Przejdź do zawartości

Stare dzieje/Akt drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stare dzieje
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1859
Druk M. Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT DRUGI.

Teatr przedstawia salon we dworze hrabiego umeblowany wykwintnie, dwoje drzwi w głębi, na stolikach i pułkach wiele porozrzucanych xiążek, rycin, rozmaitych osobliwostek i t. d.


SCENA I.
HRABIA (sam, chodzi żywo).

Tak jest, mają słuszność ci co mi wymawiają słabość, życie moje było pasmem niedołężnych pragnień. Zawsze mi brakło téj energji i silnéj woli, która daje czynnościom logikę i znaczenie. Rzucałem się na wszystkie strony, nic dokonać, nic zrobić nie mogąc; na chwilowe wysiłki starczyło, a wytrwania nie było w niczém. Fantazja panowała nademną i dziś, po marzeniach próżnych, aż nadto smutna rzeczywistość... i ruina.... Dla mnie to nic! zniósłbym łatwo upokorzenie i ubóstwo, ale dziecię moje, przywykłe do dostatków, które do dziś dnia myśli, że mu się przyszłość uśmiecha.... Jak jéj to powiedzieć? jak ona znieść potrafi to piorunowe uderzenie? kocha Adama, on ubogi, cała nadzieja ich spokojnéj przyszłości była w tém co ona mieć mogła.... Dziś nic! lub tak jak nic! jaka dla nich przyszłość! ach! gdybym był pracował inaczéj, gdybym szedł stale w jednym kierunku! Zapóźno! próżne to żale, nie umiałem się wziąć do czynu, potrzeba nauczyć się cierpieć!


SCENA II.
Na ostatnie słowa monologu, powoli drzwi się otwierają i głowę ukazuje bojaźliwie BARTŁOMIEJ, potém nagle nabierając odwagi, wpada do pokoju, nadymając się i pociesznie nadstawiając.
HRABIA (nieco przestraszony postrzegłszy go).

A! to ty panie Jaczeńko! No — cóż tam?

BARTŁOMIEJ (po woli, uzuchwalając się).

Hm!... to jest! — że tak rzekę... to jest — iż się tak wyrażę... to jest. — Tu już nie ma co taić dłużéj, jaśnie panie.... (Tfu!) to jest... panie hrabio....

HRABIA.
Co ci to jest? zdajesz mi się pomięszany?
BARTŁOMIEJ.

Ja? ja? jako żywo! Jaśnie (Tfu! znowu!) panie hrabio... nie jestem wcale pomięszany... ale nareszcie...

HRABIA.

Mów wyraźnie co chcesz powiedzieć, nie rozumiem cię.

BARTŁOMIEJ (na stronie).

Stary nałóg górę bierze! ani rusz, a wódki się napiłem! (głośno) Przyszła w ostatku godzina, jaśnie panie, panie hrabio....

HRABIA (chłodno).

Która godzina?

BARTŁOMIEJ (zmięszany).

Pół do dwónastéj, jaśnie panie....

HRABIA.

Więc cóż?

BARTŁOMIEJ.

Ale tu nie o godzinę chodzi, jaśnie... (Tfu!) panie hrabio!

HRABIA.
Widocznie zbiera ci się na powiedzenie mi czegoś stanowczego, nie bójże się, mów śmiało. Nie jestem tak straszny....
BARTŁOMIEJ (na stronie).

Sam przecie mówi, że nie straszny, a ja się go boję, mieli racją, żem głupi (głośno) Przyszła nareszcie chwila, to jest mospaneńku... (na stronie) ani rusz, ani rusz!!

HRABIA (poważnie i smutno).

Jakaż to chwila, mój Bartłomieju, chciałbym ci pomódz wyjęzyczyć się, ale mi się domyślić trudno.

BARTŁOMIEJ.

Tu już nie ma co w bawełnę obwijać.

HRABIA.

Więc nie obwijaj....

BARTŁOMIEJ (wybuchając).

Interessa, jaśnie panie, są w stanie najgorszym, lada chwila majątek opiszą i z publicznego targu sprzedadzą.

HRABIA.

Ja to wiem, ale maszże radę jaką?

BARTŁOMIEJ.

Nic nie pomoże, jaśnie panie, trzeba pieniędzy, nie rady.

HRABIA.
Zkądże ich wziąć? Ja nie mam, ty także....
BARTŁOMIEJ (podchwytując).

Ja!! hm! trochę się tam uzbierało, panie Hrabio!

HRABIA (zdziwiony).

Ty? masz? i chciałbyś mi dopomódz?

BARTŁOMIEJ (wysilając się na odwagę).

No! kiedy już mówić, to otwarcie. Pracowało się, harowało, skąpiło, grosz do grosza; wziąłem też coś po nieboszczce żonie.

