Przejdź do zawartości

Skarb Aarona/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Skarb Aarona
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia rotacyjna „Unja”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X

Żałyński ocknął się z odrętwienia, jakiemu uległ, padając.
Uniósłszy się na ręku, przez chwilę zbierał zamroczone upadkiem władze myślowe, poczem, stanąwszy na kolanach, począł gorączkowemi ruchami rąk szukać swej towarzyszki.
W trakcie tych poszukiwań dłoń jego natrafiła na latarkę, którą, upadając, wypuścił z rąk.
Na szczęście — funkcjonowała.
Jasne światło zalśniło naokół, padając wreszcie na białą postać, leżącą o parę kroków poniżej lekkiei pochyłości.
Pochylił się rad nią.
Blada twarz Dżailli nie nosiła śladów jakichkolwiek bądź urazów.
Cucił ją, przemawiając najsłodszemi wyrazami.
Rozwarła powoli oczy i, poznawszy go, przytuliła się doń silnie, jak małe dziecko tuli się do kolan matki w momentach przestrachu.
Po chwili przyszła zupełnie do siebie.
Poczęli rozglądać się dokoła.
Znajdowali się w wąskiej, lecz długiej pieczarze, której dno tworzyło łagodną pochyłość.
Pochyłość ta sprawiła, że po upadku stoczyli się parę kroków wdół.
Wspięli się po pochyłości, stając pod kamieniem, który okazał się dla nich tak zdradliwy.
Majaczył on nad ich głowami na wysokości trzech łudzi.
Żałyński uważnie zbadał stan rzeczy i doszedł do przekonania, że bez drabiny lub jakiegokolwiek bądź wzniesienia nie może być nawet mowy o dostaniu się do kamienia.
Poza tem zauważył, że przylega on tak szczelnie do calizny skały, że gdyby nie jego względnie równa powierzchnia — niesposób byłoby znaleźć różnicy pomiędzy nim a resztą sklepienia pieczary.
— Nie wyjdziemy tędy! — mruknął ponuro, zagryzając wargi.
Dżailla przysunęła się doń.
— Panie, to ta jaskinia, którą chciał odnaleźć El Terim! — mówiła z przejęciem. — Nie lękaj się! Dżailla wyprowadzi cię stąd, gdyż zna tajemnicę rodu!
Oparła dłonie na jego ramionach i, przypadłszy piersią do jego piersi, patrzała nań rozkochanym, wiernym wzrokiem.
Objął ją, uśmiechając się nieco sceptycznie.
Pomimo całej miłości, jaką żywił ku niej, pomimo przekonania o wiarygodności opowiadań Ibn Tassila o emirze i jego tajemnicy nie mógł się pogodzić z myślą, że w mocy dziewczyny leżało wyprowadzenie ich stąd inną niż ta, która widniała nad ich głowami, drogą.
Obrzucił spojrzeniem pieczarę, jakgdyby pragnąc dobrze wbić sobie w pamięć jej szczegóły.
Pieczara nie miała więcej niż czterdzieści kroków obwodu. Ściany jej nie posiadały nigdzie żadnych szczelin ani też rys, któreby pozwalały przypuszczać, że gdzieś tutaj znajduje się ukryte lub zręcznie zamaskowane przejście.
Z pieczary wybiegał jeden tylko kurytarz, koniec którego ginął w mroku.
— Idźmy dalej! — rzekł, ujmując dziewczynę wpół. — Tutaj zawsze będziemy mieć czas powrócić!
Zagłębili się w kurytarz, biegnący zrazu w prostej linji, a następnie łamiący się bezustannemi zygzakami.
Żałyński uważał pilnie na to, czy z jednej lub z drugiej jego strony nie istnieją jakiekolwiek przejścia. Lecz ściany kurytarza były prawie gładkie. Gdzie niegdzie tylko niewielkie występy skalne zwężały jego szerokość tak, iż miejsca takie mijać musieli pojedyńczo.
Wreszcie kurytarz urwał się nagle, odsłaniając przed ich wzrokiem rozległą pieczarę, której przeciwległe ściany słabo tylko zdołały oświetlić błyski latarki.
Żałyński zatrzymał się i, podniósłszy z ziemi dość spory kamień, przez chwilę ważył go w ręku.
Dziewczyna spojrzała nań pytająco.
Wydobył notes z kieszeni i wydarł zeń kartkę, którą następnie położył u wylotu kurytarza, przyciskając jeden z jej rogów kamieniem.
— Rozumiem, panie! — ozwała się dziewczyna — sądzisz, że przyjdzie nam powrócić do tego kamienia, który nas tutaj wtrącił, mylisz się jednak, ukochany mój, gdyż znajdziemy inną drogę!
— Na wszelki wypadek! — rzucił żartobliwie.
Poczęli obchodzić pieczarę, idąc wzdłuż ściany.
Po upływie paru minut natrafili na otwór, który jednakowoż nie leżał na poziomie powierzchni, lecz czerniał na wysokości średniego wzrostu człowieka. Dostać się doń można było względnie łatwo, gdyż występy skalne tworzyły w tem miejscu jakgdyby schody.
Szli dalej i niebawem natrafili na kartkę, pozostawioną przez Żałyńskiego!
Obeszli zatem dokoła pieczarę, przekonywując się, że posiadała ona tylko te dwa otwory.
Przecięli obwód pieczary, kierując się ku spostrzeżonemu otworowi.
Stanowił on wylot kurytarza, wznoszącego się ku górze. Nie posiadał on żadnych odgałęzień, to też szli spiesznie, nie obawiając się zabłądzenia.
W pewnej chwili znaleźli się nagle u jego wylotu.
Przed nimi rozciągała się przestrzeń nowej komory.
Promień latarki począł biegać po jej ścianach, wywołując dziwne, coraz częściej powtarzające się odbłyski.
