Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jąc przed ich wzrokiem rozległą pieczarę, której przeciwległe ściany słabo tylko zdołały oświetlić błyski latarki.
Żałyński zatrzymał się i, podniósłszy z ziemi dość spory kamień, przez chwilę ważył go w ręku.
Dziewczyna spojrzała nań pytająco.
Wydobył notes z kieszeni i wydarł zeń kartkę, którą następnie położył u wylotu kurytarza, przyciskając jeden z jej rogów kamieniem.
— Rozumiem, panie! — ozwała się dziewczyna — sądzisz, że przyjdzie nam powrócić do tego kamienia, który nas tutaj wtrącił, mylisz się jednak, ukochany mój, gdyż znajdziemy inną drogę!
— Na wszelki wypadek! — rzucił żartobliwie.
Poczęli obchodzić pieczarę, idąc wzdłuż ściany.
Po upływie paru minut natrafili na otwór, który jednakowoż nie leżał na poziomie powierzchni, lecz czerniał na wysokości średniego wzrostu człowieka. Dostać się doń można było względnie łatwo, gdyż występy skalne tworzyły w tem miejscu jakgdyby schody.
Szli dalej i niebawem natrafili na kartkę, pozostawioną przez Żałyńskiego!
Obeszli zatem dokoła pieczarę, przekonywując się, że posiadała ona tylko te dwa otwory.
Przecięli obwód pieczary, kierując się ku spostrzeżonemu otworowi.
Stanowił on wylot kurytarza, wznoszącego się