HRABIA.

Żona twoja była garderobianą....

BARTŁOMIEJ.

Panną respektową, jaśnie panie, i miała fundusik. — Wzięło się też i po wujaszku....

HRABIA.

Wuj? a! ten co siedział na szynku?

BARTŁOMIEJ (odchrzękując).

Tak... dorobił się kapitaliku handlem... a i stryj mi coś zostawił....

HRABIA.

Nigdy o nim nie słyszałem.

BARTŁOMIEJ.

Człek był skromny, ale zacności wielkiéj.... Bo żebym miał nadużyć ufności pańskiéj i z cudzego dobra korzystać, to się, dzięki Bogu, nie pokazało po mnie nigdy.

HRABIA.

Ja cię też nie posądzam, chociaż po prawdzie powiedziawszy, były niektóre okoliczności.

BARTŁOMIEJ (bijąc się w piersi).

Czyste mam... to jest (krztusi się) sumienie... ale trzydzieści lat ciężkiéj pracy, i te... sukcessje...

HRABIA.

O których nigdy nie wspominałeś?

BARTŁOMIEJ (zmięszany).

Po co tam było gadać jaśnie panu, o téj szlacheckiéj mizerji....

HRABIA.

A! to już i szlachcicem, widzę, zostałeś!

BARTŁOMIEJ.

A jakże, jaśnie panie, potwierdzonym....

HRABIA (śmieje się).

Ależ twój ojciec....

BARTŁOMIEJ (przerywa).
Mój ojciec, jaśnie panie, zatracił swoje szlachectwo, a ja wyszukałem....
HRABIA.

To dobrze! na zdrowie ci! Cóż daléj? Musiałeś tedy nie mało grosza uzbierać, kiedy się tak z niego uniewinniasz?...

BARTŁOMIEJ.

To jest tam, troszeczkę.... Grosz do grosza, to zawsze było moją metodą.

HRABIA.

Nie zła metoda....

BARTŁOMIEJ.

I uciułało się tam coś niecoś... at... trochę!

HRABIA.

Winszuję, jam tego nigdy nie umiał. Cóż daléj?

BARTŁOMIEJ.

Jaśnie pan wie, że majątek sprzedadzą i wypędzą z niego, na to nie ma rady! Poczekać już nie poczekają, wszystkie termina przeszły! darmo! klamka zapadła! Hm. A niemożnaby to się... tak... jakoś... pomiędzy nami pokombinować??

HRABIA (do siebie, ze smutnym uśmiechem).
Między nami! między nami! Pan Bartłomiéj Jaczeńko i ja!... między nami!! No cóż? Słucham daléj twéj teorji kombinacji... potrzeba być cierpliwym....
BARTŁOMIEJ (patrząc mu w oczy).

Kapitalik na okupienie majątku, znalazłby się może u mnie....

HRABIA (osłupiały).

U... u ciebie?

BARTŁOMIEJ (zmięszany).

Sukcessje te, jaśnie panie....

HRABIA.

A tak! (uśmiechając się) sukcessje te! rozumiem! po żonce, po wuju, po stryju....

BARTŁOMIEJ.

I po dziaduniu.

HRABIA.

Który u nas był atamanem?...

BARTŁOMIEJ (siląc się).

No! jak sobie chce... a dość że ja ten klucz kupuję!

HRABIA (po chwili milczenia).

Kupujesz? ty? No! ale przypuściwszy to, cóż z tego?

BARTŁOMIEJ (coraz śmieléj).
A jaśnie pan go tracisz i wychodzisz.
HRABIA.

Wiem o tém... wychodzę z laską w ręku i czystém sumieniem....

BARTŁOMIEJ.

No! otoż by się można pokombinować!

HRABIA.

Mówże jaśniéj, do prawdy nie mogę cię zrozumieć, cały dziś jesteś w zagadkach.

BARTŁOMIEJ
(odstępując parę kroków jakby dla ubezpieczenia).

Jestem szlachcic potwierdzony przez Heroldją, Herbu Brona, a choć pan Hrabia pan z panów, a ja chudopachołek... no to cóż?

HRABIA.

Imie wielkie to tylko ciężar wielki do dźwigania, mój Jaczeńko, ja wiem o tém.

BARTŁOMIEJ.

A zresztą pan także taki człowiek jak i my....

HRABIA (oburzony).

O! pozwól! taki jak wy jeszcze nie! mój kochany. Może Bóg za karę potomków moich takiemi, jak wy, uczyni, aleśmy jeszcze nie tacy....

BARTŁOMIEJ.
A cóż za różnica?
HRABIA (szydersko).

