Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tłukę się teraz innym kursem — z Singapooru na Jawę i Borneo, a stamtąd do Australji. Ale nie widzę waszego starego?
Chińczyk machnął ręką i mruknął:
— Trzy lata temu zmarło się ojcu...
— Patrzcie-no go?! — zdumiał się Goath. — Taki był jeszcze krzepki...
— Bo i był! — zgodził się syn. — Ale w zatoce wynikła pewnej nocy jakaś strzelanina, gdy ojciec... zastawiał sieć na kraby. Zbłąkana kula utkwiła mu w gardle, a nasz stary nie mógł jej przełknąć i... musieliśmy oddać go bogom morza.
— Ach, to tak było! — kiwnął głową kapitan i zwrócił się z prośbą, żeby młody Dziań dał mu przewodnika po mieście.
— Sam z wami popłynę — zaproponował chętnie Chińczyk i jednym skokiem był już na dziobie łodzi.
Kapitan wdał się z nim w rozmowę, której Sergjusz ani Murdock nie mogli słyszeć, bo motorówka turkotała ogłuszająco. Przyglądając się Chińczykowi, Wagin zrozumiał, poco Goath zaprosił go na przewodnika. Od czasu do czasu, gdy łódź przeciskała się pomiędzy zbiorowiskiem małych i dużych kryp, łodzi, starych, osadzonych na mieliźnie dżonek o wysoko wzniesionych dziobach i rufach, czółenek, zwykłych dłubanek i do kadzi podobnych podjazdek, człowiek z blizną robił nieznaczne prawie ruchy ręką, głową lub oczami tylko, a wtedy ukryta gdzieś ludność wysypywała się na pokład i brzeg i spokojnie śledziła przepływającą motorówkę, z sapaniem, zgrzytem i wybuchami gazu wolno sunącą przeciwko prądowi.
Wagin przyglądał się wszystkiemu, co się działo na rzece i jej obu brzegach. Na kotwicach lub przy-