Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ku górze. Nie posiadał on żadnych odgałęzień, to też szli spiesznie, nie obawiając się zabłądzenia.
W pewnej chwili znaleźli się nagle u jego wylotu.
Przed nimi rozciągała się przestrzeń nowej komory.
Promień latarki począł biegać po jej ścianach, wywołując dziwne, coraz częściej powtarzające się odbłyski.
Wkońcu padł na środek jaskini, wydobywając z pomroki dwie postaci ludzkie.
Dżailla ze stłumionym okrzykiem lęku przytuliła się do Żałyńskiego, który, również w strząśnięty do głębi napotkaniem tutaj ludzi, stał jak wryty.
Zapanował jednak nad sobą momentalnie.
Odsunął bezpiecznik rewolweru i ruszył wprost ku postaciom, pociągając za sobą dziewczynę.
Już po przejściu kilkunastu zaledwie kroków przekonał się, że przed nimi znajdują się ludzie nieżywi. Pomimo światła latarki, skaczącego im po twarzach, żaden z nich nie otworzył oczu ani też nie uczynił najmniejszego ruchu.
Znalazłszy się tuż przed postaciami, skonstatował, że przypuszczenia jego były zupełnie trafne.
Na kamiennem wzniesieniu, oparte plecami o występ skalny siedziały... trupy.
Jeden z nich, o długiej siwej brodzie, takich-