Wkońcu padł na środek jaskini, wydobywając z pomroki dwie postaci ludzkie.
Dżailla ze stłumionym okrzykiem lęku przytuliła się do Żałyńskiego, który, również w strząśnięty do głębi napotkaniem tutaj ludzi, stał jak wryty.
Zapanował jednak nad sobą momentalnie.
Odsunął bezpiecznik rewolweru i ruszył wprost ku postaciom, pociągając za sobą dziewczynę.
Już po przejściu kilkunastu zaledwie kroków przekonał się, że przed nimi znajdują się ludzie nieżywi. Pomimo światła latarki, skaczącego im po twarzach, żaden z nich nie otworzył oczu ani też nie uczynił najmniejszego ruchu.
Znalazłszy się tuż przed postaciami, skonstatował, że przypuszczenia jego były zupełnie trafne.
Na kamiennem wzniesieniu, oparte plecami o występ skalny siedziały... trupy.
Jeden z nich, o długiej siwej brodzie, takichże wąsach, w turbanie, zsuniętym nieco z czoła, odziany w biały strój Beduina, przepasany złotolitym pasem, od którego zwieszała się krzywa szabla w pochwie, obficie wysadzanej drogiemi kamieniami, siedział wyprostowany ze zmarszczonemi nieco brwiami, co nadawało jego twarzy wyraz surowej szlachetności.
Jedną dłoń miał zatkniętą za pasem, druga zwisała bezwładnie wzdłuż ciała.
Towarzysz jego, o twarzy typowego Araba, zawinięty od stóp po szyję w szary burnus, zdawał się być pogrążonym w głębokim śnie. Głowa jego, przechylona lekko wtył, opadała na ramię, ręce utrudzonym ruchem spoczywały na kolanach.
Dzięki suchości powietrza w pieczarze zwłoki zachowane były znakomicie.
Jaskrawy blask latarki wydobywał najaw każdy szczegół ich twarzy, wychudłych może nadmiernie, lecz o skórze gładkiej i lśniącej.
Żałyńskiego zastanowił typ siwobrodego.
Widywał często Arabów, od których biła patrjarchalna powaga i dostojeństwo, lecz wyraz ich twarzy przeważnie bywał apatyczny. Znać było na nich ciężar bezgranicznej wiary w ów osławiony wschodni „kismet“, przeciw któremu darmo przeciwstawiać swą energję. Wyczuwało się z ich spojrzeń, że ludzie ci nie mają swej własnej woli i że nad ich duszami panuje wszechwładnie fatalizm.
Wyraz twarzy siwobrodego był odmienny.
Zmarszczone brwi i pionowe zmarszczki, przecinające czoło, świadczyły o niezłomnej energji i nietuzinkowym uporze.
Jeżeli w lekkiem pochyleniu głowy i bezwładzie opuszczonej ręki dawały się dostrzec znamiona rezygnacji, to w każdym razie rezygnacja ta nie miała charakteru bierności wschodniej, wypływającej ze stanu duszy, a posiadała wszelkie cechy męskiego, trzeźwego poglądu na rzeczywisty stan rzeczy — poglądu, będącego wynikiem celowych wysiłków woli i rozumu.
— Emir! — wyszeptała nagle Dżailla, postępując krok naprzód.
Uchwyciła niedowierzające spojrzenie Żałyńskiego i ciągnęła dalej cicho, jakgdyby obawiając się, że głośniejsze brzmienie jej słów naruszyć może spokój śpiących wieczystym snem.
— Emir Tadż-el-Feher! To on! spójrz jeno... burnus jego spięty jest pod szyją zapinką, na której są takież same znaki, jak i na broni, jaka pozostała po nim! To on... pradziad mój!
Osunęła się powoli na kolana, utkwiwszy w postaci siwobrodego spojrzenie swych źrenic, błyszczących łzami wzruszenia.
Żałyński stwierdził rychło, że dziewczyna mówiła prawdę.
Z pod srebrnych włosów brody lśnił w świetle latarki wysadzony brylancikami orzeł w koronie ze wzniesionemi ku górze skrzydłami. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że wizerunek tego królewskiego ptaka był znakiem narodowym Polaków.
Żałyńskiego ogarnęło wzruszenie na myśl, jak tragiczny był koniec niespokojnego ducha, który, zniknięciem z pod Daszowa utrwaliwszy w Polsce przekonanie o swej śmierci, odrodził się jak Feniks z popiołów na gorących piaskach pustyni.
Wydarł się śmierci na rozłogach ukraińskich, aby rozpocząć nowe życie pod skwarnem niebem południa!
A jednak śmierć, ta wierna towarzyszka życia ludzkiego, zawiedziona w swych rachubach, podążyła za nim z chaty leśnika daszowskiego do czerwonych, przepaścistych gór Synaj, aby tutaj zemścić się okrutnie za doznany zawód!
Okrutnie... gdyż straszne musiały być ostatnie chwile tych dwóch, oczekujących powolnie w męczarniach nadejścia nieubłaganego zgonu!
Wzdrygnął się, gdyż w tymże momencie zawirowała w jego mózgu natrętna myśl — zmora, że i ich czekają takie same męczarnie... takiż sam zgon!
Oderwał wzrok od postaci zmarłych i powiódł nim po ścianach pieczary, jakgdyby spodziewając się ujrzeć kościstą postać śmierci, wyśmiewającej się szyderczo z nowych ofiar.
Lecz zamiast odrażającej postaci kościotrupa-śmierci oczy jego dostrzegły gmatwaninę konturów tysięcy przedmiotów, połyskujących jaskrawemi refleksami.
Dotknął lekko dłonią ramienia dziewczyny, a gdy powstała, udał się wraz z nią w kierunku połyskujących świateł, które w miarę zbliżania się promienia latarki poczęły zwiększać się, płonąc coraz bardziej jaskrawym blaskiem.
