Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gającej ku morzu. Ujrzeli gromadę „riksz“ i ich barwne wózki. Zaczęły pstrykać kodaki.
— Ściągnij z Ho-Lana portki i pokaż tej chudej babie, że on też miał nogi, jak tyki! — zamruczał przez zęby jeden z Chińczyków.
Osicin dni czekał jeszcze Wagin na przybycie statków. Znużyło go i zdenerwowało bezczynne oczekiwanie. Codziennie przychodził do biura kapitana portu, pytając, czy „Plymouth“ i „Illinois“ nie sygnalizowały przybycia?
— Nie! — słyszał wciąż jedną i tę samą odpowiedź.
Żadnych pocieszających wiadomości nie mogli mu zakomunikować urzędnicy w konsulatach angielskim i amerykańskim, raczej — niepokojące otrzymał informacje, że na Pacyfiku, wpobliżu kontynentu azjatyckiego, już drugi dzień szalał i srożył się tajfun.
— Nic dziwnego, jeżeli statki przybędą z opóźnieniem kilkudniowem nawet! — uspokajali go flegmatyczni Anglicy.
Sergjusz, siedząc w hotelu i błąkając się samotnie po mieście, spostrzegł w sobie nową, zastanawiającą go zmianę. Mógł teraz, a, może, coś zmuszało go do tego, — nie myśleć o Ludmile. Porównywał ten stan swój do uczucia człowieka, który, lubiąc bardzo jakiś przedmiot, nie myśli o nim i nawet nie czuje potrzeby oglądania go, gdyż wie, że ma go zawsze przy sobie. Wyczuwał chwilami nasilenie tęsknoty, lecz już nie rozpaczał i nie miotał się. Wgryzło się bowiem w jego świadomość przekonanie, że nie w jego jest mocy przełamanie przeszkód, wyrosłych na drodze do połączenia się z Ludmiłą. Los zniewolił go do oczekiwania w milczeniu i beznadziejności. Kiedy się skończy i czy skończy się kiedykolwiek to bierne