Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Po chwili przyszła zupełnie do siebie.
Poczęli rozglądać się dokoła.
Znajdowali się w wąskiej, lecz długiej pieczarze, której dno tworzyło łagodną pochyłość.
Pochyłość ta sprawiła, że po upadku stoczyli się parę kroków wdół.
Wspięli się po pochyłości, stając pod kamieniem, który okazał się dla nich tak zdradliwy.
Majaczył on nad ich głowami na wysokości trzech łudzi.
Żałyński uważnie zbadał stan rzeczy i doszedł do przekonania, że bez drabiny lub jakiegokolwiek bądź wzniesienia nie może być nawet mowy o dostaniu się do kamienia.
Poza tem zauważył, że przylega on tak szczelnie do calizny skały, że gdyby nie jego względnie równa powierzchnia — niesposób byłoby znaleźć różnicy pomiędzy nim a resztą sklepienia pieczary.
— Nie wyjdziemy tędy! — mruknął ponuro, zagryzając wargi.
Dżailla przysunęła się doń.
— Panie, to ta jaskinia, którą chciał odnaleźć El Terim! — mówiła z przejęciem. — Nie lękaj się! Dżailla wyprowadzi cię stąd, gdyż zna tajemnicę rodu!
Oparła dłonie na jego ramionach i, przypadłszy piersią do jego piersi, patrzała nań rozkochanym, wiernym wzrokiem.