ogromne butony. „Damy z towarzystwa“, napatrzywszy się na kokoty i nazłościwszy się dosyta, skrzeczały i piszczały z nową arogancją, co chwila wykrzykując:
— O key! Indeed! Well! Without doubt! J beg your pardon! All right! Surely!... i inne — pospolite w potocznej mowie angielskiej wyrazy, mające w tym wypadku świadczyć o dobrym tonie i europejskiem wykształceniu.
Od strony morza rozległ się nagle krótki jazgot przeraźliwej syreny. Podpływał właśnie biały statek, „Queen Victoria“, kursujący cztery razy dziennie pomiędzy Kantonem i Hongkongiem. Spłynął z niego tłum turystów angielskich. Białe hełmy, białe stroje, niby płatki śniegu, rozsypały się na ciemnozielonym ekranie gór, parku i trawników. Anglicy — sztywni i majestatyczni przechadzali się przed herbaciarnią, zamieniając pomiędzy sobą krótkie zdania. Mieli znudzone, zblazowane, obojętne miny. Przecież tyle już widzieli krajobrazów we własnem imperjum, od Tamizy i źródlisk Nilu, Gangesu i Hindu po „rajską wyspę“ — Cejlon, Borneo, Nową Zelandję, Góry Skaliste, Południową Australję, Gwianę, Bermudy, Jamajkę, Wyspy Salomona i jeszcze, i jeszcze, bez końca, aż, opasawszy całą kulę ziemską, nie mogli już wykrzesać z siebie podziwu ani zachwytu. Widziane po tysiąc razy widoki, sceny i życie... Palili więc fajki i, patrząc w ziemię, ciskali od niechcenia krótkie zdania o polityce, interesach, walorach statku, którym przypłynęli tu z wysp brytyjskich, a nawet o brydżu. Zato ich „ladies“ wykrzesały z siebie więcej ciekawości i zainteresowania. Wkraczały tłumnie do herbaciarni i restauracyj i przez szkła okularów i „face
Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/283
Wygląd
Ta strona została przepisana.