Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

starłszy ręce, wskazała dwa znajdujące się naprzeciw siebie otwory.
— Tędy... lub tędy! — rzekła przerywanym przez zmęczenie głosem.
Zmusił ja, aby usiadła i odpoczęła.
Sam zaś począł rozglądać uważnie wyloty obu otworów. Były prawie że jednakowe.
— Który wybrać? — kołatało natarczywie w jego mózgu.
Niezdecydowanym wzrokiem mierzył jeden i drugi wylot kurytarzy.
Zaniepokojenie jego nie uszło snać uwadze dziewczyny, gdyż powstała żywo i stanęła obok niego.
— Którym pójdziemy? — zapytała.
Wzruszył ramionami.
— Wejdźmy tutaj! — wskazała ruchem ręki prawą ścianę kurytarza.
Ruszył przodem, gdyż wylot był tak wąski, że nie można było wejść doń równocześnie.
Kurytarz rozszerzył się, lecz natychmiast stał się znowu takim, jakim był u wylotu. Od czasu do czasu zakręcał się raptownie to w prawo, to w lewo. Gdzie niegdzie spore kamienie utrudniały drogę.
Po kilkunastu minutach dość uciążliwej wędrówki stanęli przed calizną skały. Obejrzeli ją uważnie przy świetle latarki, poszukując nada-