki.
Przy cuchnącym brzegu rybackiego portu nie zdążono jeszcze spuścić kolorowych żagli na kutrach łowieckich. Ludzie wynosili z łodzi kosze z rybami i ogromne, do potwornych pająków podobne kraby. Drobni handlarze, targując się i kłócąc, licytowali plon wieczornego połowu. Od strony miasta dobiegał pogwar jego zgiełkliwy, z tysięcy niezgodnych dźwięków złożony, gorączkowy i jakgdyby trwożny. Ryczała i zawodziła syrena parowca francuskiego, już zrzucającego ostatnie cumy, trzymające go przy kamiennem molo. Przy wejściu do zatoki, na tle nieba kreślił się wyraźnie trzema kominami zielonoszary krążownik japoński, a z otwartego oceanu, pozostawiając za sobą czarne smugi dymu i niosąc na ostrym dziobie pienną falę, pochylony na prawą burtę, pędził ku niemu konwojujący go torpedowiec. Długie szyje armat, jakgdyby z drapieżną ciekawością, prężyły się w stronę miasta. Orkiestra na Fati grała melancholijnie namiętne tango. Jakieś towarzystwo europejskie, siedząc na pokładzie białego jachtu, śpiewało półgłosem przy dźwiękach banjo i mandolin. Pojękiwały mewy a morze oddychało cicho i wonnie. Nad zatoką z okolicznych gór przyglądały się wszystkiemu milczące, groźne działa fortów.
Wagin powrócił do hotelu dopiero po kolacji. Pożegnawszy w kilka dni później Goatha i czarnego Murdocka, zatelefonował do Ti-Fong-Taja, prosząc o dalsze rozkazy. Komprador polecił mu pozostać w Kantonie, gdyż skierowano tam kilka jeszcze statków z materjałem wojennym. Długą, jednostajną czeredą wlec się poczęły tygodnie nudów, bezczynu i ciszy, to znów następowały dnie wytężonej pracy, ciągłych narad i nieprzewidzianych kłopotów. Tęsknota i myśl o Ludmile nigdy nie opuszczały Wagina. Stały się one niezbędne do życia i, gdyby tu w Kantonie znikły odrazu, czuł, że byłoby to początkiem konania. Na święta Bożego Narodzenia dopiero nadszedł list od Ludmiły. Oznajmiała na wstępie, że jest to już drugi jej list, gdyż na pierwszy, wysłany do biura kompradora, odpowiedzi nie otrzymała. Zaginął widocznie lub też adresat wyjechał z Kantonu — takie wyrażała domysły. Z listu jej Wagin dowiedział się, że powróciła już z matką do Szanchaju, że w sanatorjum spędziła czas z korzyścią dla zdrowia i czuje się prawie tak silną, jak wtedy, gdy spotkał ją na Bundzie, kiedy to pędzili razem, jak biegacze olimpijscy do dworca kolejowego, a stamtąd znów aż hen — na Bubbling-Well. Pisała, że od nowego roku zacznie znów pracować u swoich Amerykanów i że matka wynajęła pokój pannie Szmidt — nauczycielce, która mieszkała niegdyś u Ostapowych. Wiele innych nowin komunikowała mu Ludmiła, a z nich Sergjusz mógł sądzić, jak szybko topniała kolonja emigrancka. Ludzie bądź umierali, bądź staczali się na dno upadku i znikali na zawsze, bądź też, jak Ableuchow, wyjeżdżali, odnalazłszy zagranicą kogokolwiek z krewnych, który zgodził się przyjąć biedaków i zaopiekować się nimi. Dowiedział się też Sergjusz, że ci emigranci, którzy przetrwali już najcięższy okres, powoli dźwigali się z nędzy i krok po kroku wywalczali sobie miejsce w społeczeństwie. Arystokratyczne i wykształcone panie, umiejące tylko haftować niepotrzebne nikomu rzeczy, paplać po francusku i płakać o minionych, „pięknych dniach Aranjuezu“ zabrały się do zwykłej, mieszczańskiej, rzetelnej roboty. Powstały praczkarnie, salony mód, pracownie bielizny i piekarnie. Mężczyźni wzięli się do rzemiosł i zakładania małych sklepów i warsztatów. Pojawiły się kadry zrzeszonych szoferów, kelnerów, uczestników orkiestr i chórów, sanitarjuszów, komisjonerów i służby hotelowej. Wagin, myśląc o tych ludziach, był już przekonany, że ta część emigrantów o własnych siłach pazurami i kłami wyrwie okrutnemu Szanchajowi prawo do istnienia, a nawet dobrobytu. Ludmiła nie zapomniała opisać życia Plena, chociaż nie mogła donieść nic pocieszającego, gdyż, jak zaznaczała, doktór wygląda mizernie, chwilami staje się nieprzytomny i najprawdopodobniej — nadużywa opjum. Prosiła Sergjusza, aby napisał i zburczał Plena, który mówiąc o nim, ożywia się zawsze i uśmiecha radośnie. Po tych nowinach załączała ukłony od matki, Plena, d-ra Downporta, nawet od miss Dittl, bo stara panna miłe go sobie wspomina, i wreszcie od Jun-cho-sana. Podpis brzmiał: „Szczerze przyjazna Ludmiła“, a na marginesie ostatniej stronicy widniał dopisek, jakgdyby inną zdenerwowaną ręką w pośpiechu rzucony:
— Zamówiłyśmy nabożeństwo żałobne za duszę ś. p. naszego wspólnego przyjaciela — Miczurina. Modliłam się gorąco za niego i za nas wszystkich... wszystkich! W dymie kadzideł i w mroku nawy pragnęłam ujrzeć drogiego nieboszczyka, lecz próżne były moje wysiłki. Od pewnego czasu nie mogę go ujrzeć, a nawet — wstyd mi się przyznać do tego — a trudem przychodzi mi odtworzenie jego postaci w pamięci i wyobraźni!