Stanęli; zdumieni widokiem, jaki rozpościerał się przed ich wzrokiem.
W niezliczonych niszach, wykutych w caliźnie skały wzdłuż ścian, nawalone jedne na drugie stały tysiące naczyń, skrzyń, misternych świeczników i innych przedmiotów, których przeznaczenia niesposób było odgadnąć. Pomiędzy niemi leżały stosy łańcuchów, zausznic, napierśników, klamrzystych pasów, naszyjników i wąskich, nakształt węża poskręcanych obręczy, jakie do dziś dnia noszą kobiety Wschodu.
Wszystko to lśniło jaskrawo-żółtym płomieniem, tłumionym gdzie niegdzie oślepiająco silnym blaskiem szlachetnych kamieni.
Przed oczami zabłąkanych w czeluściach podziemi szalała istna orgja barw.
Żółte blaski złota, zimne ognie diamentów, krwawe, matowe połyski rubinów, głębokie tony szmaragdów i szafirów oraz nikłe lśnienia liljowych ametystów walczyły z sobą o lepsze, prześcigając się w grze drgających bezustannie świateł i kształtów.
Większość naczyń miała, jak zauważył Żałyński, cechy sztuki egipskiej. Widywał takie w British-Museum oraz w Kairze.
Stały rzędem pękate dzbanki i rozłożyste misy. Wysmukłe amfory leżały obok filigranowych czar i zdobnych cyzelowaniem puharów. Lampy, mające za podstawę łapy lwa, szpony orła lub łby byków, leżały tuż przy napierśnikach i zausznicach, będących istnemi arcydziełami sztuki złotniczej.
Żałyński podniósł jeden z najbliżej znajdujących się łańcuchów i zbliżył doń światło latarki.
Łańcuch począł mienić się i drgać setkami blasków i iskier.
Składał się z cienkich ogniw, połączonych z sobą diamantowemi rozetami, obramowanemi krwawym pasem rubinów. Zakończenie łańcucha tworzył olbrzymiej wielkości diament, oszlifowany w kształcie oka, którego źrenicę imitował aż do złudzenia ciemny szmaragd, wprawiony w powierzchnię najszlachetniejszego i najtwardszego z kamieni.
Z uśmiechem zarzucił łańcuch na szyję dziewczyny.
— Błyszczy wspaniale! — krzyknął, mierząc ją zachwyconem spojrzeniem. — Ale stokroć milszy mi jest blask twych oczu, Dżaillo! — dorzucił, ogarniając ją ramieniem.
Patrzała nań długo i badawczo.
— Czy blask mych źrenic wystarczy ci, ukochany? — zapytała poważnie.
— Naturalnie! Nie zamieniłbym go na wszystkie blaski złota i drogich kamieni całego świata! — zapewnił, uśmiechając się do niej.
Miękkim ruchem wysunęła się z jego objęć i zdjąwszy śpiesznie łańcuch z szyi, rzuciła go na stos innych.
Złoto zadźwięczało donośnie, budząc delikatne echa zakamarków pieczary.
Ujęła jego dłoń, i zanim zdołał przewidzieć jej zamiar, podniosła ją do ust.
Wzruszony, objął dziewczynę ramieniem i podprowadził ku nieruchomym postaciom.
Wpatrywała się długo w szlachetne oblicze siwobrodego.
— Odejdźmy już! Pora nam wracać pomiędzy żywych! — szepnęła, podnosząc oczy na ukochanego.
Żałyński przytwierdzająco skinął głową.
W tejże chwili wzrok jego padł na niewielką książeczkę, oprawną w czerwień, leżącą tuż przy stopach siwobrodego.
Podniósł ją szybkim ruchem.
Na safjanowej skórze oprawy widniały wytłaczane złotem litery: „W. R.“
Drżącemi z pośpiechu palcami przerzucił kartki książeczki, zapisane ołówkiem.
Tekst słów był francuski i kończył się podpisem: „Hr. Wacław Rzewuski.“
Miał zatem w rękach, jak wywnioskował z paru oderwanych zdań, które szybko przebiegł wzrokiem, autentyczny pamiętnik emira Tadż—el—Feher.
Zaproponował Dżailli odsunięcie na chwilę momentu opuszczenia pieczary, wtajemniczając ją w powody, skłaniające go do tego zamiaru.
Usiedli opodal na kamieniu.
Ona skłoniła głowę na jego ramię, zatrzymując niemal oddech, jakgdyby obawiając się, że falowanie jej piersi może przeszkadzać ukochanemu.
Gorączkowo przebiegając wzrokiem stronice pamiętnika, czytał.
„W obliczu nieubłaganej śmierci, która przed chwilą wydarła mi najserdeczniejszego i najwierniejszego druha, w przeczuciu rychłego zgonu piszę te słowa, jakkolwiek wiem, że pozostać one mogą tutaj wraz ze mną do czasu, gdy Bogu Wszechmocnemu spodoba się rozewrzeć łono ziemi, aby wynijść zeń mogli na sprawiedliwy sąd jego ci wszyscy, których śmierć ukryła tam przed światem.
Jednak gdyby Opatrzności spodobało się zesłać tutaj ludzi, pamiętnik ten będzie wówczas żywem świadectwem szalonego mego czynu, a w razie, gdyby czytający go byli szczęśliwsi od nas, przypomni światu moje imię, dwukrotnie już zagubione.
Jestem hr. Wacław Rzewuski, pan na Sawraniu. Zwą mię emirem Tadż—el—Feher. Ojczyzną moją jest Polska, w której obronie dobyłem w roku tysiąc osiemset trzydziestym miecza. Ranny w potyczce z wrogiem ojczystego kraju przewieziony zostałem do chaty wiernego leśnika w borach Daszowa. Kozactwo poszukiwało mnie zapalczywie. Groziło mi niebezpieczeństwo w chacie leśnika. Ukrywałem się w ostępach leśnych, a gdy powróciłem do jakiego takiego zdrowia, ruch powstańczy mych ziomków został krwawo stłumiony przez najeźdźcę. W kraju pokazać się nie mogłem, gdyż groziłoby mi to co najmniej utratą wolności. Zabrawszy z pomocą zaufanego sługi pieniądze i kosztowności, zakopane w ukryciu, porzuciłem kraj, idąc śladem tylu mych braci na tułaczkę.