Choćby ta jedna, mój drogi, że ja nie wiem, jak straciłem majątek, a ty się nie wytłómaczysz, jakeś się go dorobił....

BARTŁOMIEJ.

To fraszka!... A taki by się można pokombinować... to jest....

HRABIA.

Najciekawszy właśnie jestem téj twojéj kombinacji.

BARTŁOMIEJ (jąkając się).

Jaśnie panie... hm, panie hrabio... ot co... pan masz... córkę... a ja... syna!!

HRABIA
(zrywa się z krzesła śmiejąc ironicznie).

Co? co? co? Nieoszacowany, nieopłacony, najdroższy mój Jaczeńko, powtórz, żebym nie myślał, iż mi się to przysłyszało! Jak? jak? ja mam córkę? a ty... masz syna! Dalejże co? Ta scena warta miljona, który straciłem....

BARTŁOMIEJ (zmięszany).

No! ale cóż tak śmiesznego, mospaneńku... szlachcic jestem, mam syna, może się ożenić!

HRABIA (wciąż się śmiejąc).

Z moją córką! Wiesz, to myśl wyborna!! Twój Boleś — ten śliczny młodzian podobny do perukarza małego miasteczka, szanowny dziedzic klejnotu panów Jaczeńków zaślubiający hrabiankę Zawolską!!... I cóż daléj, panie Bartłomieju?

BARTŁOMIEJ (zmięszany zawsze).

Jaśnie pan sobie żartuje... ale jabym ten klucz okupił i państwa, ma się rozumieć, z niego nie wypędził....

HRABIA (z uśmiechem smutnym).

Co za raj! Jaczeńkoby nam raczył gospodarzyć, jabym sobie miał kawałek łaskawego chleba, a pan Bolesław uszczęśliwiałby Amelję... Wiesz, to prześliczny i godzien twéj głowy projekcik, mój Jaczeńko — rozumny, przyzwoity, stósowny, uczciwy... A! a! moja córka żoną takiego błazna!!

(odwracając się ku niemu)

Słuchaj no, mój kochany, żarty są bardzo dobre pomiędzy staremi znajomemi, ale ich za daleko posuwać nie trzeba. Niskom zapewne upadł własną winą, ale nie do tyla jeszcze, byś ty do mnie z taką propozycyą śmiał przychodzić! Oszalałeś stary!! pieniądze ci głowę zawróciły! Daruję ci to twoje głupstwo, ale ty chyba pijany być musisz?

BARTŁOMIEJ (pokornie).
Jak Boga kocham, w gębie nic nie miałem.
HRABIA (zamyślony).

Upaść tak nisko! upaść! i to nie innym grzechem tylko niedołężnością, brakiem woli, złym pracy czczéj kierunkiem — upaść tak nisko, by jemu podobni miłosierdziem swojém urągać ci się mogli... A! to okropnie! Ubóstwo, nędza, wszystko nic, ale takie losu szyderstwo... a! to boli! to śmiertelnie boli....

BARTŁOMIEJ (na stronie do siebie).

Gniewa się, ale się namyśla, potrzeba mu zejść z oczów....

(wychodząc rzuca nieznacznie na stół przed hrabiego papiery które trzymał w ręku).

SCENA III.
HRABIA (sam).
Po odejściu Bartłomieja pada na krzesło i jakiś czas pozostaje milczący z wyrazem głębokiego smutku, potém przepatruje papiery, które Jaczeńko zostawił i odrzuca je z gniewem.

SCENA IV.
HRABIA. ADAM CZARNKOWSKI wchodzi z czapką w ręku i postrzegłszy pogrążenie hrabiego, chwilę się w progu zatrzymuje, gdy ten go postrzega.
HRABIA.
Chodź! chodź! jesteś mi bardzo potrzebny... Czekałem na ciebie.
ADAM.

Potrzebny jestem? a! jakżem szczęśliwy! Oto mię masz, hrabio, całego na wasze usługi....

(ściskają się za ręce)

Ale cóż to takiego?

HRABIA (po chwili).

Przykre ci muszę uczynić wyznanie, ale czas raz szczerze pomówić, mój Adamie, o twojéj i naszéj przyszłości (wzdycha). Jestem — zrujnowany!...
Nie narzekam na losy, one temu nie winne, jam winien, żem się bawił fraszkami, dzieciństwy uczonemi gdy pracować było potrzeba inaczéj. Jam winien, że sił do surowszego życia nie wyrobiłem w sobie.

ADAM.

Próżno się hrabio obwiniasz, nie tyś zgrzeszył, ale wiek, w którym żyłeś, takim cię uczynił. Rozpoczynałeś życie w chwili, gdy los nas od wszelakiego zajęcia publicznego, do którego wprzódy powołani byliśmy, usuwał; nie dziw, że szukając ulgi w smutku i osamotnieniu obróciłeś się ku nauce i zatopiłeś się w badaniach z życiem nie mających związku....

