Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

myśli. Żałował, że nie może przyprowadzić jej tutaj i razem stopić się z ciszą, przelewającą się leniwie w wonnem powietrzu. Chociaż dochodził już drugi tydzień pobytu jego w Kantonie, — listu do Ludmiły nie wysłał. Wstrzymywała go obawa, że nieprzychylnie przyjmie taki właśnie objaw przyjaźni, uważając go za dążenie do nawiązania serdeczniejszych stosunków.
— Będzie myślała, — rozumował, — że, spostrzegłszy ten dziwny wyraz jej oczu, ożywiłem w sobie nadzieję i zmieniam postępowanie. Zresztą poco mam pisać? Wiem przecież, że wyczuwa ona każdą moją myśl, każdą tęsknotę i każde żywsze dla niej uderzenie mego serca...
Pewnej niedzieli wraz ze swymi Holendrami oglądał „świątynię pięciu genjuszów“ i inną, gdzie zgromadzone były starożytne posągi dziesięciu tysięcy bóstw buddyjskich i taoistycznych. Długo chodzili po „świątyni Przerażenia“, zaglądając do różnych zakątków i wynajdując coraz to nowe bóstwa o straszliwym zaprawdę wyglądzie. Holendrzy zaśmiewali się, dziwiąc się w jaki sposób i kto może myśleć o modlitwie w obecności podobnych potworów. „Bogowie“ tak podziałali na szyprów, że wskoczyli na „jedną chwilkę“ do małej restauracyjki, należącej do Portugalczyka z sąsiedniego Makao, i wyszli z niej w nader wesołem i figlarnem usposobieniu. Przejawiło się ono w chwili, gdy oglądali „Dzwon klęski“. Podanie głosiło, że wydawał jęk, uprzedzając o zagrażającej „miastu baranów“ katastrofie. Kapitanowie usilnie namawiali dozorcę, ażeby z całej siły uderzył w dzwon, ale ten, widząc podpitych dżentelmenów, uśmiechał się tylko i dowo-