Przybraną mą ojczyzną stała się Arabja, którą znałem już z poprzednich swych po niej wędrówek, zyskując tam wielu przyjaciół.
Pojąłem za żonę córkę jednego z najsławniejszych rodów, która mi była szczęściem tych paru lat, przepędzonych przy jej boku.
Ród małżonki mej od najdawniejszych lat był posiadaczem tajemnicy, sięgającej wątkiem swym zamierzchłych czasów.
Według podania wpobliżu góry Synaj stał przez dłuższy czas obóz Izraelitów, uciekających z Egiptu, z ziemi Gossen pod przewodem Mojżesza i brata jego, Aarona.
Na świętej górze Synaj Bóg objawił się Mojżeszowi i rozmawiał z nim. Pobyt wodza Izraelitów na szczycie góry przeciągał się tak długo, że przerażeni nieobecnością Mojżesza Izraelici, którzy spotykali się już nieraz z kultem bałwochwalstwa, zażądali od Aarona, aby tenże dał im boga, któregoby widzieć mogli i który nie opuszczałby ich nigdy.
Słabszy od brata swego hartem ducha Aaron ugiął się przed wolą tłumu. Polecił dostarczyć sobie złota i innych kosztowności celem stworzenia boga.
Izraelici oddali mu wszystko złoto i wszystkie kosztowności, z jakich, uciekając, ogołocili Egipt.
Aaron na ulepienie cielca, który stał się bogiem Izraelitów, i na przyozdobienie jego świątyni zużył nikłą zaledwie część danych mu przez ziomków złota i kosztowności.
Pozostałą ilość, jak twierdzi tradycja, ukrył w jaskiniach jednej z gór wpobliżu Synaju.
W jakim celu to uczynił... czy był to objaw chciwości z jego strony, czy też powodowała nim jakaś daleko sięgająca przezorna myśl — niewiadomo... podanie zamilcza te szczegóły, jakkolwiek szczegółowo podaje sposób opuszczenia jaskini, zaznaczając, że wejście do jaskini nie jest równocześnie wyjściem z niej.
Oto tę właśnie tajemnicę wyjścia posiada ród mojej małżonki, której, niestety, nie ujrzę już nigdy.
Tajemnica ta przechowywana jest przez kobiety rodu. Powodów tego nie będę tutaj wymieniał, gdyż czuję, że siły opuszczają mię coraz szybciej.
Tajemnicę wejścia do jaskini posiadali potomkowie jednego z plemion izraelickich, zamieszkali w górach koło dawnego miasta Hauran, na krańcu pustyni Syryjskiej. Tajemnica ta niebyła jednak kompletna — wskazywała ona górę, we wnętrzu której ma się znajdować skarb, lecz nie podawała opisu wejścia do podziemi.
Sprawa skarbu Aarona nie dawała mi spokoju. Nie dlatego, abym go pożądał, gdyż miałem dość bogactw, lecz żądza przygód i tajemniczość legendy zrodziły w mej duszy niezłomny zamiar odnalezienia skarbu.
Z druhem swym, który oto siedzi już martwy obok mnie, udaliśmy się w górzyste okolice Hauran i tam po długich poszukiwaniach odnaleźliśmy tych, w których rękach znajdowała się część tajemnicy. Żyli w nędzy... suma, jaką ofiarowałem im wzamian za wyjawienie tajemnicy, oszołomiła biedaków. Wystarczało tego dla nich, ich dzieci i wnuków.
Wręczyli nam złotą tabliczkę. Po dokładnem zbadaniu jej doszedłem do przekonania, że przedstawia ona plan półwyspu Synaj i drogę wędrówki Izraelitów. Trójkąt, widniejący na niej, oznacza miejsce znajdowania się skarbu.
Powróciliśmy do domu i poczęliśmy robić przygotowania do podróży na Synaj.
Nie chciałem narażać małżonki mej na trudy podróży i niebezpieczeństwa poszukiwań, wymogłem więc na niej, że nauczy mnie i mego druha tajemniczego sposobu wyjścia z podziemi.
Po usilnej, półrocznej nauce byliśmy obaj pewni, że jesteśmy doskonale przygotowani do dania sobie rady w każdym wypadku.
Okazało się, że myliliśmy się... lecz o tem będzie poniżej.
Z jednym tylko zaufanym sługą wyruszyliśmy w drogę. Odnaleźliśmy ową górę, oznaczoną trójkątem na tabliczce, i po mozolnych poszukiwaniach natrafiliśmy na znak w niszy trzeciej komory górnej jaskini.
Wróciliśmy do sługi, oczekującego nas przed jaskinią, i wręczyliśmy mu tabliczkę z poleceniem, aby oczekiwał nas u podnóża góry przez tydzień. Po upływie tego czasu, gdyby nas nie było, miał wrócić do domu.
Pośpieszyliśmy do znaku... i znaleźliśmy się tutaj tym sposobem, jakim znajdzie się i czytający te moje słowa.
Po pobieżnem obejrzeniu skarbu rozpoczęliśmy poszukiwanie wyjścia.
Odnaleźliśmy słup, od którego należy rozpocząć drogę, i ruszyliśmy naprzód przy słowach śpiewanej przeze mnie pieśni.
Mijaliśmy po obu stronach setki otworów... nareszcie przy jednym z nich padło ostatnie słowo pieśni.
Z ufnością zapuściliśmy się w otwór... niestety, kończył się głuchą ścianą.
