Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

były gratką dla piratów. Wpadali po nocach i grabili do cna podpitych pasażerów, oszołomionych opjum i rozanielonych od pieszczot namiętnych dziewcząt. Niejeden też z nich dał nura na zawsze do mętnego wartu... Teraz kompanja, eksploatująca „pałace rozkoszy“, przyjęła piratów na udziałowców i wypłaca im dwanaście procent od zysku, mając na burcie dwuch kontrolerów — jednego swego, a drugiego ze strony „udziałowców“. Cha-cha-cha! Czyż źle mówię, Dziań?
Chińczyk z blizną, przyglądający się bacznie płynącej powoli ozdobnej krypie, posłyszawszy pytanie, obejrzał się i, uśmiechając się chytrze, odpowiedział po angielsku:
— Wszystko w porządku, panie! Tak przecież lepiej, no nie?
Motorówka zawróciła i z biegiem rzeki ruszyła w powrotną drogę.
Słońce zapadać już zaczynało za dalekiemi górami. Od morza powiało świeżą bryzą. Wysadziwszy po drodze Chińczyka, sternik wypłynął wkrótce do zatoki.
Przy cuchnącym brzegu rybackiego portu nie zdążono jeszcze spuścić kolorowych żagli na kutrach łowieckich. Ludzie wynosili z łodzi kosze z rybami i ogromne, do potwornych pająków podobne kraby. Drobni handlarze, targując się i kłócąc, licytowali plon wieczornego połowu. Od strony miasta dobiegał pogwar jego zgiełkliwy, z tysięcy niezgodnych dźwięków złożony, gorączkowy i jakgdyby trwożny. Ryczała i zawodziła syrena parowca francuskiego, już zrzucającego ostatnie cumy, trzymające go przy kamiennem molo. Przy wejściu do zatoki, na tle