HRABIA.

A! nie każdemu i rozpaczać wolno. Widzę to, czuję, ale nie umiałem się oprzeć urokowi nauki, upojeniu tego, co mnie od rzeczywistości odrywało. Dziś, z mojéj winy jesteśmy nad przepaścią — ja, to nic — ale Amelja!

ADAM.

Znamy to serce anielskie, dla niego własne cierpienie niczem będzie, ale twój los, hrabio?

HRABIA.

Cóż ja? o mnie tu nie idzie... kilka lat życia, ostatki mętne... gdzie je spędzę, jak mi dobiegną... o! o to mniejsza... ja cierpieć potrafię....

ADAM.

Ale, czyż już nie ma ratunku?

HRABIA.

Nie łudźmy się, żadnego.... Wystaw sobie, Adamie, jak źle ze mną być musi, kiedy ten... ale tego ci lepiéj nie mówić!!

ADAM.

Owszem, proszę, mówcie mi wszystko....

HRABIA.

Znasz Jaczeńkę?

ADAM.
Rządzcę! przecież go znam dobrze! Ludzie mówią, że grube miał zebrać pieniądze.
HRABIA.

Prawie tyle, ilem ja stracił... Musiał się dobrze nieboraczek obłowić, kiedy mi dziś przyszedł się ofiarować... Ale to coś tak pociesznego, tak nie do wiary!

ADAM.

Pieniądze? miałożby go ruszyć sumienie?

HRABIA.

Gdzie tam!! Proponuje mi wykup majątku z warunkiem, żebym, — uwierzysz li temu?... a! bym córkę moją wydał za jego syna!!

ADAM.

Szalony! jakto? ośmielił się!

HRABIA.

Ha! konającego lwa osły nogą kopią, taki rzeczy porządek na świecie. Jam musiał w pokorze słuchać jego oferty i śmiać się.

ADAM.

Tak, chyba śmiać się z myśli podobnéj, bo gniewać się, doprawdy, byłoby zbytkiem honoru... Nie sądzę, by dziś nas starą szlachtę o jakąś dumę kastową pomówić można, daliśmy wszyscy dowody że nowych ludzi, nie patrząc pochodzenia, przyjmujemy chętnie, gdy są godni indigenatu... ale taki Jaczeńko!!

HRABIA.

Ha! a przecież to pono tutaj, na téj ziemi następcy nasi... Mówią, że po wyciętym lesie dębowym zawsze się osiczyna zasiewa... Myśmy szlacheckich naszych nie spełniali obowiązków, bawiliśmy się życiem, żartowali z siebie i z losów; — opuściliśmy ręce, zagrzebali w prywacie, i przyszła chwila, że jak na ewangelicznéj uczcie owéj, z ulicy wezwano biesiadników.

ADAM.

Nie!! ja jeszcze nie wierzę w upadek, ani go chcę przypuszczać! — Ślachta nasza ma jeszcze w sobie siły, które ją dźwigną;... osłupiała na chwilę, ale się podniesie do pracy, ale się odrodzi do poświęceń i wytrwania. Nie damy się zastąpić takim, jak Jaczeńko, dorobkowiczom, na których oczyszczenie mało dziesięciu pokoleń, tak śmierdzą łzą ludu i groszem źle nabytym....

HRABIA.
Daj Boże, byś był prorokiem! ale téż wielki nam czas do pracy....
ADAM.

Nowe pokolenie pojmie obowiązki swoje, panie hrabio....

HRABIA.

Gdyby całe do ciebie podobném było!

ADAM.

Ja na tę pochwałę nie zasługuję, chęci mam tylko dobre i odwagę. Ależ w istocie pocieszna historja z tym Jaczeńką.

HRABIA.

Głupiec stary! a jednak musiał rachować na słabość moją, na to, że dla mnie boleśnie nad wyraz będzie porzucać to miejsce. Trzysta lat z górą żyliśmy na tym ziemi kawałku, z tym ludem, przywiązaliśmy się do niego; ani my nań, ani on na nas się nie poskarzy... Każdy kąt domu tego dla mnie pamiątką... Tu mi zmarł ojciec, co jeszcze w kontuszu chodził i szablę nosił, poczciwy stary ojciec! Tu straciłem matkę, któréj życie ubiegło jak rzymskiéj matrony u domowego ogniska, tu ja na świat przyszedłem... Dziś stary, sercem i nałogiem przyrosłem do téj ziemi kątka, do niemych ścian i starych drzew podwórza... Boleśnie mi będzie rozstać się przed śmiercią i pójść na włóczęgę, gdy tu taki spokojny grób mnie czekał w katakumbie obok dziada i pradziada!