Rozpocząłem na nowo... otwór również nie miał wyjścia.
Po raz trzeci próbowaliśmy szczęścia, tym razem przy śpiewie mego druha... napróżno.
I tak... przez sześć długich dni i przez sześć długich nocy śpiewaliśmy bezustannie, stąpając coraz mniej pewnym krokiem koło otworów. Każdy z nich kończył się kamienną ścianą, która zdawała się drwić z naszych wysiłków.
Siódmego dnia zrozumieliśmy, że podziemia te będą naszym... grobem!
I tak jest, niestety! Druh mój zmarł przed paru godzinami z głodu i wycieńczenia, pożegnawszy mnie na chwilę przed zgonem braterskim pocałunkiem.
Ja... pójdę za nim niebawem.
Słowa te piszę już z trudem... palce sztywnieją... oczy przesłania mgła... kończę, żegnając i witając zarazem świat... z poza grobu. Hr. Wacław Rzewuski“.
Żałyński zamknął notes i schował do kieszeni.
W krótkich słowach zapoznał Dżaillę z treścią pamiętnika emira.
Dziewczyna litośnie spojrzała na majestatyczną postać swego pradziada.
— Biedny on! — szepnęła, chwiejąc głową. — Pieśń jest trudna i, co najważniejsze, dostosowana do kobiecego głosu i kobiecych kroków! Zbyt krótki czas poświęcił nauce pieśni, którą każda matka z naszego rodu śpiewa swej córce, gdy jeszcze leży ona w kolebce... śpiewa bezustannie! Tym sposobem już od dzieciństwa wbija się ona w pamięć!
— Chodźmy! — porwał się nagle z miejsca.
— Chodźmy! — powtórzyła żywo, powstając. — Jakkolwiek nie lękam się przy tobie niczego, jednak pragnęłabym ujrzeć już gwiazdy, aby przy ich blasku patrzeć w twoje oczy!
Tuliła się doń, przyciskając twarz do jego piersi.
Ucałował oczy i usta dziewczyny, poczem, objąwszy jej kibić ramieniem, wiódł powoli wzdłuż ścian, pod któremi błyszczały bezcenne skarby.
Mijali je obojętnie, bacząc, aby nie przeoczyć otworu kurytarza, wiodącego ku wyjściu.
Natrafili nań po upływie paru minut.
U jego wylotu stał dwumetrowej wysokości czworobok, wyciosany zgruba ze skalnego złomu.
Dżailla odwróciła się i przez chwilę spoglądała ku majaczącym pośrodku pieczary postaciom zmarłych.
Żegnała się z pradziadem swym, emirem Tadż—el—Feher.
Po chwili zwróciła się ku Żałyńskiemu.
— Przez cały czas mego śpiewu idź za mną, oświecając mi drogę! Nie wolno ci wymówić ani jednego słowa... nie wolno wstrzymać lub pośpieszyć naprzód! Lada odruch twój może zmylić śpiew!
Skinął głową w milczeniu.
Uśmiechnęła się doń i stanęła przed wylotem otworu, dotykając plecami ściany słupa.
Stanął poza nią, nieco zboku, kierując światło w głąb otworu.
Przejmującą ciszę rozdarł nagle srebrzysty dźwięk jej głosu.
Równocześnie prawa noga dziewczyny posunęła się z miejsca.
Dżailla, śpiewając, szła naprzód równym, miarowym krokiem.
Melodja pieśni, monotonna zrazu, nabrała po chwili żywości, która znów po pewnym czasie zamieniła się w tęskne, niemal rozpaczliwe zawodzenie. Tempo jej było nierówne, urywane. Od czasu do czasu pomiędzy jednym tonem a drugim następowała krótsza łub dłuższa pauza.
W pewnym momencie Żałyński miał wrażenie, że śpiewaczka zapomniała dalszego ciągu pieśni, gdyż pauza przeciągała się ponad zwykłą miarę.
Lecz znów rozbrzmiał tęskny, powolny, powtarzający się, jak zauważył, co pewien czas motyw, i znów wybuchnęły wartkim strumieniem gwałtownie wyrzucane z piersi tony i słowa.
Trwało to długo.
Kroczyli kurytarzem, mijając setki otworów, widniejących z obu stron.
Żałyński spostrzegł, że wszystkie one miały jednakową mniej więcej szerokość, sięgając wgórę na wysokość wzrostu dorosłego człowieka.
Zdumiał, gdyż przypuszczać należało, że otwory te były dziełem ludzkich rąk.
Nagle Dżailla urwała pieśń jakgdyby rozpaczliwym jękiem i stanęła jak wryta, opierając się ramieniem o ścianę.
Żałyński podskoczył do niej, ujmując ją w objęcia.
Zwisała ciężko w jego ramionach. Pierś jej falowała w szybkiem tempie, pobladłe z wysiłku usta drżały, łowiąc raz po raz powietrze.
Wyczuł, że serce jej trzepoce się jak ptaszyna, zawikłana w zdradliwą pętlę samołówki.
Przylgnął ustami do jej czoła.
Po chwili wysunęła się z jego objęć i, rozpostarłszy ręce, wskazała dwa znajdujące się naprzeciw siebie otwory.
— Tędy... lub tędy! — rzekła przerywanym przez zmęczenie głosem.
Zmusił ja, aby usiadła i odpoczęła.
Sam zaś począł rozglądać uważnie wyloty obu otworów. Były prawie że jednakowe.
— Który wybrać? — kołatało natarczywie w jego mózgu.
Niezdecydowanym wzrokiem mierzył jeden i drugi wylot kurytarzy.
Zaniepokojenie jego nie uszło snać uwadze dziewczyny, gdyż powstała żywo i stanęła obok niego.
— Którym pójdziemy? — zapytała.
Wzruszył ramionami.
