Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cym losami dwojga ludzi. Z radością przyjmował Sergjusz zaproszenie oficerów, bo odrywało go to od niewesołych, gnębiących myśli. Większość oficerów garnizonu kantońskiego pochodziła z prowincyj Kwangsi i Junnań. Przybyli tu niedawno na rozkaz sztabu i w wolnych od służby chwilach zwiedzali „chiński Paryż“ i jego okolice. Pewnego wieczoru Wagin z całą grupą oficerów pojechał do Fati — malowniczego zakątka, w którym niedawno jeszcze bujni Holendrzy każdej niemal nocy wyładowywali swój temperament i niezadowolenie z „ekscelencji“ — kontrolera rządowego. Niewysokie, malownicze góry, okryte wspaniałym płaszczem roślin i drzew tropikalnych, tworzyły tło starannie utrzymanego parku, gdzie pomysłowi i wyrobieni ogrodnicy chińscy — mistrzowie w sztuce dekoracyjnej — stworzyli jedno z najpiękniejszych i najestetyczniejszych miejsc na kuli ziemskiej. Krzaki w kształcie żórawi, tygrysów, leżących koni i wielbłądów, sosny i dęby o powyginanych dziwacznie konarach, wyobrażające smoki lub ludzi o rozwichrzonych włosach i wzniesionych ramionach; gazony, ozdobione porcelanowemi figurami; potoczki z przerzuconemi przez nie mostkami z laki lub porcelany; jeziorka, pełne lotosów i jaskrawo-zielonego sitowia, gdzie pluskały czerwono-złote karpie; kwietniki — tu jednobarwne, tam znów — niby paleta rozszalałego malarza — stanowiły czarowną ozdobę parku Fati. Stawało się zrozumiałem, dlaczego miejsce to dawało natchnienie poetom południa chińskiego. Koło ścieżek, posypanych grubym żwirem morskim, tkwiły wykute w miękkim kamieniu kapliczki i misternie ozdobione latarnie. Tam i sam, nad zielonym kobiercem gazonów