ADAM.

Nie możnaby znaleść sposobu na to! O! mój Boże, dla czegoż uczyniłeś i mnie ubogim, jakże chętnie złożyłbym na ofiarę wszystko, co mam, aby wasz smutek okupić! Ale tych rąk dwoje są całém prawie mieniem mojem. Sierota zostałem tylko spadkobiercą imienia, którem się szczycę, to stare poświęcenia dziadów przypomina. Gdyby życie moje przydać się wam mogło na co, weźcie je, proszę, i rozporządzajcie mną.

HRABIA (ściskając go).

Z takim przyjacielem nie zginiemy... A! mnie niedołężnemu pieszczuchowi, nie wiesz, ile kosztować będzie to miejsce opuścić!

ADAM.

Nie możnaby tych ludzi uprosić i ułożyć się! pracowalibyśmy....

HRABIA.

Może począćby coś można, gdybyśmy z kim innym mieli do czynienia, ale patrz...

(podaje mu papiery ze stołu)

Odchodząc zostawił mi umyślnie te papiery, z których się dowiaduję, że jest wszystkich prawie długów moich nabywcą....

ADAM (przeglądając podane rachunki).

Któż? on? znowu ten Jaczeńko?

HRABIA.

Tak, on — rzecz to widać cichaczem dawno osnuta, i nie pofolguje mi pewno.

ADAM.

Niegodziwiec! Milczał więc, dopóki mógł być jakiś ratunek! Co począć? głowę tracę!

HRABIA.

Nie ma ratunku! potrzeba męztwa! Kochasz Amelją! Spokojny w ręce twoje los jéj powierzam, ubogi pracą wyrobisz sobie jéj przyszłość, ale ja!! Co pocznę zepsuty szczęściem, rozmarzony spokojem, ścigany zgryzotami! Ha! iść mi z kijem, uczyć gdzieś dzieci lub śpiewać pod kościołem... Nie będę wam ciężarem....

(wychodzi)

SCENA V.
ADAM (sam).

Odwagi! i ja z nim powtórzę! Im cięższe życie, tém wyżéj podnieść się potrzeba sercem i umysłem ażeby mu podołać! A! jakże mi żal tego zacnego a tak nieszczęśliwego człowieka! Amelja, pewien jestem, zniesie mężnie cios, który ją dotyka, zresztą myśmy dwoje, ale ten starzec! Jak mu tę chwilę osłodzić? co poradzić? — Otóż i ona... wie już o wszystkiem czy nie?


SCENA VI.
ADAM. AMELJA wchodzi z drzwi bocznych powoli, zamyślona ale spokojna.
AMELJA.

Jakże w porę przybywasz, przyjacielu! Wezwany czy poczciwem wiedziony przeczuciem?

ADAM (całując ją w rękę).

Droga Ameljo... moje życie do was należy zawsze... Staję na rozkazy....

(chwilka milczenia)
AMELJA.

Widziałeś ojca?? — Ja wiem wszystko!

ADAM.

A! dzięki Bogu! Wiesz, i widzę cię, jakem się spodziewał, spokojną, wyższą nad cios, który was dotyka.

AMELJA.

Cierpię, ale, jak widzisz, łzy nie uroniłam za przeszłością, tak pewną jestem opieki Bożéj dla jutra!... Ale serce niewieście mimo woli boleje we mnie — nie nad sobą — nad ojcem.

ADAM.

Hrabia prawie w rozpaczy, nie pokazuje jéj po sobie, znać jednak, że znękany straszliwie, bo całą winę tego nieszczęścia przypisuje sobie....

AMELJA.

Wiem i pojmuję, co go kosztować będzie, rozstać się z tém miejscem, ze świętemi jego pamiątkami, z tém wszystkiém, do czego przyrósł i przywykł od tak dawna.

ADAM.

A rozstanie to nieuchronne....

AMELJA (smutnie).

Tak! nieuchronne....

ADAM.

Nigdy w życiu nie bolało mnie tak, że nie mam majątku, mógłbym dziś chętną z niego dla was uczynić ofiarę, pierwszy raz cięży mi ubóstwo moje!

AMELJA.

Bóg nam dał coś lepszego nad bogactwo, Adamie, uczucie obowiązku i odwagę do spełnienia go.

ADAM.
Nie rozumiem cię.
AMELJA.

A ja... nie śmiem ci powiedzieć, co myślę, nie zrozumiesz nawet gdy powiem....

ADAM.

Lękam się zrozumieć.

AMELJA (podając mu rękę).

Kochasz mnie Adamie?

ADAM.