— Wejdźmy tutaj! — wskazała ruchem ręki prawą ścianę kurytarza.
Ruszył przodem, gdyż wylot był tak wąski, że nie można było wejść doń równocześnie.
Kurytarz rozszerzył się, lecz natychmiast stał się znowu takim, jakim był u wylotu. Od czasu do czasu zakręcał się raptownie to w prawo, to w lewo. Gdzie niegdzie spore kamienie utrudniały drogę.
Po kilkunastu minutach dość uciążliwej wędrówki stanęli przed calizną skały. Obejrzeli ją uważnie przy świetle latarki, poszukując nadaremnie jakiegokolwiek otworu lub chociażby szczeliny.
Dziewczyna podniosła na Żałyńskiego śmiejące się spojrzenie swych oczu.
— Przysłowie ziomków moich mówi: „Nie idź za radą kobiety, gdyż wyjdziesz na manowce“! — rzekła żartobliwie.
— Okazuje się, że słusznie nazywają przysłowia „mądrością narodów“ — odparł tymże samym tonem.
Znaleźli się niebawem na miejscu, skąd wyszli.
Bez namysłu zagłębili się w czerniejący przed niemi otwór.
I tutaj też droga nie była zbyt wygodna. Utrudniały ją zwały kamieni i bezustanne prawie skręty.
Szli długo, milcząc. W pewnym momencie Żałyński posłyszał szybki oddech dziewczyny.
Zaproponował krótki spoczynek, po którym ruszono dalej. Zauważył niebawem, że skręty napotykali coraz rzadziej. Po chwili poczynił drugie spostrzeżenie: oto kurytarz począł biec lekką, zaledwie dostrzegalną pochyłością.
Upłynęła godzina... dwie. Żałyński uczuł zmęczenie i ze współczuciem spoglądał na Dżaillę, którą ten dwugodzinny marsz i ciągłe potykanie się na kamieniach wyczerpał, zda się, ostatecznie.
Spojrzał na zegarek i ze zdumioną miną począł przyglądać mu się uważnie, nadsłuchując jego biegu.
— Czyżby to było możliwe? — zapytał Dżailli.
— Co, panie mój?
— Zegarek wskazuje jedenastą! Pamiętam doskonale, że schroniliśmy się przed ulewą do jaskini — o wpół do dziewiątej. Czyżby od czasu tego upłynęło już przeszło dwanaście godzin? To chyba niemożliwe!
— Czas szybko biegnie! — szepnęła, wspierając głowę na jego ramieniu.
Ujął jej dłoń i podniósł do ust.
Przytuliła się doń pieszczotliwym ruchem.
— Dżailla pragnie zapytać o coś pana swego, lecz nie śmie! — szepnęła z lekkiem drżeniem w głosie.
— Pytaj! — zachęcał łagodnie.
Ukryła głowę na jego piersiach, jakgdyby nie chcąc, aby patrzał w jej oczy.
— Czy... czy?... — wyszeptała. — Czy pozostawiłeś w Lechistanie kogo, ktoby miał prawo tęsknić za tobą?
Udał, że nie zrozumiał pytania.
— Hm... zapewne koledzy... może niektórzy ze znajomych...
Potrząsnęła głową.
— Nie... to nie to! — zaprzeczyła. — Ktoby miał prawo tęsknić... ktoby wyczekiwał twego powrotu?
— Czemu pytasz o to?
Przytuliła się doń mocniej.
— Przysłowie nasze mówi: — „Łatwiej podzielić się z kimś ziarenkiem maku niźli sercem ukochanej osoby“.
Przeciągnął pieszczotliwie dłonią po jej kruczych włosach.
Poczęła łkać cicho, ukrywszy głowę na jego piersiach.
— Czemu płaczesz, Dżaillo? — pytał, zaniepokojony, unosząc głowę dziewczyny i usiłując zajrzeć w jej oczy.
Pełne były łez, lśniących w świetle latarki, padającem na jej twarz.
— Czemu płaczesz? — powtórzył, tuląc ją do siebie.
— Pragnę, abyśmy wyszli stąd jak najprędzej... ale sercem mojem targają dwa uczucia, niezgodne z sobą. Tutaj należysz tylko do mnie... Wiem, że nikt nie wtargnie do tych podziemi, aby cię oderwać ode mnie... a tam... mogę cię stracić na zawsze! Tutaj... śmierć razem z tobą, a tam... życie bez ciebie! To ostatnie gorsze od śmierci! — szeptała, utkwiwszy zamglone źrenice w czarnej caliźnie skalnej ściany.
Objął ją ramieniem i przytulił do siebie.
— Nie mów tak, Dżaillo! Wiesz, że cię kocham i nigdy nie opuszczę! — rzekł zdławionym przez wzruszenie głosem.
Dłonie dziewczyny zaplotły się silnym uściskiem wokół jego rąk.
— Pojedziesz... — zerwało się z jej ust ni to pytanie, ni to twierdzenie.
Roześmiał się cicho.
— Pojadę... ale z tobą! Zabiorę cię na swego stalowego ptaka i pofruniemy na nim daleko... daleko, gdzie nie będzie żadnego El Terima, któryby mógł mi cię zabrać! — szeptał, kołysząc ją w swych ramionach.
Przytuliła się doń tak mocno, że najwyraźniej wyczuwał ruch jej serca, bijącego pod krągłą, twardą piersią.
— Dżailla pragnęłaby pozostać przy tobie na zawsze — wyjąkała nieśmiało.
— I pozostaniesz, dziecko! My, Europejczycy, nigdy nie opuszczamy swych żon.
Uczuł, że ciałem dziewczyny w strząsnął nagły dreszcz.
Palce jej rąk zacisnęły się silniej na jego dłoniach.
— Powtórz to! — prosiła.
Zrozumiał teraz, o co jej chodziło. Oto pragnęła raz jeszcze usłyszeć, że uważa ją za swą przyszłą żonę.
