Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mknąwszy oczy, z widoczną na obliczu odrazą szła obok niego.
Próbował zrazu liczyć wzrokiem czaszki, lecz niebawem dał za wygraną. Było ich tysiące! Gdzie niegdzie kościotrupy leżały jedne na drugich tak, że musiał je usuwać nabok.
Minęli wreszcie to pole bezustannej grozy, spoglądającej na nich surowo martwemi oczodołami lub szydzącej z nich wyszczerzonemi w zjadliwym uśmiechu zębami.
Westchnienie ulgi dobyło się z ich piersi. Szli raźno naprzód, jakgdyby pragnąc oddalić się jak najszybciej od złowrogiego cmentarzyska.
Kurytarz biegł pochyłością, zniżającą się coraz gwałtowniej.
Minęli jeden i drugi ostry skręt.
Jeszcze kilkadziesiąt kroków i jaskrawe światło latarki, torujące im drogę w ciemności, uderzyło o gładką niemal ścianę.
Światło obiegło ją szybko, poczem padło na obie ściany kurytarza.
Ani znaku jakiegokolwiek przejścia!
Żałyński uczuł w tymże momencie szalone znużenie. Oparł się plecami o jedną z bocznych ścian, nie odrywając wzroku od nielitościwej przegrody.
Dżailla słaniała się na nogach. Osunął się powolnym ruchem na ziemię. Opadła obok niego, dysząc ciężko ze zmęczenia.