Na co nam słowa? daj mi możność, bym ci to dowiódł — zobaczysz!

AMELJA.

Daję ci ją właśnie... wyrzecz się mnie i pozwól, bym się poświęciła dla ojca!

ADAM.

Ty! dla ojca? nie pojmuję!

AMELJA.

Wiesz zapewne, jaki środek podawał mu ten człowiek?

ADAM.

Ależ to szyderstwo!

AMELJA.
A gdybyśmy ojcu starość spokojną ofiarą mojego... naszego szczęścia zapewnić mogli?
ADAM (zmięszany).

Pani! to heroizm, do którego ja się już podnieść nie mogę. Jestli to próba? nie godzi się na podobną wystawiać takiego, jak moje, przywiązania?

AMELJA.

Właśnie, że wielkiém jest i czystém. Adamie, chcę, byśmy je ubłogosławili ofiarą. Nie znasz tak, jak ja ojca mojego; dla niego opuścić to miejsce, wyrzec się zajęć, do których przywyknął, to prawie śmierć! Chceszże, byśmy naszéj przyszłości na ofiarę zabili ojca?

ADAM.

A! nie mów tego! Wszystko zrobię, co mi każesz: dam życie, krew, pracę życia całego, ale wyrzec się ciebie dla człowieka, który patrzeć na ciebie nie jest godzien — a! to nad siły! Tyś chyba nigdy mnie nie kochała.

AMELJA (smutnie uśmiechając się).

Drogi Adamie! Największy dowód zaufania i miłości daję ci właśnie w téj chwili, bom cię osądziła godnym szczerego wyznania, bom przeczuła, że ty mnie ani o płochość, ani o chciwość, ani o nic, mnie niegodnego nie posądzisz... Nie wiesz zaprawdę, nie znając z bliska tych ludzi, jak wielkiéj ofiary ta myśl jest nasionkiem, nie wiesz, jak zepsute jest to dziecię folwarku, któremu się na pastwę chcę oddać — jak oni są brudni, ile cierpienia gotuję sobie w przyszłości — ale mój ojciec! mój ojciec!

ADAM.

Godziż się tobie, córce tego człowieka przypuścić, że on, co cię tak kocha, przyjąłby taką ofiarę?

AMELJA.

Dziś, nie — ale jabym go do niéj przygotowała, jabym święte dlań popełniła kłamstwo.

ADAM (smutnie).

Padam przed tobą na kolana! tyś wielka i święta, — ale takiego poświęcenia nikt wymagać, nikt czynić, nikt przyjmować nie ma prawa — sama myśl jego oburza.

Pojmujesz, że to życie w nowém kole, któreby ono stworzyło, — życie długie udręczeń, wstydu, upokorzeń, szyderstwa, rzeczywistości prozaicznéj po tych ideałach cichego szczęścia naszego, któreśmy razem marzyli? Nie! nie! stokroć nie! Nie zdobędę się na siłę, by coś podobnego przypuścić dla ciebie — ty sama, choć mówisz o tém, nie potrafiłabyś podołać ofierze....
AMELJA (ocierając oczy).

Dla ojca, dla mego ojca, Adamie! dla tego, który mi od kolebki był matką, przyjacielem, nauczycielem, opiekunem, któremu winnam wszystko. Adamie — nawet ciebie poświęcić każe obowiązek!

ADAM.

Nie! to tylko dziwaczne marzenie zbolałéj duszy... Pomyśl! zlituj się... Możesz chcieć tego, ale ojciec twój byłżeby tak okrutny, ażeby przyjąć ofiarę? A ja! ja! a! raczéj umrzeć niż pozwolić... Nie mów więcéj.

AMELJA.

Drogi mój, poczciwy przyjacielu, zastanów się, pomódl w duszy i powiedz, jak mam postąpić; wiem, że egoizm nie poprowadzi cię drogą błędną. Od ciebie czekać będę rozkazu, zezwolenia, otuchy, bo nie mam prawa szczęścia nas dwojga poświęcić, tylko własne — a tyś swoje złożył w moich rękach. Bądź moim sędzią, czekam twojego wyroku.

(podaje mu rękę)
ADAM.

To nad siły! daj mi zebrać myśli!

(wychodzi szybko)

SCENA VIII.
AMELJA sama, po chwili BOLESŁAW.
AMELJA (zamyślona).

Nędza, to nic — opuszczenie, mniéj jeszcze z takim jak Adam towarzyszem; choćby się nas wyrzekli wszyscy, jak zapierają ubogich i upadłych — ale zniesież ojciec to, co pociąga za sobą ubóstwo? Rozstanie z przywyknieniami całego życia, ze światem, w którego kole doszedł starości? A! gdybym choć godzinę cierpienia oszczędzić mu mogła; powinność skazuje mnie na ofiarę....