Pochylił się więc nad nią i, przylgnąwszy wargami do płonącego żarem policzka dziewczyny, począł mówić o swej miłości i postanowieniu uczynienia z niej swej jedynej „dżanem“, któraby stała się wierną i nieodłączną towarzyszką jego życia.
Słuchała, drżąc całem ciałem ze wzruszenia i błogiej rozkoszy.
Ustami, szepczącemi bezładne wyrazy miłości i szczęścia, szukała warg jego i, znalazłszy, przywarła do nich całą mocą swej gorącej, południowej natury.
Uczuł, że poczyna w nim burzyć się i grać tysiącem gromkich akordów krew, że oszołomienie, wywołane pieszczotami ukochanej, poczyna mu przesłaniać rzeczywistość mgłą niewypowiedzianego pożądania i rozkoszy.
Piorunowemi ruchami spadały raz po raz jego usta na twarz dziewczyny.
Splatały się w jedno z jej płonącemi żarem, nawpół rozchylonemi, nieco nabrzmiałemi z uniesienia wargami, przewijały się gorącem dotknięciem po policzkach, wyczuwały szalone tętno krwi, pulsującej w jej skroniach.
Trwało to długo... bardzo długo.
Wreszcie Dżailla powróciła pierwsza do przytomności, wydarłszy się z trudem z rozkosznych objęć szału.
— Chodźmy! — krzyknęła, podnosząc się. — Musimy wydostać się stąd jak najprędzej! Teraz, gdy mam twą miłość, gdy niewypowiedziana błogość rozpiera mą pierś, nie chcę umierać!
Szli śpiesznie, omijając nierówności gruntu i kamienne głazy, zawalające drogę. Kurytarz biegł kapryśnie, to wznosząc się do góry, to zniżając się ku dołowi nagłym częstokroć spadkiem.
W miejscach takich musieli kroczyć powoli, czepiając się rękami ścian, pokrytych nierównemi występami.
Żałyński zauważył, że kurytarz częstokroć zawracał pod prostym kątem w prawo lub w lewo i biegł dość długo w tym samym kierunku.
Jeden taki etap drogi trwał tak długo, że myśl Żałyńskiego poczęło coraz uporczywiej nurtować przekonanie o beznadziejności sytuacji.
W sercu jego tłukł się coraz wyraźniejszy niepokój.
Jak obliczył, w przybliżeniu zrobili już około siedmiu — ośmiu kilometrów.
Jasne jest, że budujący tę piekielną pułapkę pomiędzy setkami innych wykuli ten kurytarz w tym celu, aby wędrujący nim padli wreszcie z głodu i wycieńczenia.
Kurytarz obiega zapewne naokół górę. Możliwe, iż doprowadzi on wreszcie tam, skąd wyszli, to jest do sali, w której śpi wiecznym snem emir Tadż—el—Feher i wierny towarzysz jego, szeik Ibrahim.
Na myśl o tem dreszcz wstrząsnął nim całym.
Próbować drugi raz? Mrzonki? Gonią przecież, zwłaszcza Dżailla, ostatkiem sił! A przytem głód poczyna coraz dotkliwiej dawać im się we znaki! Trzydzieści parę godzin upłynęło już od chwili, gdy przełknęli ostatni kęs chleba.
I to straszliwe pragnienie! Pragnienie, mącące myśli i odbierające ich ciałom rześkość i wytrwałość! Żeby chociaż jeden... jeden maleńki łyk wody! Tylko tyle, aby zwilżyć zaschłe gardło!
Łowił słuchem ciężki, przyśpieszony oddech kroczącej tuż za nim dziewczyny, potykającej się coraz częściej na kamiennych głazach.
Pojął, że jeszcze godzina... dwie takiego nadludzkiego utrudzenia i towarzyszka jego padnie, wyczerpana do ostateczności.
Sam również odczuwał olbrzymie zmęczenie, i tylko żelazna wola i zrozumienie rozpaczliwego położenia kazały mu dążyć uporczywie naprzód.
Nagle jasny blask latarki oświetlił na parę kroków przed nim szereg szarawo-białych przedmiotów.
Przebiegł szybko dzielącą go od nich przestrzeń i... zdrętwiał ze zgrozy.
Ze stosu piszczeli rąk i nóg, z pomiędzy poplątanych żeber spoglądały nań nieruchomie przepastne oczodoły kilku czaszek.
Dżailla stanęła obok niego i rozwartemi szeroko z przerażenia oczami wodziła po stosach bielejących kości.
— Tacy sami nieszczęśliwcy, jak i my! Dotarli aż tutaj, aby przekonać się, że wyjście z podziemi jest jeno chimerą wyobraźni... legendą! Za rok i nasze kości złączą się z piszczelami naszych poprzedników! — rozmyślał Żałyński, obejmując ramieniem tulącą się doń dziewczynę.
Lecz po chwili trzeźwe, zimne rozumowanie kazało mu uznać nielogiczność tego przypuszczenia.
To nie mogli być poszukiwacze skarbów, których przywiodła tutaj chciwość i bałwochwalcza cześć „złotego cielca“.
Za dużoby ich było!
Jak mógł sięgnąć wzrokiem, dokąd dobiegało światło latarki, bielały sterty piszczeli i czaszek. Było ich setki, a może i tysiące.
Niemożliwe, aby pułapka trzykomorowej pieczary, leżącej ponad labiryntem podziemnych sali i krużganków, pochłonęła takie masy ofiar. I dlaczego wszystkie kości zgrupowane są na jednem miejscu? Czyżby tym wszystkim nieszczęsnym poszukiwaczom skarbów brakło sił do powrotu i rozpoczęcia na nowo poszukiwań wyjścia?
Nie! To ponure cmentarzysko powstało z innych powodów! Jakich? Tajemnica! Zdaje się, a nawet pewne jest, że nikt jej zbadać nie zdołał.
