Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wyjścia niema! Wracamy! — ozwał się z trudem.
Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie! Tutaj będzie wyjście! Dżailla nie omyliła się! Wiedziała, że tu chodzi nietylko o jej życie... Pamiętała o ocaleniu życia temu, którego kocha ponad wszystko! Tutaj musi być wyjście! — powtórzyła z mocą w głosie.
Uśmiechnęła się doń i, zmożona zmęczeniem, złożyła głowę na jego kolanach.
Po krótkiej chwili pierś jej poczęła wznosić się równym, rytmicznym ruchem.
Pochylił się nad nią... spała!
Zamyślił się ponuro, zapominając zupełnie o świetle. Ogarnęła ich niczem nieprzenikniona ciemność. Ciszę zamącały jedynie westchnienia i szmer oddechu dziewczyny.
Co czynić? Wracać? Bezwątpienia to jedno im już tylko pozostało. Powrócić aż do sali ze zwłokami emira i stamtąd rozpocząć na nowo próby poszukiwań. Tak, lecz czy Dżailla będzie miała dość siły, aby przejść zpowrotem przez te niezliczone zakręty kurytarza? Wątpliwe! Przecież nawet jemu, daleko więcej od niej silniejszemu, wędrówka ta dała się tak we znaki, że musi całą siłą woli walczyć z nieprzepartą chęcią snu! A poza tem zmoże ich wreszcie głód!
Mimowoli dłoń jego zagłębiła się w kieszeni kurtki, dotykając chłodnego metalu rewolweru.