I tylko — tyle, a przecież tak wiele i właśnie to, co było najistotniejsze! Przecież i on stracił już zdolność do wyraźnych wspomnień o Miczurinie i modlił się za jego duszę, jak za coś bardzo dalekiego w przestrzeni i czasie. Oznaczałoby to, że zmarły przyjaciel odszedł od nich i nie żąda już dłużej dobrowolnie składanej mu przez nich ofiary? Należałoby spokojnie i jaknajgłębiej roztrząsnąć to ważne zagadnienie ich życia i przyszłości, przemyśleć wszystko razem z Ludmiłą, szczerze patrząc sobie w oczy i nie wywierając na siebie żadnego nacisku... Tak! Jest to niezbędne i wnet po powrocie do Szanchaju postara się o taką rozmowę sam na sam. Sergjusz kilka razy przeczytał dopisek Ludmiły, znał go już napamięć i powtarzał w duchu, jakgdyby modlitwę. Wielka jasność — ciepła i łagodna zaległa w sercu jego i w duszy. Promieniami jej przesiąkły zdawało się wszystkie żyły jego, mózg i każda kropla krwi. Cały świat wydawał mu się skąpanym w dobrotliwej światłości, kojącej niepokoje i troski, a sączącej z swej głębi nadzieję, że wszystko, co jest nędzne, brzydkie, żałosne i straszne, przeminie, gdyż chwilą nieuchwytnie krótką jest szczęście i nieszczęście, życie i śmierć, nadzieja i rozpacz. W momencie tym Wagin, sam tego nie wiedząc, zajrzał w zawrotną przepaść nieskończoności i zobaczył kolejność planów istnienia — od chwili obecnej aż... Krew odpłynęła mu od mózgu i serce ścisnęło się gwałtownie, gdyż wiedział już, że jeszcze jeden wysiłek jasnowidzenia i stanie w obliczu Najwyższej Potęgi, rządzącej światem... Nie był w stanie wyobrazić sobie, co zaszłoby wtedy, zresztą inne wrażenia opanowały jego myśl i uczucia... Wrażenia te sprawiły mu tak głęboką i wstrząsającą całą jego istotą radość, że, nie spostrzegając tego, zapłakał... Wszystko, co widział nieznanym sobie wzrokiem, znikło. Pozostała tylko pewność, że na stopniach okiem nieogarniętych schodów wieczności widział siebie i Ludmiłę i — nikogo więcej. Stanowili monadę, wspólny kosmos, dążący przez ocean nieskończoności ku celowi, który krył się przed wzrokiem jego duszy na promiennym szczycie tych olbrzymich schodów, gdzie każdy stopień był epoką, erą nawet, wciąż dalszą i wyższą, jaśniejszą i wspanialszą. Zjawiła się w nim pewność, że istota ludzka, ten wytwór kosmicznego tworzywa w rękach Wielkiego Sternika, przełamuje w swej duszy nieskończoność w jednej tylko płaszczyźnie i jakgdyby polaryzuje ją, wytykając w ten sposób nieistniejące, urojone granice, a więc i pojęcie — czasu z tem wszystkiem, co się z nim wiąże — epokami, stuleciami, okresem życiowym jednostki i widmem śmierci, jako przejścia na wyższy stopień innego już istnienia.