— Chodźmy! — ozwał się głucho, postępując krok naprzód.
Wzdrygnął się, słysząc nikły trzask piszczeli i żeber, kruszonych jego stopami. Dżailla, przymknąwszy oczy, z widoczną na obliczu odrazą szła obok niego.
Próbował zrazu liczyć wzrokiem czaszki, lecz niebawem dał za wygraną. Było ich tysiące! Gdzie niegdzie kościotrupy leżały jedne na drugich tak, że musiał je usuwać nabok.
Minęli wreszcie to pole bezustannej grozy, spoglądającej na nich surowo martwemi oczodołami lub szydzącej z nich wyszczerzonemi w zjadliwym uśmiechu zębami.
Westchnienie ulgi dobyło się z ich piersi. Szli raźno naprzód, jakgdyby pragnąc oddalić się jak najszybciej od złowrogiego cmentarzyska.
Kurytarz biegł pochyłością, zniżającą się coraz gwałtowniej.
Minęli jeden i drugi ostry skręt.
Jeszcze kilkadziesiąt kroków i jaskrawe światło latarki, torujące im drogę w ciemności, uderzyło o gładką niemal ścianę.
Światło obiegło ją szybko, poczem padło na obie ściany kurytarza.
Ani znaku jakiegokolwiek przejścia!
Żałyński uczuł w tymże momencie szalone znużenie. Oparł się plecami o jedną z bocznych ścian, nie odrywając wzroku od nielitościwej przegrody.
Dżailla słaniała się na nogach. Osunął się powolnym ruchem na ziemię. Opadła obok niego, dysząc ciężko ze zmęczenia.
— Wyjścia niema! Wracamy! — ozwał się z trudem.
Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie! Tutaj będzie wyjście! Dżailla nie omyliła się! Wiedziała, że tu chodzi nietylko o jej życie... Pamiętała o ocaleniu życia temu, którego kocha ponad wszystko! Tutaj musi być wyjście! — powtórzyła z mocą w głosie.
Uśmiechnęła się doń i, zmożona zmęczeniem, złożyła głowę na jego kolanach.
Po krótkiej chwili pierś jej poczęła wznosić się równym, rytmicznym ruchem.
Pochylił się nad nią... spała!
Zamyślił się ponuro, zapominając zupełnie o świetle. Ogarnęła ich niczem nieprzenikniona ciemność. Ciszę zamącały jedynie westchnienia i szmer oddechu dziewczyny.
Co czynić? Wracać? Bezwątpienia to jedno im już tylko pozostało. Powrócić aż do sali ze zwłokami emira i stamtąd rozpocząć na nowo próby poszukiwań. Tak, lecz czy Dżailla będzie miała dość siły, aby przejść zpowrotem przez te niezliczone zakręty kurytarza? Wątpliwe! Przecież nawet jemu, daleko więcej od niej silniejszemu, wędrówka ta dała się tak we znaki, że musi całą siłą woli walczyć z nieprzepartą chęcią snu! A poza tem zmoże ich wreszcie głód!
Mimowoli dłoń jego zagłębiła się w kieszeni kurtki, dotykając chłodnego metalu rewolweru.
A może lepiej będzie, gdy oto, korzystając z głębokiego snu ukochanej, przyłoży do jej kształtnej głowy zimną stal rewolwerowej lufy i jednem pociśnięciem cyngla oszczędzi jej straszliwych mąk głodu i pragnienia? A następnie jeszcze jedno takie pociśnięcie i pójdzie za nią! Skończy się wreszcie to wszystko! Lepsza momentalna śmierć niż powolne konanie w męczarniach! Bo wyjścia przecież nie znajdą!
Zdecydowanym ruchem wyszarpnął broń z kieszeni. Poomacku wprowadził nabój w lufę.
W tymże momencie uczuł na dłoni chłodne, zaledwie odczuwalne muśnięcie. Zastanowiło go to. Jeszcze raz coś nakształt lekkiego prądu powietrza dotknęło jego policzka.
Drżącemi dłońmi ujął latarkę. Jaskrawe światło padło na głowę uśpionej, złożoną na jego kolanach.
Wpatrzył się w nią wytężonym wzrokiem.
Jeden z niesfornych loków hebanowych włosów dziewczyny chwiał się lekko na jej czole, jakgdyby poruszany powiewem wiatru.
Zataił oddech w piersiach.
Niesforny lok poruszył się znowu. Jednocześnie uczuł, jak prąd powietrza musnął jego dłonie.
Złożył ostrożnie głowę śpiącej dziewczyny na ziemi.
Jednym skokiem znalazł się przy ścianie, zamykającej kurytarz.
Wystarczyło kilkanaście zaledwie sekund bezruchu, aby zrozumiał, że prąd powietrza wypływa właśnie z owej calizny skalnej.
Rzucił się ku niej. Badał pilnie każdy jej załom, każdą najmniejszą nawet nierówność. Przekonał się niebawem, że ściana nie tworzyła jednolitej calizny. Były to raczej głazy, nawalone jedne na drugie.
Całą mocą swych młodych ramion targał niemi, zapamiętywując się w zaciekłości.
W pewnej chwili jeden z głazów, party ramieniem, ustąpił nieco.
Żałyński, wydawszy okrzyk triumfu, zaatakował go ponownie. Głaz drgnął raz i drugi, wreszcie począł się zsuwać po pochyłości, odsłaniając głęboką szparę.
Jeszcze jedna... druga minuta nadludzkiego wprost wysiłku — i głaz zapadł się jakgdyby pod ziemię.
Chłodne, orzeźwiające powietrze wionęło na Żałyńskiego.
Równocześnie srebrna poświata księżyca wdarła się przez majaczący przed nim otwór, migocząc nikłym blaskiem na ciemnych ścianach wylotu kurytarza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.