Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ny, ale bądź co bądź poruszającą się na wodzie, czekali na brzegu, aż stróż przystaniowy zetrze kurz z ławek.
— Niedaleko zaniesie nas ta motorówka! — zaśmiał się Murdock, gdy siedzieli już w łodzi, a mechanik i sternik w jednej osobie pocił się nad puszczeniem w ruch maszyny.
— Akurat dobra dla takiej podróży, — odpowiedział Anglik, pykając fajkę, — przynajmniej nie podniesie dużej fali i nie rozkołysze pływających bud. Nie będą nas kląć paskudnie ich mieszkańcy, a to w podobnej wyprawie nie pozbawione jest pewnego znaczenia.
Popłynęli wreszcie i z głównego koryta, na dany przez Goatha znak, sternik skręcił w boczną jego odnogę. Wkrótce łódź przybiła do burty dość dużej, czarnej krypy.
— Hej, jest tam jeszcze który z Dzianiów?! — zawołał Anglik.
Przez kwadratowy otwór w drewnianem poszyciu barki wyjrzała opalona twarz Chińczyka z blizną, biegnącą przez czoło i krogulczy nos.
— Czy jest w domu stary Dziań? Powiedzcie mu, że Jimmy Goath chce go odwiedzić!
Na pokład wybiegł ten sam Chińczyk z blizną, a za nim trzech również rosłych i zwinnych ludzi, kilka kobiet i cały tłum dzieciaków, ponuro przyglądających się przybyszom.
Jeden z Chińczyków, przyjrzawszy się gościom uważnie, uśmiechnął się przyjaźnie i krzyknął:
— How do you do, captain Goath?! Dawno nie widzieliśmy pana w naszych stronach!
— Jak się macie? — odpowiedział kapitan. —