Ogarnięty przeżytemi wrażeniami, żył teraz, myślał i czuł inaczej, bo wszystko wypełniło się i uszlachetniło inną treścią i odmienną celowością. W takim nastroju odpisał Ludmile w tonie przyjaznym i spokojnym, lecz w ton ten podświadomie włożył przeświadczenie nierozerwalnych już więzów, łączących ich oboje nie na tej tylko planecie, gdzie lada fałszywy prorok mógł zgasić życie kochanej istoty, a najszlachetniejszy przyjaciel, jakim był Michał Miczurin, przez swoją śmierć — oderwać ich od siebie, ale i tam... tam, gdzie, skrząc się miljonami blasków, widniały, tonąc w nieskończoności, gigantyczne stopnie... Drugi list wysłał do Plena. Wagin prosił go, aby oszczędzał zdrowie swoje i życie, potrzebne oddanym mu przyjaciołom, i opisywał szczegółowo Kanton i swoją w nim pracę, namawiając doktora do odwiedzenia pań Somowych i odczytania im jego listu. Tą prośbą chciał wyrwać Plena z jego otoczenia i nastroju, wierząc, że Ludmiła i pani Somowa obudzą w nim chęć do życia i wstrząsną jego słabnącą już wolą.
Coraz to nowe przybywały do Kantonu statki, skierowywane przez Ti-Fong-Taja. Wagin miał dużo kłopotu z niemi i pracy. Pewnej nocy przyjechał rowerem do mieszkania Sergjusza posłaniec z telegrafu i oznajmił, że Szanchaj wzywa go natychmiast do telefonu. Wagin, zamknąwszy się w kabinie, miał długą rozmowę z kompradorem. Stary Chińczyk uprzedzał go o możliwości buntu wśród załogi kantońskiej i żądał, aby trzy parowce, zbliżające się do Kantonu, nie zawijając do portu, płynęły do Fuczou. Po załatwieniu spraw, związanych z transportem, Sergjusz miał powrócić do Szanchaju. Waginowi tej samej nocy udało się połączyć telegrafem bez drutu z kapitanami płynących z bronią statków i skierować je do bezpiecznego portu. Spędziwszy jeszcze dwa dni w Kantonie, wyjechał do Fuczou. Była już połowa marca, gdy statek mijał Hainan, zdaleka, od strony fortów dobiegły go odgłosy strzałów armatnich. W „chińskim Paryżu“ wybuchnął bunt pułku, wrogiego rządowi nankińskiemu, zdobywającemu sobie coraz większą ilość stronników na prowincji.
Na początku kwietnia dopiero Wagin miał możność wsiąść na jakiś statek angielski i odpłynąć do Szanchaju. Nazajutrz, gdy byli na pełnem morzu, radjotelegrafista przyjął depeszę, nadaną przez kapitanat angielski na Wusungu. Telegram ten brzmiał zatrważająco:
— Rozkazuję zawinąć do Hanczou stop w Szanchaju rozruchy stop możliwy sekwestr stop wszystkie statki angielskie mają unikać spotkania z torpedowcami japońskiemi.
Wiadomość ta zaniepokoiła Sergjusza. Wiedział, jaki obrót mogłyby były wziąć rozruchy, wynikające w Czapei, gdzie zgromadziły się setki tysięcy ludzi zrozpaczonych, głodnych i nienawidzących. Na myśl o tem ogarnęło go przerażenie. W Hanczou wsiadł do pociągu, odchodzącego do Szanchaju. Na stacjach do wagonu wchodzili policjanci i patrole wojskowe, kontrolujący dokumenty pasażerów. Większość jadącej publiczności została zatrzymana na różnych stacjach, wreszcie o jakie dziesięć kilometrów od Szanchaju pociąg stanął i konduktor oświadczył, że ruch kolejowy został wstrzymany. Na przystanku, gdzie się zebrał duży tłum okolicznych mieszkańców i uciekinierów z Szanchaju, kursowały trwożne i sprzeczne wieści. Wreszcie Wagin ujrzał kilka samochodów, pędzących szosą. Wybiegł naprzeciwko i zatrzymał jeden z nich. Jechała w nim rodzina kupca włoskiego. Jakaś przerażona i rozczochrana dama opowiedziała, że zaczęło się od napadu studentów na patrol japoński, a, gdy żołnierze zrobili użytek z broni, z poza murów Czapei wyplusnęła fala „najstraszniejszych typów“ i — rozpoczęły się grabieże i akty gwałtu nawet w dzielnicach koncesyjnych.
— Na Nanking Road i Bundzie kulisi i żebracy powybijali kamieniami wszystkie szyby! — krzyczała nieprzytomnym głosem opasła Włoszka. — Tłum wdarł się do hallu rady miejskiej i zdemolował go! Japończycy zamierzają bombardować Czapei... Na ulicach patrole angielskiej i francuskiej policji!...
Wagin nie słuchał już. Ze ściśniętem sercem biegł szosą, zdążając do miasta. Spotykał coraz więcej samochodów, spieszących ukryć się w Hanczou i innych spokojnych tymczasem miasteczkach. W tym samym kierunku ciągnęły tłumy Chińczyków, uchodzących z zagrożonego Szanchaju.