(postrzegłszy Bolesława, który zjawia się we drzwiach nieśmiało — wzdryga się)

A! czuję obowiązek, ale na widok téj karykatury sił mi braknie... nawet śmiać się nie mogę....

BOLESŁAW.

Pozwoli pani?

AMELJA (zadając sobie przymus).

Wejdź pan...,

BOLESŁAW
(zmięszany, nadrabia fantazją i niezgrabnie przybiera tony salonowe).

Wolno? Chciałbym tylko słówko powiedzieć!

AMELJA (zawsze poważnie i zimno).

Pan wiesz dobrze, że mu nigdy wstęp do naszego domu nie był wzbroniony — ale cóż go tu sprowadza?...

BOLESŁAW.

Pewne okoliczności, które... ale to....

AMELJA.

Cóż takiego?

BOLESŁAW.

Gdyby się pani nie gniewała!

AMELJA.

Ja nigdy gniewać się nie mam zwyczaju; mogę czasem śmiać się tylko i litować?

BOLESŁAW.

Litować! bardzo dziękuję! A to gorzéj jeszcze! Ale... pani się nic nie domyśla?

AMELJA.

Nie jestem wcale domyślna....

BOLESŁAW (z uśmiechem).

Kobiety w ogólności, wszystkie są bardzo domyślne.

AMELJA.
Znać, że ja nie mam kobiecych przymiotów....
BOLESŁAW (na stronie).

Nie ma sposobu poufaléj z nią pomówić; taka czegoś straszna... Ale trzeba jéj przecie powiedzieć o co chodzi (głośno) pani nie wie nic!

AMELJA.

Cóż mam wiedzieć? o co idzie?

BOLESŁAW.

O przyszłość hrabiego.

AMELJA.

Jakiż pan możesz z nią mieć związek?

BOLESŁAW.

Prawdziwie, otoż trudno mi wyjaśnić... ale hrabia zapewne musiał pani powiedzieć?

AMELJA.

Dziś rano nie widziałam się jeszcze z ojcem.

BOLESŁAW (trąc czoło skłopotany).

Więc mnie samemu trzeba zgryść ten orzech....

AMELJA (uśmiechając się).

Masz pan dobre zęby! Ale cóż to za orzech?

BOLESŁAW (z głupawym uśmiechem).
Słodki dla mnie.
AMELJA.

Bardzo mu winszuję....

BOLESŁAW (ośmielony).

To bieda tylko, że nie wiem, jakim będzie dla pani.

AMELJA.

Wątpię, żebyś Waćpan chciał się ze mną dzielić tym orzechem — ale cóż to za zagadka... nigdym WPana nie widziała w takiém usposobieniu? mów, proszę....

BOLESŁAW.

Pani jesteś tak dobra... (na stronie) Trudno!...

AMELJA.

Jak czasem....

BOLESŁAW.

Zawsze i dla wszystkich....

AMELJA.

To już komplement — dziękuję.

BOLESŁAW (na stronie).

Ani sposobu, stoję przed nią, jak pod pręgierzem. (głośno) Wiadomo pani, że hrabia stracił majątek?

AMELJA.
Wiem o tém; ale cóż z tego?
BOLESŁAW.

Panią to nie obchodzi?

AMELJA.

Bardzo mało dla mnie, bardzo mocno dla ojca.

BOLESŁAW.

A tu... dziwnym trafem, właśnie mój ojciec dorobił się fortunki....

AMELJA.

Bardzo mnie to cieszy....

BOLESŁAW.

I chciałby poratować hrabiego, (z uśmiechem) ale stary mój ma pewne projekta, na które, nie wiem, czyby pani przystała....

AMELJA (smutnie).

Trudno mi się ich domyśleć; nawet, nie chcę się ich dowiadywać — projekta, jakiekolwiekby one były, należą do mego ojca, nie do mnie.

BOLESŁAW (zmięszany).

Pani mi nawet nie pozwoli powiedzieć?

AMELJA (surowo).

Nie widzę potrzeby.

BOLESŁAW.
Ale... dla mnie...
AMELJA.

Dla WPana widzę, że majątek przypadł w samą porę, znać to po jego humorze, minie i mowie.... Zresztą nie zdaje mi się, żebyśmy teraz o tém z sobą więcéj rozprawiać mieli....

BOLESŁAW.

Tak??

AMELJA (skłaniając głową).

Dzień dobry panu!

BOLESŁAW (na stronie).

Odprawiła mnie z kwitkiem.... Ale to jednak nie tak źle poszło, jakem się obawiał... nawet wcale dobrze... (głośno) pozwoli się pani pożegnać?

AMELJA.

