Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Objął ją, uśmiechając się nieco sceptycznie.
Pomimo całej miłości, jaką żywił ku niej, pomimo przekonania o wiarygodności opowiadań Ibn Tassila o emirze i jego tajemnicy nie mógł się pogodzić z myślą, że w mocy dziewczyny leżało wyprowadzenie ich stąd inną niż ta, która widniała nad ich głowami, drogą.
Obrzucił spojrzeniem pieczarę, jakgdyby pragnąc dobrze wbić sobie w pamięć jej szczegóły.
Pieczara nie miała więcej niż czterdzieści kroków obwodu. Ściany jej nie posiadały nigdzie żadnych szczelin ani też rys, któreby pozwalały przypuszczać, że gdzieś tutaj znajduje się ukryte lub zręcznie zamaskowane przejście.
Z pieczary wybiegał jeden tylko kurytarz, koniec którego ginął w mroku.
— Idźmy dalej! — rzekł, ujmując dziewczynę wpół. — Tutaj zawsze będziemy mieć czas powrócić!
Zagłębili się w kurytarz, biegnący zrazu w prostej linji, a następnie łamiący się bezustannemi zygzakami.
Żałyński uważał pilnie na to, czy z jednej lub z drugiej jego strony nie istnieją jakiekolwiek przejścia. Lecz ściany kurytarza były prawie gładkie. Gdzie niegdzie tylko niewielkie występy skalne zwężały jego szerokość tak, iż miejsca takie mijać musieli pojedyńczo.
Wreszcie kurytarz urwał się nagle, odsłania-