Biegnącego Sergjusza zatrzymywano i krzyczano mu:
— Miasto otoczono wojskiem! Nikogo tam nie wpuszczają! Na ulicach gwiżdżą kule! W nocy będą się tam działy straszne rzeczy! Na Whangpu stanęły właśnie kontrtorpedowce japońskie... Konsulowie posłali gubernatorowi ultimatum...
Wagin, nie zwracając uwagi na ostrzeżenia, biegł dalej. Około godziny 6-ej zbliżył się już do miasta od strony dworca kolejowego. Nic mu jednak nie pomogły dokumenty, wydane przez rząd nankiński. Nie pozwolono mu wejść do miasta.
— Ogłoszono stan wyjątkowy — objaśniał go jakiś wyższy urzędnik policji chińskiej. — Załoga jest w ostrem pogotowiu. Przepustki wydaje tylko gubernator...
Nie wdając się z nim w dalsze rozmowy, Wagin pobiegł wzdłuż plantu dalej. Okrążył całe miasto i od strony cmentarza usiłował przeniknąć do Szanchaju, słysząc trajkotanie kulomiotów i rzadkie, basowe strzały armatnie. Nie spostrzegłszy z tej strony posterunków, bocznemi uliczkami koncesji francuskiej doszedł wkrótce do murów Czapei. Biegł teraz ku zamiejskim ogrodom z zamiarem wejścia do chińskiej dzielnicy przez południową bramę. Zatrzymał go jednak patrol, czuwający nad tą częścią miasta. Stał tu pluton z karabinem maszynowym. Zrozpaczony Wagin zmuszony był zawrócić do miasta. Wygrał tylko tyle, że bądź co bądź był już w Szanchaju, poza linją blokady. Pędził więc co tchu do swego biura, w nadziei, że ustosunkowany Ti-Fong-Taj wyrobi mu przepustkę od gubernatora. Przekonał się wkrótce, że ruch po opustoszałych ulicach nie był wcale rzeczą łatwą i bezpieczną. Na każdym rogu zatrzymywały go posterunki żołnierzy angielskich i francuskich, wypytywały o nazwisko i adres. Raz po raz jakiś sierżant rzucał przez zęby:
— Nie czas na przechadzki! Dobrze jeszcze, że uciszyło się nieco, inaczej napewno dostałby pan kulkę, bo od rana gorąco tu było! Niewiadomo jeszcze, co noc przyniesie...
Z wielkiemi trudnościami, stosując różne wybiegi, dotarł wkońcu do Nanking Road i wreszcie przedostał się do domu, w którym mieściło się biuro kompradora. Nikogo, oprócz boya, zamiatającego lokal, nie zastał. Sługa opowiedział mu, że Ti-Fong-Taj przedwczoraj jeszcze wyjechał nagle do Nankingu, a w czasie jego nieobecności przybyli do biura oficerowie japońscy i mieli długą i burzliwą rozmowę z pułkownikiem Wali-chanem. Dziś, po strzelaninie w mieście i napadach „złych ludzi“ na przechodniów i sklepy, personel biura nie stawił się do pracy.
— Boją się — usprawiedliwiał ich Chińczyk, uśmiechając się tajemniczo, — bo wesoło wczoraj było w Szanchaju, ale i dziś będzie wesoło!... Ruszyli już do miasta kulisi z Wusungu i ludzie z dżonek na kanałach... Jeden bataljon przeszedł na stronę buntowników... Jutro, a może dziś w nocy rozpocznie się napad na japońską koncesję...
Wagin wbiegł po schodach do swego mieszkania, naprędce się umył, chmurząc czoło i coś obmyślając. Czuł, że wszystko, co robi, — jest tylko częściowo potrzebne do ważnych czynów. Jakie one być mają — nad tem się nie zastanawiał. O niczem, poza tem, że musi dojść do Czapei, nie myślał. Tam dopiero i tylko tam wszystko się wyjaśni na zawsze i ostatecznie.
— Do Czapei, do Czapei! — krzyczało coś w jego duszy, zmuszając do pośpiechu.
Jednocześnie działał rozsądek — działał z niezwykłym spokojem i dokładnością. Po chwili Wagin znowu zadzwonił do biura, a, gdy boy otworzył mu drzwi, zaczął przeglądać koperty papierów, dostarczonych z poczty. Cały stos ich leżał na stole sekretarza, który dnia tego nie urzędował. Przerzucał kopertę po kopercie i nagle błysnęły mu oczy. Na jednej z nich ujrzał drukowany napis chiński i pod nim — angielski: „ministerstwo wojny“. Właśnie tego szukał. Schowawszy kopertę do kieszeni tużurka i sprawdziwszy, czy ma przy sobie wszystkie urzędowe poświadczenia, zbiegł do sieni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.