Pozwolę....

(kłania się i wychodzi Bolesław)

SCENA VIII.
AMELJA (sama).

Być żoną takiego człowieka, po rojoném szczęściu upaść tak nisko! Boże! dźwignij nas lub dodaj siły... w głowie mi się zawraca, czuję, że mi odwagi braknie. Poświęcić siebie... potrafiłabym może, ale z sobą poświęcić Adama, to serce tak zacne i przywiązania pełne! Skazać go na długą tęsknotę i życie złamane! Pomódlmy się — Bóg natchnie.

(w chwili gdy klęka ze złożonemi rękami, uchyla drzwi Prokop, patrzy, wchodzi powoli, staje w progu i pokaszliwa).

SCENA IX.
AMELIA. PROKOP.
PROKOP. (ciągle w progu).

Cóż się tu dzieje? Hrabia nasz chodzi, jak oszalały, panienka płacze i modli się, a my nic nie wiemy? To jakieś nieszczęście! panienko!

AMELJA (zrywając się).

Czego to chcesz, kochany Prokopie?

PROKOP
(zakłopotany kłaniając się nisko, ciągle przy progu).

Gdyby panieneczka była łaskawa... choć to nam pewnie nic do tego... ale i my serceć mamy! Coś tu u was jest, o czém my nie wiemy; hrabia smutny, panienka zapłakana — chowaj Boże jakiego nieszczęścia! Wyście zawsze tak dobrzy dla nas byli, my was kochamy, jak rodzonych rodziców — zróbcież łaskę, powiedzcie nam, co was boli? Chłopek biedny mało się na co komu zda, ale niechby my choć wiedzieli, jeżeli można.

(kłania się do ziemi)
AMELJA (podchodzi ku niemu).

Któżby o waszém sercu wątpił, moi poczciwi ludzie! Ot, kochany Prokopie, — przyszła godzina rozstania i dla tego nas we łzach widzicie....

PROKOP.

Cóż? jak? Panienka idzie za mąż? No! to chwała Bogu, nie wieczneż to rozstanie!

AMELJA.

A! nie! nie, nie zrozumieliście mnie. My tu już w majątku tak jak nic nie mamy, opuścić was potrzeba, i te miejsca ukochane.... Biedni jesteśmy, ubodzy, wypędzają nas....

PROKOP.

Jakże to może być? a któż nam tu będzie panował?

AMELJA.

Ktoś inny, bogatszy od nas....

PROKOP.

Któż to się ośmieli was ztąd ruszyć? Wy tu lat trzysta od dziadów pradziadów siedzicie z nami, ojcowie nasi gospodarzyli z waszemi, myśmy dzieci hrabiego, i innego pana znać nie chcemy.

AMELJA.

Poczciwy Prokopie, i nam was żal opuszczać — ale taka wola Boża.

PROKOP.

Tacy dobrzy panowie! mój Boże! niechże nas łaska Boska od tego broni! Nie! tego nie dopuścimy! A któż dla nas będzie takim, jak on był? Z nim i popłakać i poradzić się i pogadać było można, jak z ojcem rodzonym — człek nigdy darmo nie odszedł...

AMELJA.

Będziecie mieli nowego pana... i tego znacie dobrze....

PROKOP (ciekawie).

Kogoż? kogoż? Czy już i to wiadomo?

AMELJA (uśmiechając się).

Mówią, że rządzca Jaczeńko — kupuje.

PROKOP (gwałtownie).

Ten! ten... on panem! A niedoczekanie jego! Wszystkim by nam przyszło poginąć, ten Ancychryst! a! Boże wieczny, choć zawczasu się w grób położyć.... Nie daj Boże z Iwana pana! Ale to jeszcze nic, bośmy na biedę się rodzili — a cóż z wami się stanie, panienko kochana?... z ojcem waszym ta i naszym, gdzież się wy podziejecie? Jemu na starość być wygnanym ze swojéj pradziadowskiéj chaty — jak on to przeżyje!! Mój ty Boże!

(załamuje ręce)
AMELJA.

I ja, mój Prokopie, myślę o tém z bólem serca... O mnie tu nie chodzi wcale, tylko o niego, o niego! Jemu i téj ziemi i was żal będzie wielki — nie wiem czy on to przeżyje!

PROKOP (zamyślony).

Ale nie! — Pan Bóg sprawiedliwy, to być nie może, nie odda nas w ręce tych oprawców, ani was, coście sprawiedliwymi byli, nie odłączy od nas. To być nie może... Niech no się gromada o tém dowie! pójdę na radę do naszych... my tego nie dopuściemy... Bądźcie dobréj myśli, panienko, Bóg łaskaw... a gromada wielki człowiek.

Koniec aktu drugiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.